czwartek, 28 lutego 2013

POTWÓR A NIE MATKA


Jak można? No jak można nie reagować na płacz własnego dziecka?
Trzeba być potworem, a nie matką!

Jestem więc potworem. I matką.
Mało tego. Jestem kosmiczną mieszanką.
Matką potworem.

Osławiony bunt dwulatka.
Wszystko na NIE.
Jeść pomimo głodu - NIE!
Spać pomimo senności - NIE!
Zmiana pieluchy pomimo fetoru wypełniającego całe mieszkanie,
NIE, NIE i NIEEEEEEE!
Wyrwanie z małych rączek butelki z płynem żrącym - NIE! Ryk! NIE!
Zostaw, to niebezpieczne, nie wolno!
NIE!!!
Ryk, glut, histeria.
O nie, moja panno, nie będziesz się bawić widelcem!
Galop ze sztućcem do drugiego pokoju.
Z pieśnią, o pardon, wyciem na ustach.
Bo chcą zabrać ulubioną zabawkę.
Nic jej nie będzie, będę patrzył, nie bądź przewrażliwiona.
Duży nie zauważa powagi sytuacji.
Bo jak jej wyrwiesz, to będzie płakać.
Argumentacja powalająca.
Jak sobie wbije ten widelec w oko, to dopiero będą spazmy.
Niech się uczy od małego, że płaczem się nie wymusza.
Że nie wszystko może mieć.
Duży patrzy na mnie, ale mam wrażenie, że nic do niego nie dociera.
Jego mała księżniczka nie może być smutna.
Rozżalona. Zrozpaczona.
Wyrodna matka zakazuje rzeczy, które sprawiają jej radość.
Jak tak można? To potworne. Wstyd.
I co narobiłaś? Zabrałaś! Nie pozwoliłaś! Zakazałaś!
Swojemu dziecku! Słyszysz? Zaczyna płakać!
Oddaj! Niech się uspokoi. Będę pilnował.
Oczywiście, że będziesz pilnował.
Gdy będziesz w pracy, a ja w toalecie, pilnowanie będzie ci szło
jak po maśle.
Ryk się nasila. Tęsknota za owocem zakazanym vel widelcem
przeradza się szybko w regularną histerię.
Łkanie przechodzi w ochrypły pisk.
Lolek nie daje się przekupić klockami, piłką i parówką.
Chce li i jedynie widelec. Dobrze wie czego chce.
Świetnie wie jak to osiągnąć.
Duży zmienia kolory. Od pąsu do bieli.
O nie. Nie dam się.
Jedno szantażuje płaczem, drugie bliskie omdlenia.
Będę twarda.
Bo jestem potworem.
Ani Lolek, ani Duży nie zdają sobie sprawy,
że potwór chce dobrze.
Potwór się nie tłumaczy.
Trwa w stuporze na kanapie i przeczekuje.
I modli się w duchu, by sąsiedzi nie zadzwonili po policję.

Potwór bowiem był świadkiem pewnej sytuacji.
Potwór wyciągnął wnioski.
Potwór postanowił się uczyć na cudzych błędach.

Sklep z zabawkami.
Chłopiec. 10 - 11 lat.
Matka. Zmęczona. Blada. Starająca się okiełznać znudzoną pociechę.
Ja chcę tamten samochód!
Wyciągnięty przed siebie palec dziesięciolatka celuje w bardzo drogą zabawkę.
Kochanie weźmiemy ten. Popatrz jaki ładny, czerwony.
I tańszy o połowę.
Głos matki nie brzmi zbyt przekonująco.
Ona już wie, że tej bitwy nie wygra.
Wie na co stać jej dziecko.
Stwarza jednak pozory.
Ludzie patrzą. W tym ja.
Fuck you!
Dziecko popisuje się talentem do języków obcych.
Okrzyk wspomaga wymownym gestem.
Prezentuje wyprostowany palec najpierw matce, potem ekspedientce,
a następnie mnie.
Matka nerwowo przeszukuje portfel.
Poproszę ten niebieski. Tak, widzę ile kosztuje.
Zapłacę kartą.
Zapłać. Debetem będziesz się martwić, gdy mały po powrocie
do domu rzuci wyścigówkę w kąt.
Nie będzie mu potrzebna. Przecież wygrał.
Matka kuli się w sobie i drżącymi rękami upycha kartę
w przegródce portfela.
Oddam każde pieniądze, żeby mieć święty spokój.
Rzuca jeszcze szybko przy drzwiach,
które syn otwiera kopniakiem.
Popycha matkę, która ląduje na ścianie.
I nie mówi nic. Matka, bo mały drze się opętańczo.
Świętego spokoju nie kupisz za żadne pieniądze.
Mruczy pod nosem ekspedientka.
A ja zastanawiam się, jakim trzeba być potworem,
by to robić własnemu dziecku.

Oddawaj widelec!
Sama drę się w kierunku rozwrzeszczanego Lolka.
Wzrok mój dziki, w ruchach precyzja.
Wyrywam.
Uciekam.
Uszy po drodze zatykam.
I w głębi duszy mam nadzieję, że za kilka lat
nie będę musiała sięgać co chwila do portfela
by uspokoić swoje dziecko.
By uspokoić swoje sumienie.
Ja, matka potwór.

