niedziela, 30 grudnia 2012

JAK SZYBKO SCHUDNĄĆ PO CIĄŻY


Jeśli nie należysz do grona szczęściar, które w dniu
porodu tracą 15 kg (wiem, trudno uwierzyć, ale są takie)
możesz:
a) ograniczyć ilość spożywanych kalorii
b) zwiększyć aktywność fizyczną
c) żreć mniej i ruszać się więcej

Polecam opcję trzecią jako najbardziej efektywną.
Masz dziecko, nie masz czasu na aerobic, siłownię, basen,
wspinaczkę górską oraz zumbę.
Nie szkodzi.
Bądź bardziej aktywna w domu!
Bądź bardziej aktywna na spacerach i zakupach!
Da się! Efekty przechodzą najśmielsze oczekiwania,
gwarantuję.

Spacer i zakupy.

Najlepiej połącz obie czynności.
Wybierz sklep pod miastem z dala od miejsca zamieszkania.
Dziecko się przewietrzy na maksa,
ty stracisz trylion kalorii.
Przed wyprawą wypij 2 butelki wody niegazowanej.
Musisz dużo pić.
Nie korzystaj z toalety.
Będziesz wracać szybciej.
Wersja trudniejsza dla ambitnych:
wypij kefir 0% tłuszczu i zagryź trzema ogórkami kiszonymi.
Będziesz wracać jeszcze szybciej.
Dobierz odpowiednie obuwie.
Czeka cię daleka droga.
Załóż szpilki, łydki będą pracować w dwójnasób.
Zrób zakupy na cały tydzień.
Nie zapomnij o zgrzewce wody. Koniecznie niegazowanej.
Najlepiej się przecież ćwiczy z obciążeniem.
Nie, nie bierz pieluch na zmianę.
Będziesz wracać w tempie ekspresowym.
Ważne by twój oddech był przyspieszony.
Ważne by przyspieszony był proces spalania kalorii.
Popijaj w czasie galopu wodę, pocić się będziesz bowiem obficie.
Gdy opróżnisz wszystkie butelki ze zgrzewki,
wróć i kup jeszcze jedną. Pamiętaj, musisz dużo pić.
Gdy głód spowoduje, że twoje tempo osłabnie,
zjedz jabłko.
Nie kupiłaś? Trudno, nie wracaj.
Znajdź po drodze sad. Pod miastem nie powinnaś mieć z tym problemu.
Sama zerwij owoc. Nie korzystaj z drabiny.
Daję słowo, że to będzie najsmaczniejsze jabłko w twoim życiu.

Dom.

Wróciłaś. Broń Boże nie odpoczywaj.
Proces pozbywania się nadmiaru kalorii trwa.
Żal przerywać.
Poza tym trzeba nakarmić dziecko.
Włóż najlepsze ciuchy. Najdroższe.
Takie, których w żadnym sklepie już za żadne pieniądze nie dostaniesz,
a w których wyglądasz wyjątkowo korzystnie.
I elegancko. I szczupło.
Nakarm dziecko. Mało tego, pozwól dziecku jeść samodzielnie,
niech się maluch uczy.
Nie, nie wkładaj najlepszej kreacji do pralki.
Plamy z buraczków lub świeżej marchewki nie zejdą.
Zabierz się za pranie ręczne.
Jeśli położyłaś dziecko spać, klnij na głos.
Jeśli dziecko wisi na nogawce twoich domowych dresów
(bo ważne jest obciążenie) rzucaj mięsem w myślach.
Stres przyspiesza spadek wagi.

Dziecko dalej nie chce spać?
Czas je zmęczyć.
Zaproponuj zabawę z piłką.
Nie wiesz, czy lubi?
Pokaż jak się rzuca.
Jeśli lubi, będziesz musiała rzucić jeszcze 40 razy.
Jeśli nie, zagryź zęby i weź te 10 kilo szczęścia na ręce.
Bujaj, może zaśnie.
Nie, nie tak. Przyłóż się.
Rozstaw szeroko nogi, ugnij w kolanach.
Teraz powoli przenoś ciężar ciała (swojego i dziecka) z jednej nogi na drugą.
Mam nadzieję, że nie zdjęłaś szpilek.
Mięśnie łydek będą pracować podwójnie.
Po trzech kwadransach odłóż dziecko do łóżeczka.

Nie siadaj!!!
Wiesz, proces trwa, nie możesz przerwać!
Umyj okna. Umyj gary.
Ugotuj obiad.
Umyj gary.
Upierz firanki i zasłony. Ręcznie. Wycie pralki może obudzić dziecko.
Weź się za prasowanie.
Zostaw dywan. Tego się nie prasuje.
To się pierze. Na kolanach.
Brawo! Grzeczna dziewczynka.

NIE SIADAJ!
Nie słyszysz? Dziecko się obudziło.
Na pewno jest głodne.
No nie mów, że nie zostało ci trochę buraczków.
Namocz tę przepiękną batystową bluzkę.
Wykąp dziecko.
Upierz bluzkę. Nie wstrzymuj łez, to oczyszcza.
Otrzyj pot z czoła.
Nie, nie wycieraj pleców, nie zmieniaj bluzki.
Plama sama wyschnie. Na spacerze.
Jak to znowu?
Pogoda dopisuje, dziecko masz, a czego się nie robi dla dziecka.
Mam nadzieję, że szpilki w dalszym ciągu masz na nogach.
Po co ci spacerówka? Zostaw na miłość boską!
Nie ułatwiaj sobie! Chcesz być chuda, to cierp.
Do biegu gotowi start!
W czasie pogoni za dzieckiem możesz mijać sklep.
Wstąp. Kup zgrzewkę wody. Musisz dużo pić.
Poza tym bieg z obciążeniem będzie skuteczniejszy.

Po dwóch godzinach weź dziecko pod wolną pachę
(pod drugą masz zgrzewkę). Zanieś do domu.
Jeśli mieszkasz na VIII piętrze, punkt dla ciebie.
Omiń windę szerokim łukiem.
Wspinając się powtarzaj pod nosem
Każdy stopień przybliża mnie do wymarzonej wagi.

Podaj ukochanemu mężczyźnie obiad.
Umyj gary.
Na deser zatańcz.
Niech cię zszokowany wyraz twarzy ukochanego nie wybije z rytmu.
Nic tak nie przyspiesza przemiany materii jak taniec.

Powieś firanki, uprasuj zasłony.
Zasłony też powieś.
Po co ci taboret? Wstydź się!
Mięśnie trzeba rozciągnąć, żeby nie wyglądać na kulturystkę!
Stań na palcach, wyciągnij do góry ręce. Najwyżej jak się da.
Jeśli chcesz wyglądać jak kulturystka wejdź na taboret
i dopiero wieszaj.

NIE SIADAJ!
Wiesz, proces, żal przerywać.
Trzeba ukołysać dziecko do snu.
W szpilkach rzecz jasna.

Gdy zaśnie skieruj się do kuchni.
Tak, do kuchni! Po nagrodę!
Odkrój mały kawałek pora.
Mały powiedziałam!!!
Najlepiej białą część.
Jedz przeżuwając każdy kęs 15 razy.
Dalej jesteś głodna?
Niemożliwe! Przecież wcześniej jadłaś jabłko!

Jeśli masz siłę, to się wykąp.
Jeśli nie, to idź spać w makijażu.
Na jutro będzie jak znalazł.

Bo jutro czeka cię kolejny dzień odchudzania.
Wiem, że nie możesz się już doczekać.


sobota, 29 grudnia 2012

JA CHCĘ DO LUDZI !!!


Jak długo można siedzieć w domu z małym dzieckiem
bez uszczerbku na psychice?
Ponad rok. Właściwie półtorej.
I ani dnia dłużej.

Może byśmy tak gdzieś wyszli?
Pytam Dużego z pewną dozą nieśmiałości.
A co z Lolkiem? Jakoś nikt z rodziny nie kwapi się 
do zabawy w niańkę.
Duży ma mocne argumenty.
To może z Lolkiem? Ma już 16 miesięcy...
Przecież tyle razy widziałam szczęśliwe rodziny
z prawieżenoworodkami w centrum miasta.
W restauracjach, kawiarniach, galeriach handlowych.
Galeria odpada, się nie będziemy pchać z bandytką w tłum.
Może więc restauracja?
Jest lato, starówka tętni życiem, pod parasolami śmiech, gwar,
szeroko okazywana radość życia.
Taki obraz w każdym bądź razie zapamiętałam z czasów
przedciążowych.
Ja też tak chcę!
Chcę do naleśnikarni!
Chcę wsunąć ogromny gryczany placek ze szpinakiem
i toną pieczarek.
Lolek jest już duży. I jemu skapnie odrobina.

Duży oponuje.
Wcale nie jest duży. Nie mam ochoty z nim się szarpać.
Poza tym na dziś zaplanowałem rosół.
Sam ugotuję.
Noo... Skoro sam... Nie będę mu psuła przyjemności.

Duży zamyka się w kuchni.
Trzaska garami. Warzywa obiera, mięso przygotowuje,
miksturę na gazie stawia.
Sprawdza co 10 minut. Siorbie. Zachwyca się.
Wtrącam się raz. Żal mi Dużego, gdy usiłuje przytrzymać nad palnikiem
całą cebulę posiłkując się specjalistycznym sprzętem. Widelcem.
Wiesz, cebulę trzeba opalić nad ogniem.
Rosół nabierze niepowtarzalnego smaku.
Najlepszy kucharz świata tłumaczy ignorantce na czym polega
prawdziwe gotowanie.
Cebula co i rusz zsuwa się ze sztućca i skacze po całej kuchni.
Duży, przeciwnościami niezrażony, warzywo łapie w locie,
zbiera z podłogi, zza lodówki wyciąga.
Ignorantka radzi mistrzowi, by przeciął uciekinierkę na pół.
Łatwiej będzie.
Duży z rady nie korzysta. Nie będzie sobie ułatwiał.

Gdy wylewa cały rosół, pardon, przecedza do zlewu,
zostawiając na durszlaku smętną, rozgotowaną włoszczyznę,
nie mówię nic.
Zaczynam stroić Lolka.
Ja gotowa jestem od godziny.
Wyruszamy w miasto.
Do bagażnika pakujemy spacerówkę.
A przejdziemy się deptakiem. Na bogato!

Miejsce parkingowe znajdujemy od razu. Centrum, toż to cud.
Słońce świeci, wieje lekki wiaterek, wszystko nam sprzyja.
Lolek rozgląda się naokoło z rozdziawioną paszczą.
W końcu coś nowego niż nasze osiedle.
Mam ochotę pokonać drogę do naleśnikarni w podskokach.
Z radości.

Na miejscu jeden wolny stół pod pięknym lnianym parasolem.
Na świeżym powietrzu.
Czekał specjalnie na nas!
A co tam, podskoczę!
Wietrzyk delikatnie muska nasze twarze.
Jest BOSKO!

Kelner zjawia się po 2 minutach.
Pamięta nas.
Nie pamięta siłą rzeczy Lolka.
Staje jednak na wysokości zadania i się zachwyca naszą latoroślą.
Cały czas jest BOSKO!
Patrzę na Dużego z miną pt.
No i czego tu się było bać? 
Zamawiamy.

Lolek zaczyna się nudzić.
Nic dziwnego, przecież to dziecko.
Duży postanawia zrobić rundkę wokół ratusza,
by dziecku dostarczyć atrakcji.
Ja czekam na żarcie.
I pilnuję stołu, który czekał specjalnie na nas.

Gdy olbrzymie talerze lądują na obrusie,
Duży wiedziony szóstym zmysłem zjawia się jak spod ziemi.
Zacieram ręce. Będziemy jeść!
Duży mości się w plecionym fotelu.
Chwytamy za sztućce.
Lolek w wózku zaczyna wyć.
Nie tracimy rezonu.
Wołam kelnera i proszę o przyniesienie krzesełka do karmienia.
To nasza ulubiona restauracja. Na poziomie.
I tym razem nie czujemy się zawiedzeni.
Mają krzesełko.
Montujemy w nim Lolka.
Lolkowi oczy wychodzą z orbit.
Blat gniecie w brzuch.
Lolek jest spory, krzesełko rachityczne.
Pakujemy do wózka.
Lolek nie widzi co się dzieje na stole.
Lolka nadzwyczaj to interesuje.
Lolek wyraża protest rykiem.

Biorę na kolana.
Lolek wkłada łapy w szpinak.
Wycieram.
Lolek chwyta za brzeg szklanki i wylewa sok.
Z czarnej porzeczki.
Mój  naleśnik stygnie.
Mam łzy w oczach.
Może tak zatkać Lolka?
Wpycham w córkę kawałek gryczanego ciasta.
Córka pluje ciastem gryczanym dalej niż widzi.
Duży pomaga, przejmuje córkę.
Córka przejmuje widelec i rzuca nim w stół obok.
Nobliwa staruszka uchyla się w ostatniej chwili.
Uśmiechamy się do niej przepraszająco najładniej jak się da.
Lolek ryczy.

Niestety nasza ulubiona restauracja ma feler.
Nie pakują jedzenia. Nikt nie jest idealny.
Albo zjemy na miejscu, albo wcale.
Wpycham do ust 1/4 naleśnika na raz. Szybko przeżuwam.
Odbieram ojcu Lolka.
Ojciec wpycha do ust połowę posiłku.
Dławi się.
Jedną ręką przytrzymuję wijącego się Lolka,
drugą podsuwam Dużemu szklankę.
Na dnie zostało trochę soku porzeczkowego.

Pakujemy Lolka do wózka.
Lolek dalej wrzeszczy.
Zastanawiamy się kiedy zachrypnie.
Uśmiechamy się do reszty gości przepraszająco.
Najładniej jak się da.
Duży rzuca pieniądze na stół,
nie czekamy na rachunek.
Pędzimy do samochodu.
Co za licho nas podkusiło,
żeby zaparkować na końcu deptaka?!

Po drodze mijamy staruszka.
Jedną ręką pcha głęboki wózek z maleństwem ubranym
w słodkie różowe śpiochy. Maleństwo lekko posapuje. Śpi. Słodko śpi.
Ręką wolną trzyma łapkę małego chłopczyka,
ubranego w słodką niebieską bluzeczkę.
Chłopczyk dziarsko maszeruje obok dziadka.
Grzecznie maszeruje. Jakie to słodkie.

Odprowadzamy zdumionym wzrokiem mijaną trójkę.
Zazdrościmy jak diabli.
Ale wieje, niech to szlag!
Złoszczę się ja.
Słońce prosto w oczy, cholera!
Wtóruje Duży.
Ładujemy się do samochodu.
Jedziemy zaszyć się w domowych pieleszach.
Gdzie nie wieje i nie świeci.
Gdzie zjeść można w spokoju rozgotowaną włoszczyznę.


piątek, 28 grudnia 2012

MĘSKI INSTYNKT MACIERZYŃSKI


Nie chciałabym uogólniać,
ale często zdarza się, że mężczyzna do roli ojca dorasta
dopiero wtedy, gdy zostaje dziadkiem.