środa, 27 lutego 2013

JA MAM GORZEJ CZYLI LEPIEJ


Masz dziecko???
Znajoma spotkana przypadkiem po 100 latach robi oczy okrągłe ze zdziwienia.
A mam.
Co będę ukrywać, dziecko czepia się mojej nogawki i wrzeszczy.
Bo pasy na jezdni kuszą. A matka stoi jak słup
i z jakąś babą rozmawia.
Od 2 lat mam.
Dodaję z dumą i prężę pierś, która nadwyrężona karmieniem dziecka jest.
Muszę prężyć żeby pierś przypominała.
Znajoma nie musi prężyć.
Ostatni guzik świetnie skrojonego kostiumu,
którego cena równa się zapewne wartości naszego miesięcznego domowego budżetu,
odpięty nonszalancko. I specjalnie.
Żal ukrywać rąbek koronkowej bielizny.
Która kosztowała więcej niż spacerówka,
którą Lolek usiłuje zepchnąć na trawnik dokładnie w świeżą psią kupę.
Pierś biała, jędrna. karmieniem nie skażona.
Ech.
Tyle czasu się nie widziałyśmy! Świetnie wyglądasz!
Jasne. Kłamczuszka.
Och, ty wyglądasz bombowo!
I rzeczywiście bombowo wygląda.
Ech.
Nie wierzę, że na siebie wpadłyśmy. Taka jestem zapracowana.
Od rana do wieczora. Nie mam czasu na nic.
Ja ci zaraz powiem jak to jest nie mieć czasu.
Tylko, że ty mnie nie wysłuchasz. Bo przecież tego czasu rzekomo nie masz.
A ty? Pracujesz? Czy siedzisz w domu z dzieckiem?
Popatrz na mnie. Jestem wypoczęta. Tryskam energią.
Wysypiam się do bólu. Spędzam czas na świeżym powietrzu.
Nie, ja nie pracuję. Siedzę. W domu. Z dzieckiem.
Odpoczywam, odpoczywam i jeszcze raz odpoczywam.
Albowiem na urlopie jestem. Wychowawczym.
Tobie to dobrze...
Znajoma wznosi oczy do nieba.
Jak doda, że nie ma sprawiedliwości na tym świecie,
to zedrę jej z nogi but na niebotycznie wysokim obcasie
i tę niebotycznie wysoką szpilę wbiję jej w oko.
Bardzo misternie umalowane. Mimo permanentnego braku czasu.
Nie umiem ukryć emocji.
Moje oko bardzo niestarannie umalowane ciska pioruny.
Znajoma wie, że posunęła się za daleko.
Stara się wybrnąć. Załagodzić. Udobruchać rozsierdzoną mamuśkę.
Uśmiecha się delikatnie, poklepuje poufale po ramieniu,
moim zmęczonym noszeniem Lolka ramieniu,
puszcza oko i mówi:
Wiem, wiem, takie niby siedzenie to ciężka praca.

Nie. Nie wiesz. Zielonego pojęcia nie masz.

Gdy ty o 5 czy 6 rano przewracasz się na drugi bok,
ja już jestem w pracy.
Tak, masz rację, odpadają dojazdy, stroić się nie muszę,
makijaż mogę sobie darować.
Żyć nie umierać.
Znam teren tak jak ty swoje biuro.
Poruszam się po nim bezszelestnie, na pamięć, po ciemku.
Bo Duży śpi.
Nie śpi za to Lolek.
Masz niewygodny fotel przy biurku?
Ciesz się że masz. Albo raczej, że masz szansę na nim usiąść.
Ja przez kilka następnych godzin nie będę miała możliwości
przytulić 4 liter do jakiegokolwiek mebla.
Dziecko nadpobudliwe mam.
Na ruchy mnie naraża. Non stop.
Szef się wścieka?
A potrafi walić głową w podłogę przez 10 minut
albo ugryźć cię boleśnie w udo?
Nie? Nie wiesz co tracisz.
Schrzaniłaś projekt i przejęła go Kryśka?
Następnym razem się postarasz i Kryśka zzielenieje z zazdrości.
Ja nie mogę nawalić. Nie mam na podorędziu Kryśki, która naprawi moje błędy.
Ja muszę wiedzieć co robić, gdy Lolek połknie kredkę.
Gdy przegryzie tubkę z tormentiolem i się nażre.
Muszę mieć refleks, mięśnie napięte, przygotowane do skoku.
Gdy Lolek będzie chciał patelnią zaatakować telewizor.
Muszę przewidywać, myśleć, wyprzedzać zamierzenia Lolka o krok, albo i o trzy.
Ciągle. Wciąż. Bez przerwy.
Czasem nie masz przerwy na lunch?
Łączę się w bólu, wiem co czujesz.
Też chodzę głodna.
Wróć! Głodna biegam. Bo dziecko energiczne.
Spróbuj pobiegać, gdy ci się żołądek przykleja do kręgosłupa.
Oddam ci sprawiedliwość.
Tylko nie bądź zawistna.
Lolek śpi w dzień.
To mój czas na regenerację.
Zbieram siły, których będę potrzebowała na siedzenie gotując.
Zmywając. Sprzątając. Zszywając podarte rajstopy, skarpety, majtki.
Teraz usiądź. Żebyś nie zemdlała z wrażenia. I zazdrości.
Czasem udaje mi się nawet wykąpać. I zjeść w spokoju.
Nie, tak dobrze nie ma. Albo zjeść, albo się wykąpać.
Wybór ciężki. Polecam rzut monetą.
Szef nie pozwala rozmawiać z koleżankami w pracy?
O matko! I jak, bidule, sobie radzicie?
Czasem kilka plot przed wejściem do firmy w przerwie na papierosa?
Zgroza. Ja bym się chyba zwolniła.
Przerwy na papierosa nie mam. Rozmawiam czasem przez telefon.
Do momentu kiedy ryk Lolka nie zagłuszy głosu koleżanki w słuchawce.
No tak, masz rację. Za pogaduchy nikt mi po premii nie pojedzie.
Zaraz... Po jakiej premii?
Przecież nikt mi nie płaci. Bo siedzę, to za co tu płacić. Logiczne.
Tak późno kończysz? O 19? No nie gadaj, co za horror!
Ja o 19 szykuję kąpiel.
I ganiam gołego Lolka po mieszkaniu, bo myciu mówi stanowcze NIE.
Potem to już tylko kasza, mycie zębów, zabawa, marudzenie, zabawa,
kanapka, marudzenie, jęki, histeria, chwila zabawy, godzina wycia.
I spać. I wolne. I już jest 22.
I do 6 rano mam czas dla siebie. Ja to mam szczęście.
Kiedy mam czas na szoping? Na grzebanie w ciuchach, kosmetykach
i innych babskich duperelach?
Ty po 19?
Ja grzebię w ciuchach gdy robię pranie.
W kosmetykach, gdy na gwałt szukam czegoś, co choć na chwilę
zajmie uwagę mojego rozdartego dziecka.
W duperelach gdy już cała podłoga jest nimi pokryta
i czas uporządkować wszystko, co Lolek wywlókł w ciągu godziny
z łazienki, kuchni i przedpokoju.
Relaksujesz się w drogerii?
Nic ci tak humoru nie poprawia jak czerwona, pachnąca nowością pomadka?
Nikt nie jest dla ciebie tak miły jak pani, która ową szminkę usiłuje sprzedać?
Nikt nie uśmiecha się tak szeroko, jak pani, która cię jednak do zakupu przekona?