Wnuki nie przeszkadzają mu w oglądaniu meczu.
Dziadek z zainteresowaniem ogląda bajki.
Wnuki nie zabierają cennego czasu przeznaczonego
na picie piwa.
Wiek nie ten, wątroba nie tego.
Dziadek nie boi się spacerów.
Dziadek lubi spacery.
Dziadek ochoczo będzie wnukowi pokazywał
ptaszki, kotki, pieski, klony, buki i dęby.
Dla dziadka wózek z zawartością jest ważniejszy,
niż kurczowo przyciśnięta do ucha komórka.
Dziadek nie szafuje zwrotami:
Nie wolno! Nie możesz! Bo cię oddam Babie Jadze!
Dziadek ich w ogóle w swoim słowniku nie posiada.

Nie inaczej było z moim.
Zanim się jednak urodziłam,
na świat przyszła pierwsza córka dziadka. Moja mama.
Przyszła, przyszła...
Dziadek od tego miał żonę, by się pierworodną zajmowała.
On miał ważniejsze sprawy na głowie.

Ważniejsze sprawy przestały być takie ważne,
gdy żona musiała dłużej w pracy zostać.
Do samej ciemnej nocy.
Dziadek musiał przejąć obowiązki żony.
Gdy pełna złych przeczuć żona stanęła w progu mieszkania,
jej oczom ukazał się widok owe przeczucia potwierdzający.
Balia pełna wody na środku kuchni.
Zimnej wody, jak się później okazało.
W balii dziecko. W kaftaniku.
Dlaczego w kaftaniku?
Bo można za kołnierzyk złapać i zataczać dzieckiem kółka.
Dziadek nie zauważył nawet, że żona wróciła.
Dziadek KĄPAŁ córkę.
I to był jego ostatni raz. Ku jego radości.

Gdy na świecie pojawiłam się ja,
sytuacja zmieniła się diametralnie.
Dziadek nieba by mi przychylił.
Dziadek kąpał w ciepłej wodzie, a przedtem zdejmował kaftanik.
Nie było ważniejszej sprawy od zajmowania się mną, wnuczką.
Nie było większej przyjemności, niż opieka nade mną, ukochaną wnuczką.
Dziadek wolne chwile spędzał na bieganiu po mieście i zaglądaniu
do wszystkich wózków.
W domu z triumfem oznajmiał,
że obiektywnie rzecz biorąc, nasza najpiękniejsza!
Ja, wnuczka, najpiękniejsza.

Mama i babcia wiedziały, że spokojnie mogą
mnie zostawić z dziadkiem.
Z ucieleśnieniem odpowiedzialności.
Że zaopiekuje się lepiej nawet niż rodzona matka.
Niż ojciec, babka i cztery ciotki.

Do czasu, gdy dziadek nie zabrał swojej najpiękniejszej
wnuczki na sanki.
Bez zadyszki wtachał sanki z powrotem na IV piętro.
Ja zostałam w zaspie.
Na pytanie przerażonej babci,
czy czegoś przypadkiem nie zapomniał,
szedł w zaparte. Że nie.
Że może i stary, ale pamięć jak żyleta.
Babcia w słowach ostrych jak żyleta
zakomunikowała dziadkowi,
że jednak nie dorósł do roli ojca.

Na drugi dzień do naszych drzwi zapukała niańka.
Otworzył dziadek.
Że też krew się nie polała...

czwartek, 27 grudnia 2012

JAK ŻYĆ DROGA REDAKCJO?


Większość gazet posiada kącik złotych rad.
Garściami można czerpać z tych mądrości.
Żeby sobie życie ułatwić.
Żal nie skorzystać.

Z wypiekami na twarzy czytam wskazówki.
Teraz będę miała w życiu lżej, prościej, przyjemniej.
Przeczytać, przyswoić, zastosować.

1. Jaki szampon wybrać? Droższy czy tańszy?
Nieistotne. Ważne by dobrze mył.
I wszystko jasne! Dziękuję kochana redakcjo.

2.Jak schudnąć 15 kg w ciągu miesiąca?
Nic prostszego. Podajemy przykładowy jadłospis:
Śniadanie.
2 jaja przepiórcze, pół kromki chleba orkiszowego,
awokado.
Obiad.
Krewetki z rusztu, kawior, pasta z homara.
Na deser sałatka owocowa ze świeżego ananasa,
granatów i fig. Oczywiście świeżych.
Kolacja.
Oliwki sycylijskie i żadne inne.
Oczywiście prosto z gaju oliwnego.
Gicz cielęca. Z dzisiejszego uboju.
Kasztany jadalne.
Oczywiście świeże. Prosto z Placu Pigalle.
Dysponując pensją oscylującą wokół średniej krajowej,
po tygodniu wbij zęby w ścianę.
Pij dużo wody. Z kranu. Nie stać cię już na najtańszą ze sklepu.
Po miesiącu będziesz wiotka jak trzcina.
I znów masz rację droga redakcjo! Dziękuję!

3. Jak wykonać perfekcyjny makijaż?
Wklep w twarz krem nawilżający.
Nałóż podkład.
Brwi muśnij żelem. Do brwi, a jakże.
Rzęsy muśnij mascarą. Jak nie masz, to tuszem.
Usta muśnij błyszczykiem.
Voila!
Muskam cię, droga redakcjo, swoimi muśniętymi, perfekcyjnymi ustami.
Cmok! I dziękuję z całego serca!

4. Jak się ubrać, by wyglądać szczuplej?
Tylko w ciemne kolory. Najlepiej spowić się w czerń od stóp do głów.
Tak też uczynię droga redakcjo! To nic, że jest lipiec.
Ufam wam bezgranicznie! Wasza trzcina.

5. Dziecko płacze całymi nocami. Co robić???
Zachowaj spokój.
Tylko tyle i aż tyle.
Padam do nóg droga redakcjo.

6. Jak obciąć paznokcie u stóp małemu dziecku?
Przytrzymaj nóżki. Obetnij.
Że też ja sama na to nie wpadłam...
Chylę czoła przed twą mądrością, droga redakcjo!

7. Jak uczesać się wytwornie i elegancko na bal sylwestrowy? W domu?
Wgnieć piankę we włosy. Za pomocą grubej, okrągłej szczotki formuj loki.
Gdy uformujesz, zabierz się za kok. 
Tak mało słów, a tak dużo treści. Tylko ty tak potrafisz, droga redakcjo!

8. Jak kupić odpowiedni prezent?
Nabądź kupon lotto. Niby tylko 3 zł, ale jaki potencjał...
Trafiłaś w punkt kochana redakcjo!

9. Jak zaprezentować się w korzystnym świetle na pierwszej randce?
Nie zamawiaj tequlli gdy nosisz aparat na zębach.
Jeśli już, to nie wgryzaj się w cytrynę.
Jeśli już się wgryzłaś, i co ważniejsze, po 3 kwadransach
w końcu się od niej uwolniłaś,
broń Boże nie uśmiechaj się szeroko.
Nie sposób się z tobą nie zgodzić, droga redakcjo...


środa, 26 grudnia 2012

CHOROBA CHOROBIE NIERÓWNA


Zależy czy niedomaga chłop, czy baba.

CHŁOP.

1. Łapie katar. Umiera powoli, aczkolwiek systematycznie.
Przypomina o tym ponurym fakcie rodzinie co 5 minut.
Gdyby rodzina zapomniała.
Mierzy temperaturę co kwadrans.
Ale najpierw wpędza do grobu babę pytaniami,
gdzie jest termometr, gdzie posiała termometr,
dlaczego z chęci zysku termometr sprzedała.
Bo przecież on ma czoło rozpalone.
Bo przecież na bank powyżej 39.
Mierzy temperaturę.
No 37... Ale NA PEWNO wzrośnie. Do 39.
Leży i jęczy.
Kochanie, może dam ci aspirynę?
Nic nie przełknę... Głos człowieka z jedną stopą w grobie.
To chociaż gorącej herbaty zrobię.
Jak ja będę pił na leżąco? No jak?!
To może do lekarza? Babie kończą się pomysły.
Dam radę. Do jutra mi przejdzie. Jeszcze mu będą chcieli krew pobrać,
nie ma głupich.
Leży więc dalej, chusteczkami nochal i łzy rozpaczy ociera,
baba na palcach po chałupie przemyka.

2. Boli go ząb.
To my już nie mamy w tym domu nic przeciwbólowego?!
Mamy.
Gdzie?!
Tu cię zaskoczę. W apteczce.
Aaa... Rzeczywiście. Są tabletki! Całe opakowanie!
Kto by pomyślał...
Wezmę od razu trzy! Albo nie, cztery!
Nie mamy nic na wątrobę, ja bym uważała.
Nic mi nie będzie.
Po 15 minutach.
Boli!!! I ząb i wątroba!!!
Może do dentysty?
Dam radę. Do jutra mi przejdzie. Jeszcze będą mu chcieli ząb wyrwać,
głupich nie ma.
Nazajutrz chłop taksówką pędzi do gabinetu stomatologicznego.
Swojego auta nie da rady prowadzić.
Znieczulenie dostaje gratis.

3. Wybija sobie mały palec u stopy.
Koniec świata. Wstępuje w szeregi kalek.
Nie chodzi, bo boli. Jak siedzi, to boli.
Gdy leży, to napitala.
Leci do chirurga. Wydaje na różnej maści specyfiki stówę.
Bierze zwolnienie.
Jęczy babie bite 2 tygodnie.
Baba modli się dwa tygodnie, żeby chłop nogi następnym razem nie złamał,
bo kupi sobie strzelbę i się powiesi.


BABA

1. Ma katar. Prowadzi normalny tryb życia.
Nos ociera rękawem. Sprząta, pierze, gotuje, uważa, żeby do zupy nie nakapało.
Jak sprytna, to z kawałka papieru toaletowego
zrobi dwa zgrabne tampony, dziurki w nosie zatka
i po kłopocie.
Bo kto tam ją w domu widzi.

2. Boli ją ząb.
Bierze apap.
Jak nie pomaga- pyralginę.
Gdy boli dalej, środkiem komunikacji miejskiej
udaje się do dentysty.
Ze znieczulenia rezygnuje.
Bo przecież poród przeżyła.
Bo przecież za tę kasę tyle pieluch można...

3. Wzbija sobie mały palec u stopy.
Smaruje zsiadłym mlekiem.
Obwija folią i bandażem w kolejności dowolnej.
Po domu skacze na jednej nodze,
albo chodzi podpierając się szczebelkiem wyjętym z dziecinnego łóżeczka.
Sprząta, pierze, gotuje. Noga do tego nie jest aż tak bardzo potrzebna.

DZIECKO

1. Ząbkuje. I to jak!

Chłop z obłędem w oczach sam ma ochotę wypić syrop przeciwgorączkowy,
nażreć się żelu znieczulającego obolałe dziąsła,
a dla pewności zaaplikować sobie całą paczkę czopków przeciwbólowych.
Wraz z opakowaniem.

Baba jest twarda. Ktoś musi zimną krew zachować.
Spokojnie zasiada przed komputerem.
Zagłębia się w internet.
W końcu ma, co chciała. Znalazła.
Twarz rozjaśnia szeroki uśmiech.
Bierze kartkę czystego papieru.
Wygładza.
Temperuje powoli ołówek.
Pieczołowicie przepisuje
numer telefonu do najbliższego szpitala psychiatrycznego.
Pięć razy sprawdza, czy dobrze przepisała.
Dzwoni, umawia się,
po czym podśpiewując cicho pod nosem
zaczyna się pakować...




Ps.

Nie do uwierzenia.
Musi przewrotnie pojęta magia Świąt.
Kilka minut po szesnastej Dużego zaatakowała kanapa.
Wybił sobie mały palec u nogi.

Gdzie ja, do diaska, teraz strzelbę dostanę?
Żeby się powiesić, rzecz jasna...





niedziela, 23 grudnia 2012

WIGILIA Z KOCIĄ MUZYKĄ W TLE


Działo się to przed laty, gdy dziecięciem byłam.
Święta u babci.
Dziadkowie, rodzice, ciotka z wujkiem.
I my. Dobrodziejstwo inwentarza, sztuk pięć.
Każde z drżeniem małego serca oczekujące pierwszej gwiazdki.
Z jeszcze większym drżeniem, graniczącym z palpitacją, wyczekujące prezentów.

Podarunki, o czym nie wiedzieliśmy, pochodziły z trzech stron Polski.
Część od babci Mikołaja, część od ciotki, również Mikołaja profesjonalnego,
i od Mikołaja z dyplomem, czyli mojej mamy.
Full wypas.

Pół godziny przed Wigilią okazało się, że część trzecia spoczywała
zapomniana w drugiej części kraju.
Mikołajowi dyplom nie pomógł,
amnezja zaatakowała w najmniej odpowiednim momencie.

Szczęście w nieszczęściu mężowie samozwańczych Mikołajów
posiadali na stanie samochód, wsiedli i przebyli 40 kilosów
w obie strony z prędkością światła.

Kobiety Mikołaje zabawiały inwentarz.
Podejrzewam, że łatwo im nie było.
Mamo! Kiedy będziemy szukać na niebie pierwszej gwiazdki?
Ciociu! Gdzie jest wujek?
Dziadku! Dlaczego nie szukasz taty???

Wrócili, przywieźli, kobiety w siódmym niebie.
Do czasu.
Do czasu rozpakowania niespodzianek.
Kobiety bowiem, bez żadnego wcześniejszego porozumienia,
postawiły tego roku na edukację muzyczną.

Moja mama nabyła dwa bębenki i tamburyn.
Babcia uszczęśliwiła wnuki cymbałkami.
Ciotka niemałym wysiłkiem zdobyła flet i glinianą okarynę.
Gwoździem do trumny okazał się bonus dziadka w postaci gwizdków.
Pięciu. Dla każdego małego Janka Muzykanta.
I się zaczęło.

Nim wieczerza wigilijna dobiegła końca,
kobiety zeżarły roczny zapas tabletek od bólu głowy babci.
Drugiego dnia pigułki hojnie rozdawała moja mama.
Trzeci dzień był najgorszy, ponieważ ciotka nie była
farmaceutycznie przygotowana.
(czasy były siermiężne, nie było mowy o choć jednym otwartym sklepie,
aptece, a na stacjach benzynowych nawet o benzynę było trudno)
Panowie zagęścili częstotliwość wychodzenia na papierosa.
Babcia zastanawiała się, czy nie zacząć palić.
Ciotka zaczęła.
Mama paliła za siebie i za babcię.
Byle choć na chwilę uciec od tej kakofonii dźwięków.

My bawiliśmy się przednio.
Twoje cymbałki są fajniejsze od moich! Oddawaj!
Ja chciałam bębenek, a nie tamburyn!
Tamburyn jest mój i już!
Dawaj okarynę, bo ci na flet napluję!
A ja ci nasikam do okaryny!
Oczywiście te drobne niesnaski nie przeszkadzały nam w testowaniu instrumentów.
Ciągłym testowaniu. Bardzo, ale to bardzo głośnym testowaniu.

Kobiety zaczęły się naradzać.
Odebrać? Nieee... Kto daje i odbiera, ten się w piekle poniewiera...
Odebrały.
Poniewierały się więc w piekle owym następną godzinę.
Inwentarz zwarł szyki, inwentarz miał młode i prężne płuca.
Inwentarz darł się na całe gardło z rozpaczy.