Mylisz się.

Nic nie jest w stanie poprawić samopoczucia jak nowa zabawka.
Nikt nie jest bardziej radosny jak dziecko, które tę zabawkę widzi po raz pierwszy.
Nikt, ale to nikt, nie uśmiecha się tak rozczulająco, tak bezinteresownie,
tak szeroko, jak moje dziecko.
Na mój widok.
Chociaż nic od niego nie kupiłam.
Chociaż nie zawsze mam dla niego nową maskotkę.
Chociaż nie zawsze mam do niego cierpliwość.
Chociaż nic nie robię, tylko siedzę.

Nie pytaj, kochana, kto ma gorzej.
Ja wiem kto czasem ma lepiej.
Dużo lepiej.


poniedziałek, 25 lutego 2013

RUSZAMY NA WOJNĘ


W zasadzie ja ruszam. Duży wybiera się do sklepu.
Żeby wybierać meble. I farbę.
Wiem, że łatwo nie będzie.
On wskaże palcem, ja palcem puknę się w czoło.
Ja się zdecyduję, on ostentacyjnie odwróci się na pięcie.
Dojście do porozumienia nie będzie sprawą prostą.
Aczkolwiek musi do tego dojść.
Mieszkanie jedno, lokatorów trzech,
z czego Lolek na razie pozbawiony prawa głosu.

Gdy Polka wybiera buty, bierze pod uwagę kilka aspektów.
Polka zarabiająca średnio. Albo jeszcze mniej.
Mają być wygodne. Eleganckie. Miękkie.
Ze zgrabnymi, wąskimi noskami. Przydałby się luz w palcach.
Ciepłe, bo zima. Przewiewne, bo lato.
Obcas wyważony, bo lód na chodnikach.
Bo piach na plaży.
Kolor ma pasować do wszystkiego.
Ale ma być też oryginalny.
Żeby Halince oko zbielało.
Ma się w nich dobrze biegać.
Mają się świetnie prezentować na czerwonym dywanie.
Słowem obuwie idealne.
Na każdą pogodę, na wszelaką okoliczność.

Ja jestem Polką, która szuka idealnej kanapy.
W miarę taniej. Miłej w dotyku.
Nie, sztruks i aksamit odpada. Się przetrze i co wtedy zrobię?
Skóra? Droga i mało przytulna.
Skóropodobna? Popęka.
Gruby splot? Cudo. Wylej jednak na to cudo zupę,
to cudem na zawsze być przestanie.
Jasna? Nie ma mowy. Bo Lolek.
Ciemna? Smutna.
Wzorek? Jak u cioci na imieninach.
Gładka? Nuda.
Rozkładana do przodu. To jest pomysł!
Nie, za nisko, Duży się nie wygrzebie.
Jest wyższa! Wygodna! Tylko brzydka.

Proszę cię, weźmy tę. Ładna, wygodna,
do przodu rozkładana, nie jesteś zgrzybiałym starcem, wcale nie jest nisko.
Duży zastyga nad sofą, marszczy czoło myśli.
Na ratunek rusza ekspedientka.
Mebel idealnie nadaje się do salonu. Ostatni krzyk mody,
szeroki wybór tkanin. Jak się usiądzie, to się wstawać nie chce.
Kobieta recytuje jednym tchem. Przerywa na moment,
by zaczerpnąć powietrza.
Wchodzę jej w słowo.
Czy śpi się równie komfortowo?
Wpatruję się z napięciem w jej twarz. Niech odpowie twierdząco,
niech się pozachwyca, może Duży też się zachwyci,
może dojdziemy do porozumienia.
Sofa posiada funkcję spania. OKAZJONALNEGO.
Pani podkreśla ostatnie słowo.
Ja przekreślam szanse na nabycie mebla.
Od 2 lat śpię okazjonalnie. Wtedy kiedy mi dziecko pozwoli.
Okazjonalnie to jednak nie znaczy, że zasypiam raz na tydzień.
Śpię, o zgrozo, codziennie!

Chodź, wybierzemy kolor farby.
Duży z ochotą opuszcza dział ze sprzętami tapicerowanymi.
Odsuwa problem. Ma dość kanap, narożników, sof i innych wersalek.
Zaczyna nade mną wisieć widmo karimaty malowniczo
rozłożonej na twardych panelach.
Dobrze. Wybierzmy farbę.
Godzę się szybko. Może Duży ochłonie.
Może nazajutrz wybierzemy coś do spania.
Ładnego, wygodnego, taniego.
Sama nie wierzę w to, co myślę.

Patrz! Jaka piękna barwa! Wino z Cordoby!
Wzroku nie mogę od próbki odczepić.
Daj spokój. Zbyt kobiece. A ja jestem mężczyzną.
I też będę tam mieszkał.
Burza mózgu. Jednego mózgu. Mojego.
A jakby na tle wina powiesić skrzyżowane szable?
Czy będzie wystarczająco męsko?
Lepsza by była zbroja...
Mroźna pralina, podoba mi się.
Duży przerywa marzenia o męskim winie.
Przytłaczające - kwituję.
Oczy same wracają do przydymionej czerwieni.
E tam. Na drugiej ścianie ciepłe kakao i będzie bosko!
Dużemu błyszczy oko.
Jasne. Kupmy jeszcze brązowy dywan, brunatny żyrandol,
rolety w apetycznej barwie spienionej latte,
a na środku postawmy spiżowy dzwon.
Wszystko będzie pasowało jak ta lala.

Zostaw. Chodź. Pooglądajmy meble dla Lolka.
Ciągnę Dużego za rękaw.
Tym razem ja muszę ochłonąć, odpocząć, pomyśleć o czymś innym.
Do farb wrócimy kiedy indziej.
Zaraz potem, gdy wybierzemy kanapę.
Czyli nigdy - słyszę w głowie własny głos. Złośliwy głos.

Te będą dobre. Przestronna szafa, duża komoda,
łóżko. Jasne, nie infantylne, porządnie wykonane.
Mówię bez zapału. Nie patrzę na Dużego.
Zapewne stanie okoniem, zapewne przejdziemy do działu z żyrandolami.
Żeby ochłonąć.
A ja już kroku nie zrobię. Nie mam siły.
Ani na żyrandole, ani na przejście.
Marzę by się położyć na łóżku. Młodzieżowym.
Bądź na dużej komodzie. I leżeć do zamknięcia sklepu.
Może ochłonę.
Świetny wybór.
To chyba jakiś żart. Duży nie kręci nosem.
Zgadza się ze mną. Gdzie jest haczyk?
Podoba ci się i szafa i komoda i łóżko?
Upewniam się.
Tak.
Duży ceni konkret. Nie tłumaczy dlaczego.
Bierzemy.

Odzyskuję wigor. Uśmiecham się szeroko.
Umysł zaczyna działać jak żyleta.
Łączę fakty, planuję, analizuję.
Nie, nie wrócę do kanap, do farb, nie będę sobie psuć humoru.
Kiedy nie ma wyjścia, trzeba szukać innych dojść.
Znajduję.

Lolek będzie spał w starym łóżeczku szczebelkowym.
Bo za mały na młodzieżowe.
Na młodzieżowym Duży. Bo za stary na szczebelkowe.
Ja sobie uwiję gniazdko w łóżeczku turystycznym.
I problem spania będziemy mieć rozwiązany.
W szafie z różowymi lampasami powiesimy garnitury Dużego.
W komodzie zmieszczą się majtki moje i Lolka.
Bez żyrandola da się przeżyć.
Jakiś rok.

Przez jakiś rok przemęczymy się wszyscy w pokoju dziecięcym.
Przez jakiś rok będziemy zacieśniać więzy rodzinne.
I testować kolekcję mebli młodzieżowych.
Przez rok będziemy wynajmować salon.
Co miesiąc będziemy pobierać opłatę.
Słoną opłatę.

Bo przecież musimy nazbierać na sofę.
Wygodną i wysoką sofę dla Dużego.
W kolorze mroźnej praliny. Bo to podobno takie męskie.
Pozwolę mu spać w zbroi. I wbijać szable gdzie się da.

Musi nam wystarczyć również na kanapę.
Gustowną i miękką kanapę. Dla mnie.
W kolorze przydymionej czerwieni.
Duży nie będzie miał pretensji, gdy będę z gwinta piła wino.
I rozlewała gdzie się da.
Bardzo drogie wino.
Bardzo babskie wino.
Wino z Cordoby, jakżeby inaczej.





środa, 20 lutego 2013

W MOIM MAGICZNYM DOMU


W moim magicznym domu 
wszystko się zdarzyć może. 
Same zmyślają się historie, 
sam się rozgryza orzech. 
W moim magicznym domu. 
ciepło jest i bezpiecznie. 
Gościu znużony, gościu znudzony,
jeśli zabłądzisz kiedyś w te strony, 
zajrzyj tu do nas koniecznie. 

Słowa nastrojowej piosenki Hanny Banaszak
tłuką mi się po głowie bardzo często.
Tłucze się melodia.
Podśpiewuję dopóki Duży nie zauważy z przekąsem, 
bym się wzięła lepiej za fałszowanie pieniędzy.
Z dużym naciskiem na fałszowanie, z trochę mniejszym na pieniądze.

Pieniądze ponoć szczęścia nie dają.
Kłóciłabym się.
Gdybym miała z kim.
Większość uważa, że dają.
Że ułatwiają.
I to jak.


W moim magicznym domu,
który nie jest mój, historie zmyślam ja. Namiętnie.
Myśl krąży wokół własnego lokum.
Własnej łazienki, kuchni, balkonu.
Bo własne lokum bez balkonu się nie liczy.
Ja nie liczę na swe niespożyte siły i chęć spacerowania z rozwrzeszczanym 
Lolkiem. A tak, hyc na balkon. Niech dziecko ochłonie na świeżym
powietrzu. A i matka się nie zmęczy.
Nie musiałabym patrzeć na kafle w łazience w kolorze
nieprzypominającym żadnego koloru.
W łazience, która nie zasługuje na miano łazienki.
Wannę można pomylić z brodzikiem,
zlewu nie da się z niczym pomylić, bo go nie ma.
Bo nie ma miejsca.
Klapa od sedesu razi neonową zielenią.
Obok wanny.
Nie chcę już stać pod łazienką i drzeć się na Dużego:
Wyłaź, bo mi pęcherz pęknie! Ogolisz się w kuchni!
Chcę mieć łazienkę z prawdziwego zdarzenia.
I toaletę.
OSOBNO.
Czy ja tak dużo wymagam?