Pierwsza wymiękła babcia. Z kredensu wyjęła cymbałki.
Ciotka zza lodówki wyciągnęła flet.
Mama poleciała do łazienki szukać w pralce okaryny i bębenków.
Dziadek z pewnym ociąganiem zaczął wyjmować z kieszeni ślubnego garnituru
wiszącego w szafie od kiedy pamiętam, gwizdki...

Z okazji kolejnych Świąt Bożego Narodzenia
wszyscy dostaliśmy skarpety.


NAJLEPSZA MATKA NA ŚWIECIE



Początek ciąży.
Panika. Nigdy nie miałam do czynienia z małymi dziećmi.
Co to będzie? Rwę włosy z głowy.
Będziesz najlepszą matką na świecie.
Z pełnym przekonaniem pociesza mnie Duży.
Kiedy pociesza mnie po raz setny,
zaczynam nieśmiało przyznawać mu rację.
Zaczynam twierdzić z pełnym przekonaniem,
że tak będzie.

Przygotowuję się. Czytam, oglądam, słucham dobrych rad.
Dokonuję selekcji, układam własny plan na życie z małym człowiekiem.
Gdy do porodu zostaje miesiąc, ja już jestem
najlepszą matką pod słońcem.

1. Moje dziecko nie będzie używało smoczka.
Zadbam o zgryz od pierwszego dnia.
2. Moje dziecko nie będzie oglądało telewizji.
Będę mu czytać. Od pierwszego dnia.
3. Moje dziecko nie będzie jadło słodyczy.
Będę suszyć owoce w promieniach słońca. Dla zdrowia.
4. Moje dziecko nie będzie jadło papek ze słoików.
Sama będę gotować. Smaki dzieciństwa i te sprawy.
Jakoś nauczę się obsługiwać blender...
I gotować...
5. Do posiłków nie będę dodawać cukru. Samo zło.
Solić też nie będę. Smaki natury i takie tam.
6. Moje dziecko nie pozna co to kaszka błyskawiczna.
Ze sklepu. Fuj. Niech żyje kasza jaglana! Bez soli, broń Boże.
7. Moje dziecko zamiast chrupek będzie podgryzać surową marchewkę.
Jak już będzie miało czym.
8. Nie będę mojego dziecka nosić na rękach.
Niech się nie przyzwyczaja. Szczęśliwa matka,
to matka, która nie chodzi zgięta w pół i nie klnie, że ją kręgosłup napitala.
9. Nie będę usypiać mojego dziecka bujając w ramionach.
Bo się przyzwyczai i za diabły do 18. urodzin nie oduczę.
A kręgosłup mam tylko jeden.

Rok później:

Lolek ze smokiem w dziobie gapi się na świnki trzy jak sroka w kość.
W zasadzie na bajkę o świnkach. W telewizji.
Bodziak ufaflany zupą ze słoika. Tudzież kawałkami mokrego biszkopta.
Pełnego cukru.
Micha pełna kaszy jaglanej w smaku nie podobnej w zupełności do niczego,
a już najmniej do czegoś jadalnego, obok na stole nietknięta. Syf.
Surowa marchew zabija.
Chrupki walają się po dywanie. Potem pozbieram.
Nie będę dziecku bajki zasłaniać.
Kasza jednak kusi. Samo zdrowie.
Jak zmusić Lolka, żeby przełknął choć dwie łyżki?
Dosładzam. Syf. Solę. Syf nad syfami.
Wieczorną kaszkę błyskawiczną (ze sklepu, gdzieżby inaczej) sama wmuszam
w moje dziecko. Zatkać ma bandytkę na całą noc.

W momencie, gdy moje dziecko, duże od urodzenia dziecko,
osiąga chlubną wagę dwunastu kilo, przypominam sobie
jaką byłam wspaniałą matką. Kiedy byłam w ciąży, oczywiście.
Z zakamarków podświadomości wyciągam z niemałym trudem,
układany onegdaj plan. Skupiam się na punkcie nr 9.
Nie będę mojego dziecka bujać w ramionach.
12 kilogramów, chyba już czas przestać...
Za cholerę do jej osiemnastki nie dociągnę.

Postanawiam działać.

Lolek ziewa.
Tu cię mam! Wezmę na ręce tylko na chwilę. Do łóżeczka zaniosę.
Śpij słodko córko ukochana, pa!
Córka ukochana ani myśli. Ryk, histeria, bańki nosem.
Biorę na chwilę i odkładam.
Powtórka z rozrywki.
Biorę, odkładam.
Bez zmian.
Gdy już się bawimy ósmy raz w odkładanie, wyjmowanie, wycieranie łez,
dochodzę do wniosku, że nie tędy droga.

Literaturą się wspomogę.
Mam! Jest metoda!
Położyć, wyjść, być odpornym na ryk przez 3 minuty.
Wrócić, pogłaskać, wyjść, opierać się całym ciałem przed powrotem
zanim upłynie minut pięć.
Następnie przeczekać ryk siedmiominutowy.
Tresować dziecko w ten sposób tydzień,
nie ma bata, po upływie 7 dni będzie zasypiać samodzielnie.
Jedna uwaga.
Na czas tresury wybrać okres, kiedy ojciec dziecięcia reprezentujący przecież słabszą płeć,
będzie pracował na nocną zmianę. Albo lepiej, wyjedzie w delegację.
Na siedem dni.
Bo twardym trzeba być, nie miętkim, dziecku w żaden sposób nie ulegać.
Jeśli się jest córeczką tatusia, to z tatusiem można zrobić wszystko.
Twardzielem zazwyczaj jest matka.
Dziecko może i wygląda niewinnie, ale swoje wie.
I doskonale wie, czego chce.
A chce na ręce.

Trzy minuty? Pięć?
Przecież to chwila. Phi.

Mając na względzie miękkie serce Dużego, naukę
samodzielnego zasypiania zaczynam w dzień.

Odkładam. Wychodzę.
Lolek ryczy. Lolek wyje. Lolek się zanosi rozdzierającym płaczem.
W drżącej dłoni trzymam zegarek.
Po godzinie sprawdzam czas.
Upływają 2 minuty...
Po kolejnych 30 sekundach wpadam jak tajfun do pokoju.
Tulę zapłakanego Lolka.
Mimo najszczerszych chęci nie biorę na ręce.
Ja, twardziel.
Wychodzę. Zimny pot mnie zalewa na myśl
o niekończących się 5 minutach przeraźliwego łkania.
Po 2 minutach łkam razem z Lolkiem.
Po trzech trzymam swe dziecko w ramionach
i bujam ile wlezie.

Gdy Duży wraca z pracy, opowiadam mu z bólem serca o swojej porażce.
I z bólem kręgosłupa.
Phi, 5 minut, też mi wieczność. Ja położę Lolka wieczorem.
Zobaczysz jak to się robi w Czikago!
Duży jest pełny zapału. Duży jest przekonany, że da radę.
On, twardziel.

Patrzę na niego z politowaniem.
Wieczorem mina mu zrzednie. Jestem o tym święcie przekonana.

Wybija dwudziesta. Lolkowa pora spania.
Siedzę i doczekać się nie mogę operacji sen w wykonaniu Dużego.

Duży bierze Lolka na ręce. Niesie do łóżeczka w drugim pokoju.
Wraca po minucie.
Cisza aż dzwoni.
Dlaczego ona nie płacze? No dlaczego nie płacze?!
Pójdę sprawdzić, czy oddycha!
Duży chwyta mnie za bluzkę w ostatniej chwili, gdy jedną nogą
jestem w przedpokoju.
Daj spokój. Zaraz tam pójdę. Jeszcze 5 minut.
5 minut tradycyjnie wlecze mi się w nieskończoność.
Duży w końcu rusza.
Wraca.
Patrzę na niego pełna napięcia.
Śpi.
Rzuca od niechcenia i bierze do ręki gazetę.
Jak gdyby nigdy nic.
Gębę mam rozdziawioną jeszcze przez kilka minut. Zdaje się, że przez pięć.
Zamykam ją dopiero na dźwięk głosu Dużego:
Stało się coś? Bo tak ci jakoś mina zrzedła...


sobota, 22 grudnia 2012

CO DAŁ MI INTERNET


Poza dozgonną przyjaźnią z producentem, a zarazem sprzedającym spacerówki,
z którym podczas dokonywanej transakcji zawzięcie i miło korespondowałam,
zawarłam kilka innych znajomości.
I co ważniejsze, na własne oczy zobaczyłam,
na własne uszy usłyszałam. Znaczy się w realu spotkałam.

Kogo?
Inną Matkę, a jakże.

Z Inną Matką wspólne tematy się ma.
Z Inną Matką można rozmawiać do utraty tchu.
Inna Matka nie wyśmieje. Inna Matka zrozumie.
Inna Matka pokiwa głową z politowaniem we właściwym momencie.
W odpowiedniej chwili uroczo wyrazi entuzjazm.
Szczerze się oburzy, gdy ja dam wyraz swojemu zbulwersowaniu.
Inna Matka za żadne skarby nie wejdzie w słowo brutalnym:
Przestań w końcu chrzanić o tych kupach i zupach!
Inna Matka chrzani z zapałem.
I bardzo nam się to obydwu podoba.
Bratnia dusza i kropka.

Od Innej Matki można się sporo nauczyć.
O ile przez sekund parę przestanie się o sobie myśleć
jako o najmądrzejszej matce świata.
A z tym trudniej.

Wyciągnęłam Inną Matkę na spacer.
Tylko my i nasze wózki. A w nich nasze pociechy.
Oprowadziłam po osiedlu.
Z dumą pokazałam jakże liczne place zabaw.
Popatrz! Jaka cudna karuzela!
Widzisz jaki czysty piasek?
Tę huśtawkę projektował zapewne geniusz!
Tematów nam nie brakowało.

Gdy już pozachwycałyśmy się, ach i och, wszystkimi przybytkami
stworzonymi dla maluchów,
stwierdziłam, że czas na gwóźdź programu.

Zaciągnęłam Inną Matkę przed jeden z wieżowców.
Zatrzymałam się przed klatką schodową.
Nie, nie kazałam jej wchodzić i piać z zachwytu nad układem schodów
i aranżacją korytarza.
Palcem wskazałam na coś, co codziennie mijałam
i oczy ze zdumienia za każdym razem przecierałam.

Coś. Ogródek obok klatki. Przed wieżowcem.
Niski płotek z lichej siatki. Zielony. Zwieńczony gdzieniegdzie kuleczkami.
Każda w innym kolorze.
Ogrodzenie może bym i przebolała, ale nie zawartość.

Powtykane w ziemię odpustowe wiatraczki.
Mały świerk, a na każdej gałązce maskotka.
Każda, że tak powiem, z innej bajki.
Kopczyk usypany z ziemi. Na szczycie plastikowa laleczka.
Miniaturowa kamienna wieża. Ozdobiona szkiełkami, klockami
i piorun wie czym jeszcze.
Horror.

Czy ty widzisz to co ja?
Wiem, że Inna Matka zrozumie.
Że podzieli moje zdegustowanie pomieszane z obrzydzeniem.
Prawdziwy sen wariata!
To jest chore!
Kto na to pozwolił?

Inna Matka rozumie.
Po swojemu.
Dzieli się swoją opinią natychmiast.
Jeżeli TO ma wywołać uśmiech na twarzy choć jednego dziecka,
to dlaczego zabraniać?

Obecnie stałym punktem programu pod tytułem spacer
jest to COŚ.
Lolkowi uśmiech z pyzatej buzi nie schodzi.
Starszy pan, na którego natykamy się czasem, gdy zmienia wystrój swojego kawałka świata,
uśmiecha się szeroko do Lolka.
Ja uśmiecham się patrząc na zaślinionego z przejęcia i szczęścia Lolka.
Uśmiecham się do starszego pana, którego w życiu już nie nazwę wariatem.

Uśmiecham się myśląc o Innej Matce.




piątek, 21 grudnia 2012

MIŁOŚĆ NA ODLEGŁOŚĆ


Zdarzyło się kiedyś przed narodzinami Lolka,
że musieliśmy się z Dużym rozstać na 2 miesiące.
Duży wyjechał za 7 górę, za 7 rzekę. Daleko.
Tam gdzie cytryna w słońcu dojrzewa.
Ja zostałam w ponurej, zimnej i deszczowej ojczyźnie.

Będziemy do siebie dzwonić,jakoś to będzie.
Pocieszaliśmy się nawzajem.

Pierwszy telefon odebrałam już 2 godziny po łzawym pożegnaniu.
Jaki on kochany, już tęskni...
Nie wziąłem dokumentów! Nie wziąłem portfela! Nic nie wziąłem!
Głos Dużego nie był przepełniony tęsknotą.
Głos Dużego wyrażał daleko posuniętą panikę.
Co było robić, trzeba było człowieka ratować,
przetrząsanie chałupy zaczęłam od kuchni...
Po godzinie moich bezowocnych poszukiwań,
a jego, jak się okazało, owocnych bardzo,
Duży miał wyraźnie lepszy humor.
Znalazłem!!! Za siedzeniem samochodu!
Byliśmy żywym przykładem na to,
że nawet na odległość można się dzielić smutkiem i radością.

W ciągu 2 miesięcy rozmawialiśmy przez telefon milion razy.
On tęsknił, ja też.
On twierdził, że na pewno się szlajam w męskim towarzystwie,
ja zaprzeczałam twierdząc, że szlajam się umiarkowanie
i w dodatku w towarzystwie damskim.
Ja robiłam wykłady o zaufaniu,
on udawał, że wierzy.

Pod koniec października nie mogłam się doczekać przyjazdu ukochanego.
Ukochany nie mógł się doczekać, aż znajdzie się w moich ramionach.
Czasu nie da się zatrzymać, więc w końcu się znalazł.

Miałam wrażenie, że mi chłopa podmienili.
10 kilo na minusie, cera wiatrem smagana godna Włocha z południa.
Szał.
Duży, na co dzień typ skandynawski o skórze białej jak mleko
i niewiele ciemniejszych włosach,
szybko został przemianowany przez znajomych z Dużego na Carlosa.


Taplaliśmy się w szczęściu i miłości do bólu.
Ja i Carlos.
Tyle się nie widzieliśmy.
Tak długo bez siebie.
Tak daleko od siebie.

Teraz mogliśmy być w końcu razem.
Spać w jednym łóżku, jeść z jednego talerza, rozmawiać twarzą w twarz.

No i kiedy spaliśmy w jednym łóżku, twarzą w twarz,
przyśnił mi się kolega z pracy.
Niezbyt za nim przepadałam.
Duży jeszcze bardziej niezbyt.
W moim śnie kolega przechodził przez ulicę.
Na czerwonym świetle.
Prosto pod pędzący autobus.
Co było robić, trzeba było człowieka ratować.
Zygmunt!!!!!!!!!!!!!!!!
Wydarłam się na całe gardło.
Prosto w nos Dużego.
Wtulonego we mnie.

Gdy oprzytomniałam, Duży miał oczy szeroko otwarte.
Jego wzrok zdawał się krzyczeć: A nie mówiłem?!