W moim magicznym domu, który nie jest mój,
orzech się sam nie rozgryza.
Rozpada się na części pod naciskiem dziadka.
Do orzechów, oczywiście.
Dziadkiem operuję ja, męczę się, dziadek ledwo zipie.
Sapię przy kuchennym blacie pod oknem.
Łupiny malowniczo rozpryskują się po przedpokoju.
Taką mam dużą kuchnię.
Która nie jest moja.
Gdyby drzwi wejściowe w czasie operacji orzech były otwarte, łupiny lądowałyby na klatce.
Taki mam duży przedpokój.
Który nie jest mój.


Gość znudzony tudzież znużony nie ma czego szukać
w mojej magicznej kryjówce.
Która nie jest, bla, bla, bla.
Bo meblościanka z lat 70., która z niejednego pieca chleb jadła,
wątpliwą atrakcją jest.
Bo na starej wersalce trudno wysiedzieć.
Bo sprężyny jeszcze starsze.
Bo linoleum będące hitem za czasów Gierka,
dawno przestało być przebojem.
Bo dywan nigdy, ale to nigdy, nie miał nic wspólnego z miłym dla oka
elementem wystroju wnętrz. Gustownych wnętrz.
Bo żebym nie wiem ile na szmacie latała,
pałacu z magicznej chałupy nie zrobię. 


Istnieje jednak jakaś resztka sprawiedliwości na tym świecie.
Niedługo żegnam się z chałupą, która moją nie jest.
Na zawsze.
Na swoje idę. Co tam idę, pędzę w podskokach.
By wkroczyć z dumnie podniesionym czołem w swoje progi.
By przejść się po swojej podłodze.
By otumaniona szczęściem spędzić 2 pierwsze noce w swojej kuchni, 
a 2 następne w łazience czule tuląc się do terakoty. Mojej terakoty.
Z nocowaniem na balkonie poczekam do późnej wiosny
bądź wczesnego lata.
Nie będę się przytulać do terakoty, mojej terakoty, z zapaleniem płuc.
Jeszcze nie zwariowałam. Do końca...

I wtedy przyjdzie pora na sen we własnym, dużym łóżku.
I wtedy nadejdzie czas na upychanie ciuchów 
i bielizny pościelowej we własnej przestronnej szafie.
Trzydrzwiowej. Czterodrzwiowej. Z lustrem.
Z litego dębu.
I wtedy przetrzepię pusty portfel.
Potem walnę głową w glazurę. Moją glazurę.
W przestronnej łazience.
A następnie zacznę rozpaczliwie wydzwaniać po znajomych.
Może ktoś ma zapomnianą wersalkę w piwnicy.
To nic, że sprężyny stare.
Moja terakota taka chłodna.
Moje kości takie stare.
Może i da się wyżebrać meblościankę.
Może być bez uchwytów.
Może być z lat 60.
A jak mi się już uda te cuda wtachać na trzecie piętro
i nie umrzeć na progu mieszkania, 
tylko mojego mieszkania, 
to w końcu poczuję się jak w domu.
W moim, tylko moim, magicznym domu.


Tylko w łazience odpicowanej na bardzo wysoki i nowoczesny 
połysk będę się czuła jakoś obco...

wtorek, 19 lutego 2013

GDY OJCIEC SIĘ RWIE DO OPIEKI NAD DZIECKIEM



Gdy się rwie, to nie przeszkadzać. Zejść z oczu.
Niech się wykaże. Sam.
Nie wyskakiwać z pomocą.
Bo się zrazi.
Bo się obrazi.
Bo następnym razem palcem nie kiwnie.
Najlepiej wyjść z domu i przeczekać.
Może nie będzie strat w ludziach.
Może.

Gdy jednak wyjść nie można, to zamknąć się w drugim pokoju,
zagryźć zęby i czekać na rozwój wypadków.

Połóż się kochanie, odpocznij, ja wykąpię maleństwo.
Oho, będzie się działo.
Nie, nie protestuj.
Przykryj się kocem, włącz tv.
Staraj się zrozumieć co do ciebie mówi pani z telewizji.
Nie wsłuchuj się nerwowo w odgłosy z łazienki.
Gdy nadejdzie punkt krytyczny, na pewno się zorientujesz.
Żeby nie wiem jak głośno pani z telewizji przedstawiała swoje racje.
Gdzie jest ta gumowaaaaa kaczkaaaa???
No widzisz? Nie da się nie usłyszeć.
Nie wstawaj! Na krzyk krzykiem odpowiedz.
Oko za oko, ząb za ząb.
Na pralceeee!!!
Nieeee maaaa!!!
Jeeest!!!
Nie widzęęę!!!
Jednak musisz wstać i palcem pokazać.
Tu jest pralka, a tu kaczuszka!
Rzeczywiście... Idź, połóż się, już sobie poradzę.
No nie wiem, czy opłaca się kłaść...
A szampon? 
Na półce!
Której?!
Burej!!! 
Więcej kosmetyków nie miałaś! Nic nie można znaleźć!
Coooo???
Pstro! Nie widzę szamponu!
A półkę widzisz?!
Coooo???
Jajco!
Wstań, pokaż palcem, wyjdź bez słowa.
Nie kładź się. Usiądź. I czekaj.
Mydło się skończyło! Skąd mam wziąć nowe???
Z kątowni... Pod zlewem!
Pod jakim wlewem?!
Idź. Przez zaciśnięte zęby zaproponuj pomoc.
Nie rób ze mnie ofermy, świetnie sobie radzę!
Doprawdy?
Wyjdź. Oprzyj się o drzwi łazienki z drugiej strony.
Nie opłaca się wracać do salonu.
Gdzie jeeeest....
Otwórz drzwi z rozmachem.
Nie krzycz. Dystans jest zbyt mały. Odezwij się złowrogim szeptem:
Co? Co tym razem???
O! Już widzę! Ręcznika szukałem. Niepotrzebnie się fatygowałaś.
Połóż się, poczytaj.
Jasne.
Znalazł ręcznik, kąpiel na finiszu, chyba możesz wrócić na kanapę.
Chyba.
Którego balsamu mam użyć???
Różoweeegoooo!!!
Jest tylko niebieski!
To niebieskiego, wa mać!
Ale w butelce nic nie maaaa!!!
Idź, zdejmij z półki, odkręć. Na wszelki wypadek.
Ojciec może mieć trudności, co się będziesz 10 raz zrywać.
Wróć. Stań na środku pokoju, oddychaj miarowo. To uspokaja.
W co mam ubrać?!
W strój do nurkowania!
Nie rób sobie jaaaj! W co?!
W piżamę, a to ci niespodzianka!
Gdzie jest???
Wkrocz do akcji.
Weź do ręki ciuch leżący przed ojcem jak byk.
Przed założeniem rozsmaruj balsam, nie tłumacz, że nałożył za dużo, o wiele za dużo.
Tylko spokój może cię uratować.
Kilkoma wprawnymi ruchami przyodziej dziecko.
Nie odzywaj się. Nie trać energii. Kanapa czeka.