Wszystkiemu winni rodzice kolegi.
Gdyby mu na chrzcie Carlos dali, to bym jakoś z tego wszystkiego z twarzą wyszła...


czwartek, 20 grudnia 2012

SZKOŁA RODZENIA


Nie ma to tamto, do porodu należy się gruntownie przygotować.
A kto nas do szczętu wyedukuje w tym temacie?
Szkoła rodzenia, ma się rozumieć.

Dzwonię, zapisuję, termin ustalam.
Jestem podekscytowana.
Duży nie podziela mojego zapału.
Pyta czy jego obecność jest konieczna.
Nie odpowiadam. Zabijam wzrokiem.
Więcej nie pyta.

Na pierwszych zajęciach rozglądamy się ciekawie po sali.
Po innych uczestnikach też.
Mam największy brzuch i najbliższy termin.
Zatapiam się z lubością w worku sako.
Po 5 min stwierdzam, że źle się zatopiłam.
Wstać bez pomocy Dużego nie mogę.
Duży pomaga. Średnio co kwadrans, ponieważ zatapiam się wciąż i wciąż nie tak,
jakbym chciała.
Ja usiłuję się wygramolić, Duży, pąsowy na twarzy z wysiłku, usiłuje mi w tym pomagać.
Z pierwszej lekcji pamiętać nas będą wszyscy.

Jest miło.
Jest tablica i kolorowe flamastry.
Jest zadanie - trzeba narysować swoje dziecko, a raczej o nim wyobrażenie.
Kto wyrywa się do tablicy pierwszy?
Duży.
Maże z językiem na brodzie, wczuwa się okrutnie.
Efekt przechodzi z kolei moje najśmielsze wyobrażenia.
Mam ochotę już nie zatopić się, a utopić w sako.
Duży stoi zadowolony i czeka na brawa.
Zaczyna mu się podobać.

Kolejne spotkanie. Nauka przewijania.
Duży z wielką wprawą operuje lalką i pieluchą.
Widzę Dużego jak przez mgłę. Przysypiam pogrążona w worku.
Już umiem się zatapić tak, jakbym chciała.
Duży z zapałem ubiera lalkę w śpiochy.
Chrapię.

Gdy zajęcia przeradzają się w koszmarny w-f dla ciężarnych,
zaczynam żałować, że biorę w nich udział.
Duży przeciwnie.
Bawi się wyśmienicie.
Też bym się bawiła, gdybym mogła z bezpiecznej odległości
obserwować Dużego przy drabince. Robiącego przysiady.
Z brzuchem wielkości kuli ziemskiej.
Gdy Duży wyciąga aparat fotograficzny,
mam ochotę zwiewać gdzie pieprz rośnie.
Ale nie mogę. Wiszę w półprzysiadzie z tyłkiem tuż nad ziemią
i żadna siła mnie nie może zmusić, żebym wstała.
Duży z przyjemnością pstryka fotki.
Ja z przyjemnością wyobrażam sobie, co mu zrobię gdy wrócimy do domu.
I gdy w końcu jakimś cudem i nadludzkim wysiłkiem
uda mi się wstać.

Po dwóch miesiącach Duży nie mówi o niczym innym,jak tylko o szkole.
Nie może się doczekać kolejnego spotkania.
Jest wyraźnie podekscytowany.
Ja wyraźnie nie podzielam jego zapału.

Nie rezygnuję jednak. Nie zrobię tego Dużemu.
Niech się cieszy. Niech będzie moja strata.

Duży cieszył się do zajęć dziesiątych.
Kiedy to prowadząca wyświetliła film.
Pokazujący poród z najdrobniejszymi szczegółami.

Duży, twardziel nad twardzielami, dał radę obejrzeć napisy początkowe.
Było ciemno, ale ja wiedziałam, że jego twarz zmienia powoli kolor.
Na trupio blady.
Nie czekał na niespodziewaną reakcję organizmu w formie omdlenia,
bądź co gorsza wymiotów.
Wystrzelił z sali jak z procy.
Wrócił równo z napisami końcowymi. Cwaniak.

Pani wyświetliła specjalnie dla niego film po raz wtóry. Cwaniara.
Twarz Dużego przypominała maskę.
Wzrok męskiej połowy widowni przez cały seans spoczywał na Dużym.
Nie doszukałam się w ich oczach ani odrobiny współczucia.
A tym bardziej wdzięczności.






środa, 19 grudnia 2012

KIEDY DZIECI NIE MA W DOMU, TO JESTEŚMY NIEGRZECZNI



Dzieci zawsze są. Właściwie dziecko.
Ale dziecko czasem śpi.
Wieczory nasze są, hej!

Czy my już do szczętu stetryczeliśmy?
Pytam Dużego.
No co ty? Jesteśmy młodzi, szaleni, pełni werwy!
Patrzę na piętrzące się na fotelu lolkowe ciuchy,
próbuję ogarnąć wzrokiem zabawki walające się dosłownie wszędzie,
wyciągam spod czterech liter smoczek.
Duży wpatrzony w telewizor, mecz, żal nie patrzeć.
Ja wpatrzona w kudłatego tygrysa, ulubieńca Lolka,
któremu pruje się łeb.
Żal nie zszyć.
Szaleństwo na szaleństwie szaleństwem pogania.

Czy ty nie widzisz, że... zaczynam i nie kończę, bo Duży wchodzi mi w słowo:
Gooooooooooool !!! krzyczy ochryple.
Jest przy tym szalony i pełen werwy.
Czad.

Ale kiedyś... znów próbuję.
I znów nie dane mi jest skończyć.
Czekaj, czekaj... No co on robi, no co ten matoł robi!
Duży mało nie połknie odbiornika.
Przeczekuję szaleństwo.
Usiłuję zszyć tygrysią głowę.
Werwy we mnie za grosz.

Mówiłaś coś?
Mecz się kończy, Duży wraca do świata żywych.
Chodzi mi o to, że kiedyś było inaczej.
Kiedy?
Jak nie było Lolka.
Ale teraz jest.
Czy to oznacza, że już nigdy nie będzie tak jak kiedyś?
Czyli jak?
Duży mi nie pomaga.
Oj, wiesz... 
Nie wiem.
Drażni się ze mną.
Popatrz jak my wyglądamy. Jak się zachowujemy. Czy tak będzie do końca życia?
Duży zaczyna patrzeć na mnie nieco przytomniej.
Zaczyna łapać, o co mi chodzi.
Zaczyna kombinować.
Po minie rozpoznaję, że ma pomysł.
Ba! Nie doceniam Dużego.
Mam dla ciebie niespodziankę. Odłóż tygrysa.
Mówi i wyłącza telewizor.
Włącza za to nastrojową muzykę i równie nastrojową lampkę.
Zgaś górne światło! 
Zaintrygowana spełniam ochoczo rozkaz.
Dużemu oko błyszczy, gdy ginie w czeluści ciemnego przedpokoju.
Po wino poszedł! Na pewno!
Nie, nie po wino...
Szampana w zanadrzu ma! Musi francuskiego!
Jeszcze się w nim tlą resztki romantyzmu!
Będziemy się delektować, będziemy rozmawiać,będziemy prawić sobie komplementy,
będziemy...
Wzrok mam rozmarzony. Siedzę szczęśliwa i doczekać się nie mogę.
Jakie to przyjemne uczucie.
Poprawiam szybko włosy. Wygładzam bluzkę.
Dobrze, że po zakupach się nie zdążyłam się przebrać w dresy.

Duży wkracza do pokoju z tajemniczym wyrazem twarzy.
Zaraz eksploduję. Tak lubię niespodzianki!
Ręce chowa za plecami.
Umie, skubany, stopniować napięcie.

Duży uśmiecha się filuternie.
Powoli odsłania skrywany za plecami sekret.

Puzzle kupiłem! 1500 elementów.

Czad.






wtorek, 18 grudnia 2012

GIĘTKI JĘZYK


Nie możemy się z Dużym doczekać aż Lolek zacznie mówić.
Obecnie z upodobaniem powtarza jedno słowo.
NIE.
Czy naprawdę jesteśmy przygotowani na więcej?

Mojej mamie wydawało się, że i owszem.
Też drżała z niecierpliwości.
Doczekała się dość szybko.
Ominęłam etap piciu piciu, ajciu, am am.
Od razu komunikowałam się z otoczeniem w jasny i klarowny sposób.
Chcę jeść. Albo Nie chcę jeść.

Z tamtych lat zostało mi sporo.
Do tej pory moim ulubionym zwrotem jest:
Chcę jeść!

W owych zamierzchłych, przedwojennych czasach
lubiłam popisywać się swoją elokwencją.
Żadna uroczystość rodzinna nie obyła się bez składanki
wierszyków przeplatanych piosenkami.
Mama pękała z dumy,
rodzina nagradzała cukierkami.

Postanowiłam rozszerzyć zasięg.
Imieniny mamy. Szerokie grono niespokrewnionych znajomych.
Ich też uszczęśliwię.

Miałam 5 lub 6 lat.
Blond włosy, równą grzywkę, oczy anioła.
Przygotowałam tekst.
Wierszyk czy piosenka nie wchodziły w grę.
Ja już byłam duża, a ów repertuar zbyt dziecinny.
Dowcip opowiem, o!

Wyraz dowcip kojarzył mi się z wulgaryzmem.
Aż tak dorosła nie byłam, moja znajomość mowy ojczystej wciąż ewoluowała.
Długo kombinowałam nad zamiennikiem.
Wykombinowałam.

Mamusiu, czy mogę opowiedzieć żart?
Oczy wystrojonych gości na mnie,
dumne oczy matki też.
Oczywiście córeczko.

Kawał o juhasie pasącym owieczki znałam na pamięć.
Był dość długi.
Nie pamiętam treści.
Pamiętam natomiast doskonale,
że słowa chujas użyłam kilkanaście razy.
Głośno i wyraźnie. Nic a nic nie kojarzył mi się z wulgaryzmem.
I pamiętam tę ciszę, która trwała w nieskończoność,
gdy czekałam na oklaski.
Że o cukierkach nie wspomnę.


poniedziałek, 17 grudnia 2012

WAKACJE Z DOSKOKU


Wakacyjny wypoczynek z małym dzieckiem przy boku?
Czemu nie. Do odważnych świat należy.

Pierwszy wyjazd planujemy tuż po narodzinach Lolka.
W lutym. Do lipca podrośnie. Będzie fajnie.

W lipcu pobudki o 4 rano są już naszą słodką, rodzinną tradycją.
Nie myślimy o letnich wojażach. Chcemy spać.
Gdziekolwiek, kiedykolwiek. Spać, spać, spać.
Spać na własnym terenie. We własnym mieszkaniu.
Gdzie indziej Lolek mógłby zaczynać dzień o trzeciej.
Nie na nasze nerwy.
Poczekamy. Rok poczekamy.

Następny rok mija nam na psychicznych przygotowanaich.
Jesteśmy gotowi.
Na jednodniowy wyjazd.
Miejsce wybieramy starannie.
60 km od domu, to w końcu nie wyprawa na koniec świata.
Woda czysta, rozległa plaża, ratownik na każdym kroku,
zaplecze gastronomiczne spore, okolica dech w piersiach zapierająca.
Dojście nad wodę brukowaną alejką.
Nie do przecenienia, gdy się spacerówkę posiada.

Dojeżdżamy.
Okoliczna przedsiębiorcza ludność organizuje w swoich obejściach
parkingi dla urlopowiczów z miasta.
Wybieramy, zajeżdżamy, parkujemy.
Zaczynamy opróżniać auto.
Złóż materac, potem się napompuje. Schowaj do kosza pod wózkiem.
Jeszcze siatka z łopatkami, grabkami, wiaderkiem.
Co masz z nią zrobić? Powieś na rączce wózka!
Koce? Po co tyle wzięłam? No dla mnie, dla ciebie, a mały dla Lolka.
Każdy będzie mógł poleżeć na swoim.
Że ręczniki niepotrzebne? Właśnie, że niezbędne!
Dla ciebie, dla mnie, dla Lolka. Nie będziemy się 
przecież po kąpieli jednym wycierać!
Nie mieszczą się pod spacerówkę? Powieś torbę na drugiej rączce.
Nie mojej! Ja trzymam parasol plażowy! Na wózku wieszaj!
Przechyla się? Wsadź do spacerówki Lolka! Będzie równoważyć!
Ta siata też! Musimy mieć kosmetyki do opalania!
Nie, nie okradłam drogerii! Krem dla Lolka, oliwka dla mnie, balsam dla ciebie.
Tak, to też bierzemy. Bierzemy! Nie kłóć się!
Na pewno zgłodniejemy. Musimy wziąć żarcie dla Lolka.
I dla mnie. No i dla ciebie.
Nie chowaj baseniku! Widzę! Bierzemy!
Niech ci będzie. Sama będę niosła...

Gdy stawiamy pierwsze kroki brukowaną alejką prowadzącą na plażę,
wyglądamy jak banda handlarzy ze stadionu narodowego kiedy jeszcze był bazarem.
Lolkowi z wózka tylko czubek głowy wystaje.
Drobiazgi, rzeczy niezbędne i inne gadżety skutecznie
zasłaniają mu widoczność.
Już, zaraz kochanie będziemy na miejscu.
Za chwilkę będziemy się kąpać, bawić, odpoczywać.
Lolek się drze. My z Dużym drzemy się na siebie.
Ja walczę z trzema torbami i parasolem, basenik wypada mi z załadowanych rąk co chwilę.
Duży zgięty w pół udaje strongmana. Wózek vel taczkę pcha.

Gdy docieramy nad brzeg jeziora jesteśmy mokrzy od stóp do głów.
Czego się jednak nie robi, żeby w końcu odpocząć.
Zajmujemy połowę plaży rozkładając pieczołowicie bambetle.
Kocyk Lolka tu... Nie, czekaj, tu położymy basenik, kocyk tam.
A mój? 
Nie kłóć się, twój będzie leżał tu! To też jest dobra miejscówka.
Dobra, przesunę 10 cm, może być?
Parasol tu.
Dlaczego nie?
Wcale nie wbiłam krzywo!
Sam sobie wbij!
O widzisz? Krzywo!
Żarcie na słońcu? No co ty... Rzeczywiście! Przełóż. Przesuń. Tam schowaj!
Gdzie Lolek? Łap go!!!

Następne 3 godziny wakacyjnego relaksu mijają nam
na pogoni za Lolkiem.
Lolek ma jeden kierunek. Jest zachwycony wielką wodą.
A najlepiej głęboką.
Basenik ma w nosie.
Chce na środek jeziora teraz, zaraz, natychmiast.
Obydwoje biegamy z obłędem w oczach i próbujemy okiełznać zapędy Lolka.
Nie ma za co złapać. Lolek ma na sobie tylko pieluchę do pływania.
I czapeczkę z daszkiem.
Czapeczka co i raz zostaje w rękach moich albo Dużego.
Za włosy przecież nie będziemy Lolka z wody wyciągać.

Po 3 godzinach składamy koce.
Nie leżałam ja, nie leżał Duży, nie leżał tym bardziej Lolek.
Na rączkach wózka wieszam 2 torby, których nawet nie miałam
okazji rozpakować.
Grabki, łopatki, wiaderka spokojnie spoczywają w koszu pod spacerówką.
Nie ujrzały światła dziennego.
Duży przypomina raka mutanta.
Ja cieszę się, że chociaż jedno ramię sobie opaliłam.
Czoło piecze, nos jak u renifera Rudolfa.
Jedynie Lolka udało się w locie kremem maznąć.

Droga do samochodu jest długa.
Lolek zasypia po odpaleniu silnika.
Duży na wszystkie świętości przysięga, że bez dwudziestu nianiek,
to on nigdzie już z Lolkiem nie pojedzie.
Ja nie narzekam. Bo nie mam siły.

Czas leczy rany.
Po miesiącu postanawiamy zabrać ze sobą nad wodę posiłki.
W postaci babci.
Babcia się cieszy.
Nie uświadamiamy babci.
Przez 60 km wykrzykujemy radośnie jak będzie super.
Babcia wierzy.
Nie zastanawiamy się, co zrobimy, gdy życie zweryfikuje jej wyobrażenia.
Pełen spontan.

Dojeżdżamy.

Kąpiel wzbroniona. Jezioro opanowały sinice.
Ryczeć się chce wszystkim.

Przez kolejne 3 godziny w trójkę łapiemy Lolka,
przed którym trudno ukryć wielką taflę wody.

Wracamy obiecując sobie, że już nigdy nad wodę, że następnym razem góry...

Po powrocie babcia kładzie się w centralnym miejscu mieszkania na podłodze.
Podobno to dobrze robi na nadwyrężony kręgosłup.
Duży leży na dywanie w drugim pokoju.

Ja siedzę w przedpokoju i nie mam siły się podnieść.
Lolek stoi pod drzwiami łazienki i wyje wniebogłosy.
Szóstym zmysłem zgaduje, że to już ta pora.
Pora kąpieli.

niedziela, 16 grudnia 2012

PRAWDZIWE OBLICZE GWIAZDY


Każdy średnio rozgarnięty człowiek zdaje sobie sprawę,
że dom to nie estrada, scena nie kuchnia, dres nie suknia balowa.
Gwiazda też człowiek, też się czasem nie uczesze.
Tylko w przeciwieństwie do mnie, nie wychodzi wtedy z domu.

Zdarza się jednak, że w swoim domu wywiadu udziela.
Efekty takich spowiedzi możemy znaleźć w mniej lub bardziej
renomowanym magazynie dla pań.
Oczywiście w odpowiedniej oprawie.
Dziennikarz też w pewnym sensie artysta.
Też potrafi kreować rzeczywistość.
Zazwyczaj według podobnego schematu:
Otworzyła mi drzwi skromna dziewczyna w niczym nie przypominająca
divy, którą znamy z ekranów...
Do kawiarni wkroczył zamyślony, skromny mężczyzna,
uśmiechający się nieśmiało jak gdyby nie zdawał sobie sprawy, 
że jest bożyszczem wielu milionów kobiet...
Usiadła skromnie na brzegu krzesła,poprawiła skromny szary płaszcz...
Twarz bez śladu makijażu, śmiejące się oczy, paznokcie muśnięte lakierem 
w kolorze złamanego różu...
Włosy niedbale związane w koński ogon, klasyczne dżinsy,biały t-shirt... 
(oczywiście skromny)

Czy Gajos powinien na spotkanie z dziennikarką przyjść w hełmofonie
wołając gromko Szarik! Do nogi!
Czy Żmijewski drzwi swojego domu powinien otworzyć w sutannie
pytając Kiedy i gdzie nastąpiła zbrodnia?
Czy Rodowicz nawet do toalety zabiera gitarę
i tłumaczy każdemu, kogo spotka na swej drodze, że Małgośka mówią jej ?

Zdawałoby się, że to pytanie retoryczne.
A jednak nie.
Pani z gazety za każdym razem widząc gwiazdę we wcieleniu
dalekim od scenicznego, dziwi się niepomiernie.
Wie, że gwiazda to przeczyta. W końcu to wywiad.
Trzeba się podlizać, przypochlebić, paść do nóg.
W końcu to gwiazda.
Stąd to kokieteryjne zdziwienie, te zwykłe dziewczyny z sąsiedztwa z niedbałymi ogonami 
i skromnymi paznokciami.
I pani z gazety wie, i gwiazda wie, ile czasu zajęło robienie makijażu, by twarz wyglądała
na nieumalowaną.
I pani i znakomitość wiedzą, ile trudu kosztowało niedbałe z pozoru związanie włosów.
Dżinsy kosztują majątek, a za biały t-shirt celebryty można by było kupić
mieszkanie w małym mieście.

Do mnie! Do mnie przyjedźcie! Już ja wam pokażę jak wygląda 
prawdziwa skromność!
Wołam w myślach za każdym razem, gdy natrafiam w miesięczniku,
dwutygodniku czy innej gazecie, na wywiad rozpoczynający się jakże znajomo.

I przyjeżdżają.
A raczej przychodzą.
A właściwie przychodzi.
Listonosz.

Znamy się nie od dziś.
Wymieniamy grzeczne ukłony na klatce schodowej.
Rozmawiamy o pogodzie. I że Lolek urósł. Patrz pani jak ten czas leci...

Listonosz zaznacza swoją obecność po drugiej stronie moich drzwi
waleniem pięścią w drzwi owe.Głośnym waleniem.
Lolka właśnie z niemałym trudem namówiłam na popołudniową drzemkę.
Klnę więc cicho i biegnę otworzyć.
Witam uprzejmie listonosza w słowach:
Czy pan zwariował? Tu jest małe dziecko! I w dodatku śpi!
Listonosz z miną liska chytruska odpowiada radośnie:
Wiem, że tu jest małe dziecko! Dlatego nie użyłem dzwonka!
Logika jego wypowiedzi rzuca na kolana.

Listonosz wymienia moje imię, nazwisko,pokazuje paczkę.
Następnie pyta czy jestem w domu.
Mnie pyta. Czy ja jestem.
Głupieję tylko na moment.
Nie poznał mnie.
Włosy w nieładzie. Związane niedbale, no przecież.
Nad moim czołem wesoło dynda kucyk, który sama uczyniłam
za pomocą lolkowej gumki z biedronką. Reszty nie dało się
związać. Krótkie mam.
Na twarzy makijaż. A raczej jego resztki. Wczorajsze.
Bluzka biała, a jakże, za duża, nie szkodzi, po domu się nosi jak ta lala.
Dżinsy z pasem ciążowym. Szkoda wyrzucić. Bo po domu.
Bo jak ta lala.
Dwie różne skarpetki. Kto by zwracał uwagę na drobiazgi.


Nieśmiało wyciągam rękę po przesyłkę.
Ja, dziewczyna z sąsiedztwa.
Drugie wcielenie.
Ja.
Gwiazda.

sobota, 15 grudnia 2012

POMALUJ MÓJ ŚWIAT NA ŻÓŁTO I NA NIEBIESKO


Pod warunkiem, że się żółty od niebieskiego odróżnia.
Pryszcz.
Dla kobiety. Mężczyznom nie jest tak łatwo.

Podaj mi te malinowe śpiochy! Krzyczę do Dużego.
Eee... Jakie? Głos Dużego brzmi cokolwiek niepewnie.
No te z cytrynowym misiem w prawym górnym rogu!
Dużemu spada kamień z serca. Wie gdzie jest prawy górny róg.

Wizyta znajomych. 100 lat się nie widzieliśmy.
Jaki macie samochód?
Ja! Ja odpowiem!
Czarny! Nie potrafię ukryć satysfakcji.
W drzwiach staje Duży. Czoło zmarszczone.
Po mojej satysfakcji śladu nie ma.
Zaraz wyjedzie z silnikiem, napędem i innymi duperelami,
o których zielonego pojęcia nie mam.
To jest perłowa ciemna śliwka. Nasze auto ma kolor perłowej, ciemnej...
Duży syczy przez zęby.
Śliwki. Kończę szybciutko i cichutko. Może mnie nie rzuci.

O śliwce staram się pamiętać. Podkreślam na każdym kroku.
Wziąłeś zakupy z naszego ŚLIWKOWEGO auta?
Gdzie zaparkowałeś naszą śliwkową perłę ciemności?
Lolek, zostaw kluczyki od naszego perłowego samochodu! I śliwkowego też!
Chyba mnie jednak rzuci.
Skoro tak ci trudno zapamiętać, możesz mówić czarny.
I dodaje: Ech, kobiety.
Chyba go rzucę.

Echkobiety bywają pamiętliwe. Latami wyczekują okazji do zemsty.
Czekam. Właściwy moment nadchodzi przed upływem roku.

Lolek w moim brzuchu przypomina miniaturową fasolkę.
Fasolka za bardzo się spieszy na świat.
Ląduję na izbie przyjęć.
Nie zdajemy sobie z Dużym sprawy z powagi sytuacji.
Lekarze wręcz przeciwnie.
Nie, nie może pani wyjść. Zostawiamy do obserwacji.
Czy jest pani przygotowana?
Eee...Że co proszę?
Czy ma pani ze sobą spakowaną torbę?
A gdzie tam...

Wychodzę z gabinetu w szpitalnym uroczym szlafroczku w pół uda.
Wypłowiałe kwiatki, większości guzików brak.
Duży patrzy i oczom nie wierzy.
Ale co ty robisz?
Postanowiłam modelką zostać. Właśnie mnie zwerbowali.

Wyglądam nad wyraz szykownie.
Oprócz szlafroczka mam włos ułożony, pełen makijaż, but na obcasie.
Pielęgniarki chichoczą po kątach.
Zostaję, nie wiem na jak długo. Mam się położyć w tej chwili.
Potrzebuję kilku rzeczy. Więc...
I tak nie zapamiętam. Lecę do domu, a ty mi napisz czego potrzebujesz.
Jasne kochany.

Chwilę później jestem już pacjentką oddziału patologii ciąży,
siedzę na szpitalnym łóżku, nóżką obutą w szpilkę macham filuternie,
włosy poprawiam kokieteryjnym ruchem dłoni raz za razem,
drugą dłonią ściskam na piersi rozchylające się odzienie.
Oczy innych ciężarnych skierowane na mnie.
W oczach rozbawienie.
Nie wiem dlaczego. Nie zastanawiam się.
Mam ważniejsze sprawy na głowie.
Piszę sms do Dużego. Lista jest długa.

Wymieniam same najpotrzebniejsze rzeczy:
lakier do włosów- czarny, odżywka - w czerwonej butelce,
niebieska kosmetyczka, różowa poduszka.
Najlepsze zostawiam na koniec.
I koszula nocna. Ta CEGLASTA.
He, he, niech ma za tę śliwkę. Na perłowo go załatwiłam.
Puchnę z dumy.
Swój honor ma. Będzie szukał pół dnia, a nie zadzwoni.

Duży zjawia się szybciej niż myślałam. Po 2 godzinach.
Wiedziałam! Wiedziałam, że nie będziesz wiedział, która to koszula!
Nie potrafię ukryć złośliwego uśmiechu.
Koszulę znalazłem od razu. Odżywki do włosów szukałem jak debil półtorej godziny!
Ale patrz! W końcu znalazłem! Nawet dwie!
Z dumną miną laureata nagrody Nobla wręcza mi szampon i piankę.
Jeden kosmetyk w białym, drugi w fioletowym opakowaniu.









piątek, 14 grudnia 2012

NIEWYGODNE PYTANIA


Wystarczy na nie mądrze odpowiedzieć.
Tak, żeby w pięty poszło. Phi.

Ciekawość to pierwszy stopień do piekła.
Ile tak naprawdę masz lat? 
Niby niewinne. Zadane kobiecie, która dowód tożsamości z datą urodzenia trzyma w sejfie,
wcale nie jest pytaniem niewygodnym. Niewygodna natomiast jest odpowiedź.
W formie pytania:
A na ile wyglądam?
Szlag.

Ja też zadaję niewygodne pytania.
Gdy akurat się odchudzam, ich częstotliwość przybiera na sile.
Duży modli się wtedy non stop. O cierpliwość. I siłę.
No popatrz! mam łzy w oczach Waga się popsuła!
Przecież nie mogłam przytyć przez trzy dni 2 kilo, prawda?
Oczywiście kochanie, jutro kupię nową.
Duży wychodzi obronną ręką. Jest bezpieczny do dnia następnego.
Kiedy kupi wagę.
Widzisz? No widzisz?! Tu mam wałek! I tu! Widzisz?
Nie. Kochany.
Wyglądam jak baleron!
Nie wyglądasz.
Zbywasz mnie! Powiedz prawdę!
Nie wyglądasz.
Nie wierzę!
Uwierz. Zapasy cierpliwości i siły kurczą się w zastraszającym tempie.
Próbuje się wyłączyć. Słucha jednym uchem.
Zdrowie psychiczne jest najważniejsze.
Ale mam grubą dupę!!! Drę się z rozpaczą.
Sama masz gru... urywa w pół słowa, panika w oczach.
Nasz związek wisi na włosku.

Kiedy w końcu ty się zdecydujesz na dziecko?
Ależ już dawno się zdecydowałam.
Taaaak???
Że nie będę miała. Nie mam instynktu macierzyńskiego.
No co ty... Takie rzeczy przychodzą z czasem.
A jak nie przyjdą?
Przyjdą, przyjdą. No to kiedy?
Już mówiłam. Nie chcę. NIE CHCĘ.
Chcesz, chcesz, tylko jeszcze o tym nie wiesz.
Jasne. Niech ci będzie. Urodzę. Masz za swoje.
To kiedy następne?
No ludzie kochani...
A nie przydałaby ci się teraz parka?
A nie zatrudniłbyś się w zoologicznym?
Sprzedaż papug wzrosłaby o 100 %. Jak bum cyk cyk.

Nie chciałam mieć dzieci m.in. dlatego, że niechybnie nadszedłby czas trudnych pytań.
Niewygodnych. A ja wygodna jestem.
Skąd się biorą dzieci, mamo?
No i jak mam odpowiedzieć, żeby w pięty poszło, no jak?
To wszystko jeszcze przede mną. Nie będę się martwić na zapas.

Pewnego dnia, okazało się jednak, że mam się czym martwić.
Atak nie nastąpił ze strony dziecka. Nie umie mówić.
Do ofensywy przystąpiła moja własna, rodzona matka.
Kobieta akuratna. Kobieta, której wulgaryzmy są obce, bliska za to literatura piękna.
Kobieta oglądająca telewizję wybiórczo albo wcale, kochająca sztukę i piękno przyrody.
Kobieta, którą zafrapował jakiegoś razu zwrot nagminnie powtarzany
przez bohatera filmu sensacyjnego. Zwrot po angielsku, wypowiadany dobitnie, soczysty.
Córeczko, a co oznacza motherfucker?
No jakby ci tu, mamo, najprościej wytłumaczyć, żeby ci w pięty nie poszło...


czwartek, 13 grudnia 2012

DAMĄ BYĆ DO KRWI OSTATNIEJ


Ile można rozmawiać o kupach, zupach, pieluchach chłonnych bądź nie,
katarze wodnistym, katarze mniej wodnistym, suchym kaszlu i piaskownicy?
Bez końca.
Dla zdrowia psychicznego należy jednak sobie czasem zrobić przerwę.
Odreagować. Podyskutować o literaturze, filmie tudzież innym teatrze.
Przecież matka też człowiek. Nierzadko inteligentny.
Czas dać ujście inteligencji.
Czas spotkać się z innymi towarzyszkami niedoli vel matkami.
I podczas spotkania cały czas mieć się na baczności,
by nie zejść na niebezpieczne tematy. O dzieciach.