Skoro tak ci zgrabnie idzie, to ja polecę szybciutko przygotować kaszkę!
Zareaguj, dopóki nie jest za późno.
Przerwij ciszę. Otwórz usta. Nabierz spory haust powietrza w płuca.
I ryknij tak, żeby nie tylko ojciec słyszał.
Niech cię słyszą w sąsiednim województwie.
Nieeeeeeeeeeeee!!!
A następnie rzuć się w kierunku kuchni.
Galopem.
Bo cię jeszcze ojciec rwący się do opieki nad dzieckiem wyprzedzi.
I po co ci to?!


poniedziałek, 18 lutego 2013

DOBRA MATKA TO CZUJNA MATKA


Jestem czujna. Od 2 lat.
Zwłaszcza w nocy.
Oraz w czasie dziennej drzemki dziecięcia.
Lolek śpi, ja nasłuchuję.
Płacze - lecę, okrywam, smoczka zagubionego w splątanej fryzurze szukam.
Znajduję, zatykam, wychodzę ostrożnie. Oddychać zaczynam w przedpokoju.
I znów czuwam. W napięciu.

Nie gadaj, że jesteś zmęczona.
Dziecko przecież też człowiek,
zdarza się, że śpi, możesz odpocząć.
Jasne.
Próbuję, a gdzieżby inaczej.
Na próbach się kończy.

Od 2 lat sypiam kiepsko.
Noc z 4 pobudkami to nie noc.
Pierwszy jęk, próbuję olać.
Olewam przez 10 minut do momentu, kiedy do jęku
dochodzi kopanie w szczebelki łóżeczka.
Walenie ręką i nogą przybiera na sile.
Ja przybieram pozycję obronną - odwracam się na drugi bok.
A przeczekam, a nie dam się!
Przeczekuję kolejne 10 minut.
Szczeble posłania w zależności od miejsca przywalenia małą kończyną
wydają różne dźwięki.
Nie widzę Lolka, ale wiem, że jest wyraźnie tym zafascynowany.
Wali zawzięcie. Końca nie widać, a raczej nie słychać.
Moje olewanie traci impet.
Powoli wysuwam stopę spod kołdry.
Liczę, że zanim odkryję kolano, zapanuje cisza.
Liczę na cud.
Gdy do walenia dochodzą bliżej niezidentyfikowane odgłosy,
wiem, że się przeliczyłam.
Wstaję.

Nie jestem pierwsza.
Lolek już stoi. Właściwie wisi przechylony o balustradę.
Zgrabnie balansuje na jednej nodze.
Opiera się na jednej ręce, w drugiej smok.
Hop do dzioba, hop z dzioba. Zabawa przednia.
O drugiej w nocy.
Nie podzielam radości mojego dziecka.
Podchodzę, kładę, smok ląduje na miejscu, czyli w paszczy.
Przykrywam.
Cisza. Kładę się.
Cisza.
Otulam rozbudzone ciało kołdrą.
Cisza, cisza, cisza.
Najdelikatniej jak potrafię, za pomocą kocich ruchów,
odwracam się do ściany.
Jęk, walenie, jęk, hop, hop, smoczek na dywanie, ryk.
Wstaję, bluzgam w myślach, smok w otwór gębowy, Lolek w pozycji horyzontalnej,
koc, kocie ruchy, kołdra.
Ryk, jęk, hop.
I tak do trzeciej.
Czujna jestem. Zasnąć nie mogę do 4.30.

O 6 zaczynamy dzień.
Od 6 modlę się, by południe nadeszło jak najszybciej.
By Lolek udał się na dzienną drzemkę jak najprędzej.
Bo kawa nie pomaga.
Bo chcę mieć chwilę spokoju.
Dwunasta. Lolek pada.
Z kocem na głowie i prawą nogą wystającą spośród szczebli.
Nie poprawiam. Boję się, że obudzę potwora.

Mam czas dla siebie.
Czas wypełniony czuwaniem.
Jęk.
Lolek? Sąsiad z góry?
Sprawdzę. Lecę.
Do pokoju Lolka, nie do sąsiada.
Koc na głowie, noga zwisa, uf.
Wracam by delektować się błogą ciszą.
Nie na długo.
Miauk.
Lolek? Koty pod balkonem?
Olać koty. Lolek się pod kocem dusi.
Jestem matką, wiem takie rzeczy.
Biegnę.
Lolek w jednym końcu łóżeczka, koc w drugim.
Zwisa ręka, dziecię pochrapuje.
Uf. Niech śpi dziecina, niech śpi.
Wycofuję się na palcach i obiecuję sobie, że już nie będę
galopować w tę i nazad po chałupie, bo w końcu rzeczywiście dziecko obudzę.
Rumor.
No nie! Lolek na pewno wypadł z łóżka!
Pędzę.
Zwisa ręka, zwisa noga, Lolek miarowo posapuje.
Przez sen.
Aha, to u sąsiada.
Muszę wyluzować.
Siądę, posiedzę, odpocznę.
Siadam na gumowej kaczuszce. Piszczącej.
Ryk. Ryk Lolka.
Chciałam, to mam. Obudziłam dziecko.
Sama nie odpoczęłam. Jakoś bieganie z pokoju do pokoju
nie jest najlepszą formą relaksu.