Duży zapewnia, że przez 2 godziny sam na sam z Lolkiem nie oszaleje.
Udaję, że wierzę. Zależy mi na spotkaniu.
Duży pilnuje, bym nie zapomniała telefonu.
O której wychodzisz? Weź telefon. Tak na wszelki wypadek.
Tak, pasuje ci ta bluzka. Weź telefon.
Nie, nie jesteś gruba. Pamiętaj o telefonie.
Nie rozmazałaś się. Idź już! Na pewno wzięłaś telefon?

Gdy usiłuję zamknąć drzwi, Duży w ostatniej chwili chwyta za klamkę.
Nie dopuszczam do głosu, wiem co chce powiedzieć.
Wzięłam!!! Drę się na całą klatkę.
A baterię naładowałaś??? Duży drze się na cały blok.
Nie pamiętam. Dużemu odpowiadam, że nie jestem kretynką
i że oczywiście. Że tak. Że naładowałam.
Ze świadomością, że będę się smażyć w piekle, daję pierwszy krok ku wolności.

Jest nas sporo. Wszystkie w euforii.
Udało nam się zebrać w kupie. W końcu. Po pół roku umawiania, odmawiania, namawiania.
Cud.
Knajpa przyjemna, kelner przystojny, piwo rozkosznie zimne.
Żyć nie umierać.

Zaczynamy gadać wszystkie na raz.
- Świetnie wyglądasz!
O, kochana, gdybyś ty mnie po porodzie zobaczyła...
Źle, kurna chata. Od nowa.
- Świetnie wyglądasz!
Dziękuję. Używam od niedawna cudownego kremu.
Skóra jak pupa niemowlęcia.
Stop. Jeszcze gorzej.
- Byłam ostatnio u niesamowitego fryzjera! 
Och, mnie by się też przydało. Tak mi włosy wypadają po ciąży!
No żesz... Może o teatrze.
- Widziałyście tę sztukę? Boska!
Ja! Ja widziałam! Iksińska grała jak natchniona! 
W spektaklach dla dzieci też daje z siebie wszystko. 
Wiem, bo ostatnio byłam z moją małą...

Po godzinie z zapałem rozprawiamy o rozstępach, która większe po ciąży,
która w bardziej spektakularnym miejscu.
Kelner, który rusza do naszego stołu, by uzupełnić płyny, słysząc triumfalne
Ja to mam najbardziej zryte cycki! zmienia zdanie i kierunek.
Wycofuje się za bar. Coś tam mamrocze o berecie. W połączeniu z przymiotnikiem zryty.

2 godziny mijają jak z bicza strzelił.
Jesteśmy na bieżąco z trybem życia każdej z pociech.
Jesteśmy bogatsze o niezbędne informacje, która jakie kupki i jak często,
która jakich zupek za diabły i dlaczego.
Przy rachunku jak jeden mąż wyciągamy portfele.
Zgrane z nas babki.
Jak jeden mąż z portfeli wyciągamy zdjęcia dzieci.
No chyba chłopy wytrzymają te nadprogramowe pół godziny?
Pół godziny oglądamy.

A potem zaczynamy się spieszyć.
W pubie nie ma zasięgu. O matko! Dlaczego nikt nam nie powiedział???
Wyobraźnia zaczyna pracować.
Żegnamy się w pośpiechu graniczącym z histerią.

Po wyjściu okazuje się, że mój telefon dalej nie ma zasięgu.
Rozładował się. Cholera.
Biegnę na postój. Sapię. Sucho w ustach.
Odpada mi obcas.
Zatrzymuję się i liczę do stu.
Tylko spokój może mnie uratować.
Odgarniam włosy, smaruję spierzchnięte usta pomadką ochronną.
Jakoś muszę wyglądać po powrocie.
Wsiadam do taksówki.

Do domu wkraczam z obcasem w ręku, w płaszczyku Dzidki
( nie szkodzi, pretekst do następnego spotkania jak znalazł),
a twarz moją zdobi bardzo nieszczery, aczkolwiek szeroki uśmiech.

Duży już czeka. Duży zapala światło.
Widzę przerażenie w jego oczach.
O matko, na pewno coś z Lolkiem, na pewno coś się stało!
Już nigdy nie wyjdę na tak długo. Już nigdy nie wyjdę! Nigdy!

Duży nie ułatwia. Szepcze O Jezu...

Stoi bowiem przed nim Joker, który zagryzł Batmana.
Wysmarowana jestem na oślep szminką Dzidki, którą znalazłam w kieszeni.
Wiśniową.
Obcasem, którym wymachuję nonszalancko, zapewne pragnęłam zdemolować Batmobil.
A dla niepoznaki przywdziałam płaszcz przypadkowego przechodnia.
Któremu zapewne wcześniej wgryzłam się w tętnicę.

Duży do tej pory za żadne skarby świata nie chce uwierzyć,
że wypiłam tylko dwa piwa...


środa, 12 grudnia 2012

ŚWIĄTECZNY RELAKS


Błyszcząca i bardzo kolorowa choinka. Kolędy pobrzękujące dzwoneczkami.
Sianko pod wykrochmalonym obrusem. 12 potraw.
Opłatek. Ból brzucha z przejedzenia. Słowem błogie lenistwo.

Pamiętam to poprzednie z ubiegłego roku jak dziś.
Dwie babcie, dwie wigilie.
Damy radę. Mamy samochód.
Mamy też dziecko.
Niech się dziecko nacieszy, w końcu to jego pierwsze święta.

Pakujemy się. Wyruszamy.
Rodzina współpracuje. Wieczerza wigilijna ze względu na nasze wojaże
jest wyznaczona na 16.
Duży się stroi. Ja stroję Lolka.
Lolek stroi mnie obśliniając moją najlepszą bluzkę.
Zabieramy 1000 i 1 drobiazgów i zamykamy za sobą drzwi.
Będzie super, będzie świetnie, będzie milusio.
W aucie śpiewamy kolędy.

Dojeżdżamy. Duży dźwiga Lolka, ja z brodą przy ziemi wlokę drobiazgi.
Rodzina już karnie zgromadzona. Prawdziwy tłum.
Buzi, buzi. Jak Lola urosła! Więcej tych bambetli nie mieliście?
Ależ mieliście. Reszta w samochodzie. Po dach załadowany.
Stół się ugina pod toną jedzenia. Gęba napełnia mi się śliną.
Sądząc po minie Dużego, jemu też.

Gęba Lolka napełnia się natomiast rykiem.
Popatrz! Ciocia!
Ryk narasta.
Wujek! Widzisz? Wujek!
Ryk przechodzi w spazm.

Gdy Duży z Lolkiem w ramionach usiłuje przekroczyć próg salonu,
spazm przybiera na sile. Łez fontanna, glut po pas.
Duży przestaje usiłować. Zostaje w przedpokoju.
Lolek wyje rozdzierająco.
Rodzina rusza na odsiecz.
Może jest głodna?
Przed chwilą jadła. Zapchana po kokardkę.
Może zjadła za dużo?
Ona zawsze tyle je. Biada temu, kto będzie na jej żarciu oszczędzał.
Na pewno ma mokro!
Sucho ma. Na pewno.
Może się choinki przestraszyła?
Taa... Czy ktoś ma jeszcze bardziej rewelacyjne teorie?
Lola się chyba nas boi...
Bingo!

Rodzina wycofuje się rakiem do suto zastawionego stołu.
Duży odprowadza ich zrozpaczonym wzrokiem.
Rodzina siedzi jak mysz pod miotłą.
Lolek wyje.
Ja zabawiam.
Twarz Dużego zmienia kolor z minuty na minutę.
Gdy osiąga czerwień graniczącą z bordo, przejmuję Lolka.
Lolek zaczyna wierzgać. Nie przestaje ryczeć.

Przecież nie wyjdziemy. Jest wigilia.
A my jesteśmy przeraźliwie głodni.
Opłatkiem dzielimy się w korytarzu.
Rodzina formuje kolejkę.
Razem z Dużym czujemy się jak para celebrytów rozdająca autografy.
Lolek rozpętuje piekło. Ryk, wycie, histeria, wierzganie, walenie głową w co popadnie.
Najczęściej popada na czoło Dużego.
Na czole Dużego coraz szybciej pulsuje wielka, kręta żyła.
Do mojego czoła klei się mokra fryzura.
Cała jestem mokra.
Zmieniam Dużego. Próbuję okiełznać Lolka.
Duży jednym skokiem dopada do barszczu.
Siorbie w pośpiechu. Na stojąco.
Przysięgłabym, że na karku czuje ponaglający oddech Lolka.
Zmieniamy się.
Widelcem wydłubuję z barszczu uszko. Nie mam czasu szukać łyżki.
Nie gryzę. Połykam w całości.
Lolek chrypnie. Glut po pięty.
Szkoda dziecka. I tak długo wytrzymaliśmy.
Powiadamiamy rodzinę, że było bardzo miło, ale sami widzą co się dzieje.
Rodzina widzi. Rodzina mimo starań nie potrafi ukryć ulgi.
Kryguje się jednak.
Zostańcie jeszcze chwilę.
Ta chwila może przepełnić czarę goryczy. Nie zostajemy.

Duży z Lolkiem pod pachą wystrzela z mieszkania jak strzała.
Dziecko w jednym bucie, czapka na bakier, szalik dyndający z rękawa.
Duży podobnie, tylko w kompletnym obuwiu.
Ja próbuję ogarnąć drobiazgi.
Prezenty! Szlag. Zapomnieliśmy położyć pod choinką.
No tak, do choinki nie dane nam było nawet dojść.
W locie informuję rodzinę, że w siatce, którą zostawiam na podłodze przy drzwiach wejściowych są podarunki. Mają się sprawiedliwie podzielić.
Na buzi, buzi nie znajduję czasu, ani ochoty.

Dopadam do auta. Duży trzęsącymi się rękami zapina pasy w lolkowym foteliku.
Wsiadam. Duży z trzaskiem zamyka drzwi.
Lolek w tym samym momencie zamyka oczy.
Śpi spokojnie następną godzinę.
Dużemu następną godzinę trzęsą się ręce.
Ja trzęsę się z nerwów, że mu się trzęsą, bo przecież prowadzi.
Pot na moich plecach powoli stygnie.
Nie śpiewamy kolęd.
Nie odzywamy się do siebie.
Myślimy za to o tym samym. Może istnieje cień szansy, że Lolek się nie obudzi.
Że będzie spał do rana.

Zajeżdżamy pod dom babci drugiej.
Dokładnie w tym momencie, kiedy gaśnie silnik, Lolek otwiera swoje błękitne,
niewinne, zdawałoby się, oczęta...
Zaczynam się pocić.
Dużemu zaczyna drgać powieka.



wtorek, 11 grudnia 2012

SZTUKA PRAWIENIA KOMPLEMENTÓW


Podobno kobieta, której uroda rzuca na kolana cieszy się,
gdy ktoś powie, że jest inteligentna.
Podobno mądra kobieta głupieje ze szczęścia słysząc, że jest ładna.
Co robi kobieta, której dane jest usłyszeć te dwa komplementy na raz, nie wiem.

Wiem natomiast jakich komplementów nie chciałabym usłyszeć ja.
A usłyszałam.
Być może nie wynikało to ze złej woli obdarzających pochlebstwami,
ale dobrymi chęciami to piekło wybrukowane...

-  Wiesz, nie ukrywajmy, żadna z ciebie Miss Polonia, ale jesteś bardzo fajna.
Nie wiem. Ukrywajmy. Ty nie jesteś.

Rodziłaś 2 miesiące temu? O, kochana, to ty świetnie wyglądasz!
A jak mam wyglądać? Przepraszam, że zrzuciłam pokrwawioną szpitalną koszulę
i nie wlokę kroplówki za sobą ulicami miasta.

-  W tych spodniach wyglądasz naprawdę szczupło!
A jak wyglądam w tamtych? Tak naprawdę?

-  Ale ty dziś wyjątkowo pięknie pachniesz!
Jaki aromat otaczał me ponętne ciało wczoraj? No jaki, do jasnej cholery?!

-  Rewelacyjnie wyszłaś na tym zdjęciu! Tylko dlaczego się nie uczesałaś?
Uczesałam się.

-  Super ci w tym makijażu, jak Boga kocham. Gdybym ja się tak umalowała, 
to bym wyglądała jak panienka lekkich obyczajów.
Panienka w połączeniu z lekkimi obyczajami brzmi cokolwiek dziwnie. Panienko.

-  Pyszna ta twoja pomidorowa! Jadłam kiedyś trochę inną wersję.
W renomowanej restauracji. Z prawdziwymi pomidorami, 
ręcznie robionym makaronem,no i te świeże zioła...
Wolałabym, żebyś się tą cudowną zupą pozachwycała w miejscu,
w którym ją jadłaś. Oddaj łyżkę. W drogę!

-  Jakie masz piękne okulary! Dodają ci inteligencji.
Zaraz cię trzasnę. Tylko zdejmę okulary, bo inteligentnemu nie wypada.

-  Nowe buty? Szałowe! Moja mama kilka dni temu kupiła sobie identyczne!
Proszę, dodaj prędziutko, że matka cię na świat wydała mając lat 10, no bardzo proszę...


I komplement nad komplementa.
Mój ulubiony.

-  Jaką pani ma prześliczną córkę! Nic, a nic do pani niepodobna!



PS.

Trochę od czapy, bo nie o komplement tu chodzi.

Czego nie powinien usłyszeć mężczyzna?
Mężczyzna głodny, mężczyzna przybywający w tym celu do restauracji?
Mężczyzna zamawiający danie gorące, a następnie udający się do toalety?
Mężczyzna, który z owej toalety wychodzi dyskretnie dopinając rozporek?
(nie traci czasu, jeść się chce)
Mężczyzna,którego zanim dojdzie do stołu, atakuje kelnerka?

Ostatnie słowa, które ten mężczyzna chciałby usłyszeć w zaistniałej sytuacji, to radosne:
Pańska kiełbaska już stoi!!! 

Trudne do uwierzenia, ale to nie ja byłam tą kelnerką.


poniedziałek, 10 grudnia 2012

BLISKIE SPOTKANIE TRZECIEGO STOPNIA


CZYLI JAK ZROBIĆ Z SIEBIE IDIOTKĘ STOPNIA PIERWSZEGO


Lolka nie ma jeszcze na świecie.
Odwalamy z Dużym tańce godowe. Idzie nam świetnie.
Świata poza sobą nie widzimy.
Świat się jednak o swoje upomina.
Czas zauważyć matkę Dużego. Czas by matka Dużego dostrzegła mnie.

Duży nalega. Migam się jak mogę.
Stres gorszy niż przed maturą, wymówek mam tysiąc.
Każda inteligentniejsza od następnej.
Boli mnie głowa. To wyżyny mojego intelektu.
Duży nie w ciemię bity, naciska.
Negocjujemy. Ustalamy ostateczny termin.
Stawiam warunek. U niej. W obecności rodziny.
Rodzinę już znam. Wmieszam się w tłum.

2 tygodnie poprzedzające wizytę upływają mi na nieustającej histerii. 
Duży olewa.
Obmyślam plan, a jakże.
Niewymuszona elegancja, krzykliwy makijaż odpada, fryzura daleka od ekstrawagancji.
Olśnię erudycją, humorem, będę ciepła i dziewczęca.
2 tygodnie w napięciu śledzę kanały meteo, tematy do rozmów szykuję.
Zagłębiam się w meandry polityki, gdyby luźne pogawędki 
o pogodzie nie szły nam zbyt luźno.
Przeglądam poradniki kulinarne, żeby stwarzać wrażenie, iż kuchnia to moja domena.
I gdybym w gusta polityczne nie trafiła.
Dużego podpytuję z zacięciem Maty Hari o ulubione kolory, seriale, dyscypliny sportowe.

Po 2 tygodniach jestem przygotowana na tip top.
Noc przed spotkaniem upływa mi na liczeniu baranów.
Czas biegnie nieubłaganie, Duży nieubłaganie ciągnie mnie do auta.
Nie faszeruję się tabletkami uspokajającymi tylko dlatego, 
żeby sobie lekkiego dowcipu nie stępić.
To już. Nic się nie da zrobić. Jedziemy.

Wkraczamy w próg domu rodzinnego Dużego.
Jestem bliska omdlenia.
Dam radę- powtarzam w myślach raz za razem.
Rodzina nie ułatwia. Cisza jak makiem zasiał,
uważny wzrok skierowany na mnie. 
Kroczę na ugiętych nogach ku swemu przeznaczeniu.
Mama Dużego wyciąga rękę na powitanie.

I ja, elegancka, ciepła i dziewczęca erudytka, z pełnym namaszczeniem ciągnę dłoń, 
która tyle czasu Dużego karmiła, pod swój nos i cmokam z głośnym mlaśnięciem.
Aż się echo niesie.

Szczęście w nieszczęściu, że nie nie poszłam za ciosem i nie wypaliłam:
Gdzie ty, matko moja, tam i ja, córka najukochańsza twoja...




niedziela, 9 grudnia 2012

KOD RODZINNY


Pary z długim stażem potrafią porozumiewać się bez słów.
Wypracowują język gestów.
Ja się pukam w czółko, Duży wie, że powiedział coś głupiego.
Duży zaczyna się przytulać, ja pytam natychmiast:
Czego chcesz?
Pary takie jak nasza rozumieją się wpół słowa.
Podaj mi to, no wiesz co, no to...
Patrzę na pilota wysoko na półce, nie ruszam się oczywiście z miejsca.
Mimo że rozumiem, odgadłam o co biega.
Czy mogłabyś...?
Zapomnij.
Duży rusza się sam.
Nasz związek opiera się również na komunikacji za pomocą  pełnych zdań.
Zrobisz mi herbatę?
Już biegnę kochana.
Mija kilka minut. Duży wraca i z uśmiechem oznajmia, że wyszorował kuchenkę.
Ani śladu herbaty.
Widocznie zdanie było za krótkie.

Mamy też swój tajemny kod, żeby nie powiedzieć mocniej: skomplikowany szyfr.

Duży bawi się z Lolkiem. Zaczyna klaskać.
Chce Lolka zmusić/zachęcić do powtórzenia czynności.
Lolek zrób ten, no ten, hmmm...
Chwila przerwy na zastanowienie.
Klask, klask! 
Słucham rozbawiona.
Duży wzywa na pomoc. Szyfru zapomniał.
Jak się u nas mówi na klask, klask???
U nas mówi się brawo. Ale ja cię na wszystkie świętości zaklinam,
nie zdradzaj nikomu, to będzie nasza mała, rodzinna tajemnica.

sobota, 8 grudnia 2012

CHWILA WYTCHNIENIA


Duży wie, że nawet ja, matka nie do zdarcia, potrzebuję chwili dla siebie.
Od czasu do czasu.
Ułatwia, dziecko na spacer zabiera.
Mam tylko dla siebie 2 godziny. A jak dodatkowo mam szczęście, to nawet trzy.
Na bogato.
Zanim jednak w chałupie zapanuje upragniona cisza, Duży musi się do eskapady przygotować.
Nic tak nie rozczula jak widok mężczyzny wędrującego ramię w ramię z małym człowieczkiem.
Innych kobiet nic tak nie rozczula.
Duży o tym wie.
Duży wkłada sporo wysiłku, by się godnie prezentować. I wytwornie.

Gdy wystrojony wchodzi do pokoju, ciągnie się za nim chmura perfum.
Ostrożnie przysiada na brzegu kanapy. Bo się nie daj Boże wygniecie.
Lolek spogląda spode łba. Z prawdziwą kobietą nie ma nic wspólnego.
Nie leży i nie pachnie. Stoi i śmierdzi. Stoi bowiem z kupą.
Czy ty przypadkiem o czymś nie zapomniałeś?
O czym?
O dziecku! Przecież Lolka też trzeba przyszykować do wyjścia!
Myślałem, że mi w tym pomożesz...

Pomoc polega na odwaleniu brudnej roboty.
Nie dyskutuję, odwalam. Przebieram, przewijam, pakuję w nowe ciuchy.
Spieszy mi się do świętego spokoju.
Kopniak na szczęście dla Dużego, buziak dla Małego, pa,
nie ważcie się wracać przed upływem 2 godzin!

Za nimi zamykają się drzwi, przede mną otwiera się ocean możliwości.
Mogę poczytać. Mogę się popluskać w pianie.
Mogę poleżeć. Mogę robić nic.
Ostatnia ewentualność podoba mi się najbardziej.

Tylko jeszcze prędziutko pozbieram lolkowe zabawki z podłogi, bo przejść się nie da.
Ooo... To my mamy dywan? I to jaki brudny dywan...
Poodkurzam szybciusieńko.
Choroba jasna, podłoga klei się w nadspodziewanie wielu miejscach...
Mopem przelecę szast prast.
Zahaczam o firankę. Z rozmachem zahaczam.
Wrzucę do pralki, nastawię szybki program, mokrą powieszę. Tak raz, dwa.
Zaraz... Czysta firanka się z brudnym oknem nie komponuje...
A co mi tam, umyję! Migiem.

Gdy w próg naszego domostwa wkracza Duży z Lolkiem,
jestem w trakcie prania dywanu. Na czworaka. Pot po tyłku, w oczach obłęd.
Duży, który zanim wzrokiem zjedzie do parteru i właściwie oceni sytuację,
odzywa się zbolałym głosem:
Trzy godziny, nóg nie czuję, taki jestem...
Urywa w połowie zdania. Nie może wyjść z podziwu, że nasz dom może tak wyglądać.
I tak lśnić.
Lolek w podskokach roznosi po mieszkaniu za pomocą różowych sandałów
tony piachu. Rzucam się - to może zbyt dużo powiedziane -wlokę do kuchni po miotłę.
Duży protestuje:
Skarbie najdroższy, zostaw! Tak się naharowałaś!
Jutro pozamiatasz.

Kochany jest, nieprawdaż?

piątek, 7 grudnia 2012

NA EDUKACJĘ NIGDY NIE JEST ZA WCZEŚNIE


Każdy rodzic wie, że dziecko rozwija się w swoim tempie.
Każdy rodzic chce, by rozwijało się szybciej niż inne dzieci w tym samym wieku.
Każdy rodzic na głowie staje, by mu w tym pomóc.

Nasza rodzina nie jest pod tym względem wyjątkowa.
Mamy jednak zgoła odmienne podejście do tematu.

EDUKACJA WG BABCI:

Książeczki. Trzeba kupować książeczki. Hurtowo.
Niech się maluch przyzwyczaja do słowa drukowanego.
A nuż w wieku 15 miesięcy zacznie czytać?
Halinkę szlag z zazdrości trafi!
Czarodziejska góra na razie odpada... Na razie.
Lektury z obrazkami mają być. Najlepsze są zwierzątka.
Popatrz, kotek! Powiedz: kotek! Jak robi kotek?
Kotek robi miau, miau!
Babcia w naśladowaniu fauny jest doskonała.
Nie widzę babci. Ja widzę kotka! Który podskakuje i robi miau, miau!
Lolek uważnie się przygląda babci.
A jak robi piesek? No, Lola, jak robi piesek?
Lolek zdziwiony przygląda się w dalszym ciągu.
Piesek robi... hau,hau! Triumfuje babcia.
Na twarzy Lolka cień uśmiechu.
Zagląda do książeczki, spogląda na babcię. Porównuje.
Babcia ośmielona pozytywną reakcją wpada w trans.
A żaba? Jak robi? A kaczuszka? Kaczuszka kwa, kwa!
Piesek hau, hau! Miau, miau kotek! Krzyczy przewracając strony książeczki.
Nagle natyka się na wielbłąda. Krzyk przechodzi w pełen konsternacji szept:
Eee... Wielbłąd... Co, do diaska, robi wielbłąd?
Szkoda mi babci. Ruszam z odsieczą.
Wielbłąd pluje. Nie krępuj się mamo.

EDUKACJA WG MAMY:

Mama jest na czasie. Mama jest na bieżąco ze schematami, tabelkami, wykresami.
Rozwój powinien wyglądać tak i tak. Kropka.
Niech wygląda.
Lolek powinien umieć wrzucać mniejsze przedmioty do większych.
Nie umie. Doskonale radzi sobie za to z wywalaniem mniejszych z większych.
Na przykład z szuflad. Bokserki Dużego fruwają po pokoju.
Choć, kochanie, posprzątamy.
Kochanie chwyta w lot. Dosłownie. Ze stosu zabawek wygrzebuje szufelkę i zmiotkę
(znana zabawka edukacyjna) i szoruje po dywanie z językiem na brodzie.
Dobrze ci złotko idzie, ale miałam na myśli coś innego.
Wciskam Lolkowi w łapkę majtki Dużego i pokazuję palcem szafkę.
Lolek kreatywnym dzieckiem jest. Znów łapie w mig.
Ma na myśli jednak co innego.
Trzymając kurczowo w ręku bieliznę tatusia galopuje do łazienki.
Z gracją wrzuca bokserki do muszli klozetowej.
Muszla klozetowa jest większa od majtek.
Zadanie wykonane. Biję brawo.

EDUKACJA WG TATY:

Gdy Lolek ma półtorej roku, Duży kupuje puzzle. Składające się z 16 elementów.
Poukładamy?
Czemu nie. Lolek przez pół dnia każdy z elementów układa starannie.
Każdy w innej części mieszkania.
Puzzli szukamy przez następne 2 tygodnie.

Lolek kończy 22 miesiąc swojego krótkiego, ale jakże intensywnego życia.
Duży wkracza do domu z kostką rubika...

Za dwa miesiące naszej latorośli stukną dwa lata.
Szachy już mamy.
Czas na zegarek.

czwartek, 6 grudnia 2012

RODZINNY OBIAD


Nie lubię gotować. Nie umiem gotować.
Jedno z drugim jest ściśle powiązane. Trudno mi dociec, czy pierwsze wypływa z drugiego,
czy na odwrót. Ja + kuchnia = niezły sajgon i nerwy w strzępach.

Czasem jednak nie ma przeproś.
Rodzina się wprasza. Rodzina jest głodna.

Preferuję przepisy proste w obsłudze, z jak najmniejszej liczby składników.
Ze składników, które mogę nabyć w osiedlowym sklepie,
nie trudząc się sprowadzaniem z Andaluzji czy innej Alabamy.
Kolekcjonuję pieczołowicie, strzegę jak oka w głowie.
Mam już trzy. Wypróbowane - strat w ludziach nie było.

KARKÓWKA.

Phi. Kawał mięsa gotować z przyprawami minut 20.
Na wolnym ogniu.
Wystudzić. Trochę trwa, coś około 2-3 godzin.
Powtórnie zagotować, wystudzić. I jeszcze raz.
Gotowe!

Rodzina ma się zjawić w południe.
Wielkie gotowanie rozpoczynam w przeddzień.
Wrzucam mięcho do największego gara. Dodaję resztę dupereli.
Takie tam - majeranek, majonez, czosnek... Zerkam na recepturę.
Wodę z przyprawami zagotować, na wrzątek wrzucić karkówkę.
Wyjmuję karkówkę, płuczę z majonezu i majeranku, wydłubuję czosnek.
Klnę.Gar stawiam na gaz, straty w przyprawach uzupełniam pi razy oko.
Udaje mi się powtórzyć proces dwa razy.
Wstanę sobie raniutko i dokończę!
Obliczam, o której by się zerwać, żeby zdążyć.
O ja naiwna. Lolek serwuje mi pobudkę o piątej. Mogłam nie obliczać.
Z rozwianym włosem miotam się po kuchni, gdy za oknem jeszcze ciemno.
Zdziwiony Duży do kuchni zagląda raz. Wiedziony instynktem samozachowawczym
wszelkie uwagi zachowuje dla siebie. Wycofuje się na z góry upatrzone, bezpieczne pozycje
( do pokoju Lolka ucieka) i nie wychyla nosa dopóki nie skończę.
Mam wątpliwości, czy przepis można zaliczyć do prostych:
Potrawa jednogarnkowa... Wszystkie gary brudne...

Przed przybyciem rodziny testuję danie na Dużym. Nie chce jeść.
Przebąkuje coś o pizzy.
Zmuszam. Je. Sprawdzam po godzinie, czy żyje. Żyje.
Jestem wniebowzięta. Ale szyku obiadem zadam!

Zadaję. Rodzina je w milczeniu.
Cóż, ważne, że je i pod stół nie wypluwa.
Czekam na komplimenta.
Nie doczekuję się.
Nie wytrzymuję i nieśmiało pytam:
Smakowało?
Jeden z odważniejszych odpowiada:
Wolałbym pieczone.
Następnym razem będzie pizza.

PIEROGI.

Skoro nie lubię gotować, czasem nie gotuję.
Duży jest przygotowany na takie ekstremalne sytuacje.
Zaopatruje się wcześniej w dania gotowe, chowa w lodówce
i własną piersią zasłania, bym przypadkiem nie wyżarła jako przekąski.
To jego żelazne zapasy na trudne czasy.