W weekend odsapnę.
Duży ma wolne.
On będzie czuwał.

Duży ma w nosie czuwanie.
Dziecko śpi, on idzie w jego ślady.
No dobra.
Poczytam.

Jak mam do cholery czytać, gdy dziecko zawodzi?!
Zrywam się. Omijam zręcznie porozrzucane po dywanie zabawki.
W szczególności uważam na kaczuszkę.
Tak na wszelki wypadek.
Duży łapie mnie za nogawkę spodni w ostatnim momencie.
Gdy już jestem w progu.
Postanowiłaś pobiegać?
Pyta i przeciera zaspane oczy.
Lolek płacze! Nie słyszysz???
Ach, ci mężczyźni. Patrzę na Dużego z wyrzutem, a jedną stopą wkraczam w odmęty
przedpokoju. Żeby nie tracić czasu na czcze gadanie.
Słyszę. Ale to u mnie w brzuchu.
Zgłodniałem. Dobrze, że jesteś czujna.
Jak już wstałaś, to może byśmy obiad zjedli?

Poodpoczywane.

czwartek, 14 lutego 2013

KOBIETA IDEALNA, IDEALNA PARTNERKA


Jeśli nią nie jesteś, możesz się taką stać.
Musisz tylko spełnić 3 warunki.
1. Być idealną matką.
2. Być wyśmienitą kucharką.
3. Być kochanką doskonałą.
I już.

I wszystko wydawałoby się proste,
gdybyś role te mogła odgrywać po kolei,
w pewnych odstępach czasowych.
2 dni na realizowanie się w kuchni.
Przez żołądek do serca mężczyzny.
2 dni na czułą opiekę nad pociechą. Tylko i wyłącznie.
2 noce na realizację założeń Kamasutry. Krok po kroku, by niczego nie pominąć.
Musisz być fachowcem najwyższego stopnia.

Nie da się.
Musisz się sprężyć i wszystkie modele połączyć w zgrabną całość.
Zastanów się co charakteryzuje każdą z 3 postaw.
Przeanalizuj. Pokombinuj. Przystąp do dzieła.
Jeśli się uda, mężczyzna przystąpi do całowania cię po stopach
i nie ustanie w tej czynności do końca życia.
Chyba warto się trochę wysilić?

MATKA

- Uśmiech anioła.
- Wesołe zmarszczki wokół śmiejących się oczu. Bo przecież uśmiech anioła,
a od uśmiechu robią się kurze łapki. W tej sytuacji to atut.
- Włosy nobliwie związane w kok. Dziecku trudniej wyrywać garściami.
Chyba nie chcesz być łysą matką?
- Delikatny makijaż. Żeby się dziecko nie przestraszyło.
I żeby było wieczorem łatwiej zmyć, gdy z sił po opiece całodniowej opadniesz.
- Wygodny dres. Pobiegaj sobie za dzieckiem w eleganckim kostiumie,
albo nie daj Boże spróbuj nakarmić, to się dowiesz dlaczego dres.
- Wygodne kapcie, najlepiej bambosze. Dziecko czasem sypia,
musisz się po domu poruszać jak kot. Cicho.
- Jaka biżuteria? Zdejmuj ino roz! Wisiorek zaraz utopisz w kaszce,
całe dresy upierdzielisz, wstawiałaś dziś pranie już 3 razy, po co ci to?
Kolczyków też się pozbądź. Rączka dziecka taka malutka, taka różowiutka,
taka tłuściutka i niewinna, a ścisk i moc swoją nadludzką posiada.
Jak nie chcesz rozlewu krwi, twojej krwi, to ściągaj!
- Głos stanowczy, aczkolwiek spokojny. Byle nie piskliwy.
Dzieci nie lubią. Melodyjny ma być. Przechodzący od kołysanek
do pełnego miłości szeptu.

KUCHARKA

- Uśmiech tryumfu po finalizacji operacji kulinarnej zakończonej sukcesem.
- Kurze łapki, phi, w kuchni nie ma lustra, masz ważniejsze problemy na głowie.
Np. dlaczego gdy włączasz piekarnik gasną palniki na kuchence.
Nie proś mężczyzny o pomoc. Jak ci się nie uda odkryć tajemnicy kapryśnego
działania sprzętu, to rozłóż robotę w czasie.
Nie klnij, pomyśl jaka Cię czeka nagroda.
Rozanielony chłop z pełnym brzuchem po wykwintnym posiłku
zalegający na kanapie wart wszelkich pieniędzy.
Nie przyglądaj mu się zbyt długo z zachwytem w oczach.
Przeszkadzasz w drzemce. No i musisz pozmywać.
- Czepek. Wyjątkowo niekorzystnie w nim wyglądasz?
A kto cię widzi? Zdejmij przed wejściem do salonu,
gdzie niecierpliwie tupie nóżką chłop. Bo głodny.
Nakrycie fryzury w kuchni niezbędne. Mężczyzna znajdzie włos między szparagami
a szynką parmeńską i cię rzuci.
- Daruj sobie kolorowe kosmetyki na obliczu.
Pod wpływem ciepła rozpuszczą się nawet te wodoodporne.
Uwierz mi, producenci kłamią. Byle sprzedać.
- Fartuszek. Żeby nie zachlapać dresów. Nie masz czasu na pranie.
Czas jest stworzony po to, byś gotowała.
Nie podobasz się sobie w fartuszku?
To dlaczego nie wyszyłaś na froncie jabłuszka?
Z jabłuszkiem będziesz się prezentować o wiele lepiej.
- Klapki. Najlepiej gumowe. Sos schodzi jak złoto.
Nie masz? Załóż te na basen. Wiem, że nie masz czasu na bezproduktywne
chlapanie się w podgrzewanej wodzie. Mężczyzny klapki załóż. On ma.
I czas i klapki.
- Zdejmij bransoletkę. Bo ci się w mikser wkręci.
- Głos ściszony do maksimum. Po co chłop ma słyszeć jak klniesz,
że ci się blender spalił.