Trudne czasy nastały wczoraj.
Duży wytoczył ciężką artylerię w postaci hermetycznie pakowanych pierogów.
Ruskie będzie jadł.
Nie byłam świnią, odgrzałam, zaserwowałam.
Od czasu, kiedy zrobił mi awanturę, że żarcie podaję, a widelec sam musi sobie upolować
( widelec podałam, Duży położył na talerzu, następnie nawalił na to furę sałatki
i przystąpił do wyrzutów, że nie ma czym jeść, poleciał po drugi,
pierwszy się jego oczom ukazał jak kończył konsumować) sztućce podałam na końcu.
I pieprz. Duży niczego nie zje bez pieprzu.
Oprócz produktów słodkich.
W tym wypadku jednak postąpił niestandardowo.
Spróbował. Zdziwił się. Zaczął posypywać pieprzem. Mina nietęga.
Kochany, jeśli nie są świeże, to im raczej tona pieprzu nie pomoże...
Kochana, są świeże. Tylko słodkie. Pierogi z serem, a pierogi ruskie to jednak różnica...
To dlaczego popieprzyłeś???
Chciałem zabić słodki smak...
Następnie wielkodusznie zaproponował, że się posiłkiem ze mną podzieli.
Nie jem pierogów ze sklepu. Ostatnio w ogóle nie jem pierogów,
bo mi po nich cukier skacze jak konik polny na dopingu.
No a już na hasło słodkie powinnam zwiewać, nomen omen, gdzie pieprz rośnie.
Owoc zakazany smakuje jednak najbardziej.
Uratowałam Dużego. Pierogi zżarłam wszystkie.
Na słodko. Z pieprzem. Genialne w swojej prostocie.




środa, 5 grudnia 2012

JAK LOLEK MATKĘ DO GROBU WPĘDZAŁ


Wieczór nie zapowiadał kataklizmu, który miał nadejść następnego dnia.

Dzień zaczął się ciemną nocą. O drugiej.
Lolek zwarty i gotowy do zabawy. Ja trochę mniej.
Lolek ponagla rykiem.
Nie, nie jestem głodna mamuniu. Pielucha suchuteńka. Nie zgubiłam smoczka.
O, tu jest! A tam są zabawki!
Świetnie córko. Cieszę się twoim szczęściem, aczkolwiek entuzjazmu nie podzielam.
Śpij!
Nie będę! Za diabły! Śpiewaj! Będę biła brawo!

Realizuję się więc wokalnie do trzeciej.
Dziecko zachwycone. Że też tatuś nie widzi, jak ładnie klaszczę!
Nie bój nic, dziecino, jeszcze z 10 minut, a się dowie...

Po kwadransie razem z Dużym stanowimy już zespół.
Snujemy śmiałe plany wzięcia udziału w którymś z talent show.
Szanse mamy spore. Ćwiczymy do utraty tchu. Po wyczerpaniu wszystkich dziecięcych kołysanek, skocznych piosenek i rymowanych wierszyków, zmieniam repertuar.
Może Ładne oczy masz, komu je dasz?
Duży protestuje. Nie będzie śpiewał o transplantologii.
Chodzi lisek koło drogi, nie ma ręki, ani nogi?
Duży dalej protestuje. Transplantologii mówi NIE.
Czarny chleb i czarna kawa?
Duży zaczyna się zastanawiać kogo wybrał na matkę swojego dziecka.
Przejmuje pałeczkę.
Dumka na dwa serca ( a przy okazji na dwa głosy, nasze głosy) o trzeciej trzydzieści
nad ranem wychodzi nam nad wyraz przekonująco.
Nie mówiąc już o hymnie państwowym.

Lolek ma dość. Się nie dziwię. Ziewa rozdzierająco.
Do snu jednak daleko. Chce na ręce. Bujać mnie tu szybko, ino raz!
Skoro Duży jest duży, to i córka po tatusiu gabarytów słusznych.
W ramiona biorę ja. Po 10 minutach rękami mogę zbierać okruszki z dywanu.
Nie schylając się.Ból w kręgosłupie nieziemski. Uświadamiam sobie,
że jeśli cud się zdarzy i będzie mi dane jeszcze zasnąć, to będę spała na stojąco.

Lolek wtulony w moją szyję oddycha miarowo.
Patrzę pytająco na Dużego. Nie widzę twarzy bandytki, nie wiem czy śpi,
czy się tylko przyczaiła do ataku.
Z Dużym rozumiemy się bez słów. Podnosi kciuk do góry.
Dobra nasza! Teraz tylko odłożyć śpiocha za dychę do łóżeczka. Pryszcz.
Ruszam. Z rozmachem włażę w zabawkowego słonia. Słoń jest zabawką grającą.
Duży powoli kieruje kciuk w dół...

Lolek zasypia przed piątą. Mam wrażenie, że ucieka w sen ze strachu,
że znów zaczniemy śpiewać.
W akcie zemsty popisy wokalne rozpoczyna o szóstej trzydzieści.
Zastanawiam się, gdzie ma ukryte baterie.
Chodzę na rzęsach i brodą się podpieram.
Nie umiem ukryć zazdrości, gdy zielony z niewyspania Duży wychodzi do pracy.

Lolek jest również niewyspany. Drzemka w ciągu dnia jest jednak zbyt banalnym rozwiązaniem.
W zamian postanawia umilić matce życie.
Jedzenie jest głupie. Spanie to przeżytek. Bawić się nie będzie, bo nie i już.
Nawet się nie staram ust otwierać w celu uspokajania śpiewem.
Ryk jest cool. Marudzenie w modzie. Jęki piekielne na topie.
O szesnastej jestem na skraju załamania nerwowego.
Lolek jest śpiący. Lolek nie chce zasnąć. Ryk. Trzymajcie mnie ludzie...
Lolek jest głodny. Lolek nie przełknie niczego. Na złość zdesperowanej matce.
Przekonam jabłuszkiem. Moja dziewczyna za jabłuszko dałaby się pokroić.
Szukam. Nie posiadam. Lolek wyje.
Załamanie nerwowe nadciąga wielkimi krokami.

Nadciąga również ratunek w postaci Dużego.
Jakie dzień dobry, jakie kochanie...
Marsz po jabłka!
Duży sprawnie wyplątuje się z garnituru, przyobleka ciało w dres.
Jest gotowy do startu.Będzie mu się wygodniej biegło.
Warzywniak zamknięty. Niczym pies tropiący i maratończyk w jednym, galopuje dalej.
Sklepu otwartego szuka.
Jest. Od progu woła:
Są jabłuszka???
Ekspedientka mierzy go wzrokiem. But sportowy, bluza tudzież, spodnie dresowe,
włos wojskowo przycięty, głos męski, tubalny, postura całe drzwi wypełnia.
Na ludziach to ona się zna. Twarz rozjaśnia promienny uśmiech.
Zamaszystym ruchem ręki wskazuje Dużemu półeczkę gęsto zastawioną winem marki wino.
Ależ są! I wisienki, i truskawki! I śliwkowe cudo też się znajdzie!
To nie jest meta maratonu...

W tym czasie ja uspokajam Lolka. Tańczę, śpiewam (tonący brzytwy się chwyta), recytuję.
Żołądek przykleja mi się do kręgosłupa. Od rana nic w ustach nie miałam.
Ze śpiewem na ustach lecę do kuchni, żeby w biegu kanapkę połknąć.
Nie mam czym posmarować chleba. Nie szkodzi, chleba też nie ma.
Stara bułka Lolka. Nadgryziona.
Nie szkodzi, że nadgryziona, ale w dalszym ciągu nie mam czym posmarować.
Suchej nie przełknę.

Gdy Duży wraca triumfalnie dzierżąc dwie siaty jabłek w czterech gatunkach,
nie umiem opanować łez.
Zanim zamknie do końca drzwi, dobiegnie go rozpaczliwe:
I masła nie ma!

Duży dwa razy nie popełnia tych samych błędów. Sprawnie wyskakuje z ciuchów.
Zaczyna wiązać krawat.

wtorek, 4 grudnia 2012

W SZPITALU TEŻ SIĘ MOŻNA DOBRZE BAWIĆ


O ile się ma doborowe towarzystwo. Miałam to szczęście.

Wołami by mnie tam nie zaciągnęli. A jednak.
Siostra Dużego mnie zawlokła.
Waga w dół na łeb, na szyję, picie, siusianie, spanie.
Cukrzyca jak byk. Wyniki badań wołające o pomstę do nieba.
Śpiączka może mnie dopaść w każdej chwili.
Nieee, znowu? W ciąży się z tym świństwem męczyłam, wykonałam chyba limit?
Nie wykonałam. Znalazłam się w skromnym gronie kobiet, do których choroba po urodzeniu dziecka wraca jak bumerang. Wolałabym się znaleźć w jeszcze skromniejszym gronie tych, którzy wygrali w lotto.
Cóż, jak się nie ma co się lubi, to się lubi, to co ma.

Jedziemy.
Schylam głowę by z przerażeniem zauważyć plamę po lolkowej zupie na moich najlepszych dżinsach.
Siostra Dużego mało z pasów nie wyskakuje:
Co ci jest? Nie mdlej, tylko mi tu nie mdlej!!! Drze się rozdzierająco.
Patrz na drogę, jeszcze żyję!!! Teraz z kolei wydzieram się ja.

Docieramy do budynku. Gąszcz korytarzy i zaułków. Wykorzystując ponadprzeciętną inteligencję rejestrację znajdujemy w mig. Drzwi z mlecznego szkła zdobione złotymi literami nie wybijają nas z rytmu.
Wita nas misspolonia. Obok missjuniwersum.
Nie widzimy w tym nic niezwykłego.
Mówię grzecznie dzień dobry i wypalam, że oto jestem, zwarta i gotowa, można mnie zacząć naprawiać.
Macham przed oczami uczestniczki tapmadl skierowaniem na cito.
Uczestniczka patrzy drwiąco i zaczyna mówić. Głośno i wyraźnie,
zapewne, żebym zrozumiała, powtarzać nie zamierza.
Nie leczymy tu cukrzycy. Gdyby pani chciała skorygować nos albo powiększyć biust, 
to serdecznie zapraszamy. To jest klinika chirurgii plastycznej. Dzierżawimy lokal.
Uciekamy.

We właściwej rejestracji czujemy się jak w domu. Pani z założenia niemiła,
aczkolwiek cierpliwa.
Spokojnie czeka, aż wyplączę dowód ubezpieczenia z torebki.
Łatwo nie jest, w ostatniej chwili przed wyjazdem z domu wepchnęłam tam sztućce.
Teraz szarpię się z widelcem. I talerzykiem.
Przygotowana do życia szpitalnego bowiem jestem.

Trafiam na oddział.
Doborowe towarzystwo już tam jest. Klepie zdrowaśki.
Średnia wieku lat siedemdziesiąt pięć.
Będzie się działo.

Duży dzwoni i zapewnia, że jakoś przez 3 dni z Lolkiem da radę wytrwać. I z moją mamą.
Ostatnie zdanie wypowiada cokolwiek niepewnie.
Po godzinie oddzwaniam i komunikuję Dużemu, że będzie musiał wytrwać dwa tygodnie.
Świat Dużego wali się w gruzy.

Leżę i zieję nienawiścią do wszystkiego i wszystkich.
Żarcie syf. Kuleżanki z sali nie spełniają kryteriów wiekowych.
Lekarze nie potrafią leczyć, a pielęgniarki wkłuwać się w żyłę zakładając wenflon.
Delikatnie rzecz ujmując jestem na NIE.

Staruszki kończą odmawiać różaniec. Jak się później okazuje, nie na długo.
W przerwie postanawiają oddać się ulubionej szpitalnej rozrywce. Rozpoczyna się licytacja.

Ja mam cukrzycę, osteoporozę, a w lipcu miałam udar! 
Proszę pani (lekceważąco) ja jestem po trzech zawałach i nie widzę na jedno oko!
A ja miałam transfuzję jelit!!! ( cooooo???)

Zaczynam żałować, że nie przywiozła mnie karetka, że nie zapadłam
po drodze w śpiączkę, a na izbie przyjęć nie zwymiotowałam na lekarza.

Na przeciw mojego łóżka leży pani X. Korpulentna ( eufemizm) sześćdziesięciolatka,
korzenie romskie.
Namiętnie rozmawia przez telefon, głos niesie się po wszystkich piętrach.
Dzwonek - skoczna cygańska muzyczka. Bardzo głośna. Szlag.
Ilość odwiedzających członków rodziny nie do ogarnięcia.
Bardzo mili. Bardzo głośni. Szlag.

Po prawej stronie pani Y, lat siedemdziesiąt sześć. Ale nie wyglądam, prawda? 
( tu zalotne spojrzenie)No gdzieżby...
Pani Y z zapałem opowiada o czekającej ją kolonoskopii. Czad.
I o tym, jak zamierza przeczyścić jelita. Czad razy trzy.
Ma wypić w przeciągu  3 godzin 3 litry wody z rozpuszczonym lekiem ułatwiającym wypróżnienie.
Z przekąsem radzę, by 3 litry płynu wzięła ze sobą do toalety. Żeby zdążyć za potrzebą.
Pani Y omija przekąs, radę bierze do serca, a ja kolejne 2 godziny dobijam się do kibla.

Pani X w tym czasie zdejmuje górną część piżamki ( 102 kg żywej wagi),
z pewną nonszalancją informuje pozostałe pacjentki, że staników nienawidzi i nie nosi.
Następnie zaczyna wietrzyć. Jak to co? Biust wietrzy!
Ręka mi drży, gdy na wysokości wzroku trzymam książkę i mocno się staram,
by mój wzrok przypadkiem nie padł na obfite kształty pani X.
Drzwi do sali cały czas stoją otworem...

Wystawiając bufet pani X tubalnym głosem ostrzega:
Tylko proszę, broń Boże, nie otwierać okien! O zdrowie się boję! Zapalenie płuc mam!
Pół godziny potem rzuca w przestrzeń, że wybiera się zapalić przed szpital.
Pali namiętnie do końca pobytu. Do końca pobytu nie pozwala otwierać okien.

Zjawia się pani Z. Nowa.
Lekarz przeprowadza wywiad.
Panie doktorze, co to będzie, tak mnie boli noga! Czuję coś jakby prund. Skąd to się bierze?
Lekarz klepie się po kręgosłupie i mówi:
Stąd. Tu jest prądownia.

Chcę być miła, przedstawiam się pani Z, pokazuję gdzie jest łazienka, tłumaczę, że zabiegowy tuż, tuż, za rogiem.
Pani Z nie docenia. Ona już tu leżała! 5 razy!
Godzinę potem panią Z do sali wprowadza pielęgniarka.
Mówiłam, tłumaczyłam, kaplica jest na I piętrze. Po co pani do piwnicy windą wjeżdżała?
Zgubiła się weteranka, patrzcie państwo.

Po tygodniu wściekłość mija.
Moją szafkę zdobi obrusik w ludowe wzorki, pod głową mam własną poduszkę,
rozkład szpitala znam jak własną kieszeń. Lubię lekarzy. Nikt jeszcze nie mówił o mnie
z taką częstotliwością per krucha, drobna, delikatna. Ba! Uwielbiam ich.
Kocham pielęgniarki. Wołają na mnie Młoda. Kochane.

Posiłki wyśmienite, nosem wciągam i na talerze sąsiadek się łakomie oglądam.
Moja mama codziennie przyprowadza Lolka pod szpital.
Biegam ( trochę mnie poniesło), chodzę i cieszę się każdą chwilą spędzoną z córka.
Córka mnie olewa i cieszy się, że w jednym miejscu może być tak dużo samochodów.
Moja mama się wczuwa i na pożegnanie każe Lolkowi machać babci. Czyli mnie.
Duży w domu głową w ścianę wali i prosi bogów bym w końcu wróciła.