KOCHANKA

- Zalotny uśmiech. Trochę diabelski, trochę anielski.
Nie gadaj bzdur. Da się połączyć. Poćwicz przed lustrem.
- Nie szczerz się za szeroko, bo ci będzie wszystkie zmarszczki widać
i najlepszy makijaż tego nie będzie w stanie ukryć.
- Włos rozpuszczony najlepiej w formie loku.
Możesz zmysłowo odgarniać, filuternie zdmuchiwać,
seksownie kręcić kędzior na palcu. Bądź kreatywna.
- Makijaż - nie bój się mocnych akcentów, zdecydowanych kolorów.
Masz zachęcać barwą, błyskiem, brokatem.
Czerwień ust niech krzyczy. Nic tak nie trzepocze jak sztuczne rzęsy.
Mężczyzna na twój widok ma pomyśleć wszystko,
tylko nie szara mysz.
- Peniuar. Jak to peniuar, więcej odkrywa niż przykrywa.
Jednak przykrywać ma trochę. Nie wskakuj do sypialni jak cię pan Bóg stworzył.
Zostaw miejsce na domysły, rozpal jego wyobraźnię.
- Szpilki. Czerwone. Chyba nie muszę tłumaczyć dlaczego?
- Biżuteria - jak najbardziej. Masz błyszczeć, masz oślepiać,
masz wyglądać jak milion dolarów. Uważaj, nie pomyl dolara z choinką.
- Głos w formie zmysłowego szeptu. Lekko zachrypnięty.
Faceci na to lecą.
Chrypka, chrypka, wielkie mi rzeczy. Wypij wcześniej piwo
prosto z lodówki. Ton miłosnych wyznań nabierze równocześnie
melodyjności. Jedno piwo! Bo melodyjność zamieni się w bełkot,
a tego byś chyba nie chciała.

Mamy bazę. Pora na działanie.
Nie rób takiej przerażonej miny.
Potrafisz z tego wszystkiego zrobić 3 w 1.
Nie potrafisz?
Służę pomocą.

Leć do dziecka w dresie i w koku.
W czasie biegu zrzuć naszyjnik.
Pamiętaj gdzie rzucasz, jeszcze się przyda.
Na oku miej kolczyki. Poza zasięgiem wzroku dziecka.
Ukołysz pociechę do snu muskając różowe policzki nieumalowanymi ustami.
Muskanie nie przeszkadza w przypominaniu sobie gdzie ostatnio
położyłaś krwistoczerwoną pomadkę.
Pośpiewaj, szybciej zaśnie. Daj spokój z chrypą.
Bez lodowatego piwa nie da rady, a piwa przecież nie będziesz pić przy dziecku,
które jeszcze nie śpi.
Odłóż do łóżeczka.
Wyjdź na palcach.
Zrzuć bambosze, załóż klapki. Wiesz, te na basen.
Te, które leżą na półce w przedpokoju.
Są na trasie pokój dziecięcy - kuchnia.
Zostaw fartuch z jabłuszkiem.
Nie będzie czasu na przebieranki.
Strój pielęgniarki. Możesz założyć potem na peniuar, facetów to jara.
Skąd ty to wzięłaś? Ze szpitala?
Chłop zamiast zdzierać z ciebie seksowny ciuszek, będzie się zastanawiał,
w której kieszeni ukryłaś strzykawkę.
Zamów wcześniej przez internet. Są specjalne sklepy, nie wiedziałaś?
Czepek. Bluzgi pod nosem.
Nie bój się nie usłyszy. Mecz ogląda, świat mógłby nie istnieć.
Teraz rach ciach obiad z 4 dań.
Nie wymyślaj. Masz 4 palniki, 5 garnków i 6 łyżek.
Bądź kreatywna.
Gdzie? No gdzie leziesz w tym czepku!
Pozbądź się go do cholery zanim chłop zauważy!
Bo inaczej nici z kochanki idealnej.
Rozpuść włos. Zahacz o łazienkę. Trochę żelu i lok jak byk.
Jak mówię, że byk, to lok! Nie pyskuj!
Usta. Oczy. Brokat. Nie, żarcie nie wystygnie jeśli będziesz sprytna i zwinna.
Podaj. Poczekaj aż zje. Bo jak wpadniesz w trakcie w tym peniuarze,
to i tak nie zauważy. Bo głodny. A ty się przeziębisz.
Bo peniuar cieniuśki. A piwo lodowate.
Zjadł? Wkraczaj.
No pewnie, że będzie zaskoczony!
Nie jesteś pewna?
Niech będzie moja strata, dam Ci jeszcze jedną radę. Złotą.
Zawsze działa.

Gdy już odbębnisz te wszystkie ochy i achy,
gdy już wszystkie loczki na każdym palcu obydwu rąk zakręcisz,
gdy mężczyzna rozpalony do czerwoności, nie bacząc na wzdęty po obfitym posiłku
brzuch, sam z własnej nieprzymuszonej woli położy się u twego boku w satynowej
pościeli, odwróć ku niemu diabelsko-anielski wzrok, spójrz głęboko w jego
oczy spod firanek sztucznych rzęs, wyciągnij bladoporcelanową dłoń
zdobioną wiśniowymi tipsami, trąć go z niespodziewaną siłą w żebra,
zrzuć z łózka i szepnij (oczywiście ochryple):
Berek!

Gwarantuję, do śmierci będzie to wspominał.
Ze łzami w oczach.

wtorek, 12 lutego 2013

TRZEBA UMIEĆ CIESZYĆ SIĘ ŻYCIEM


A jak się nie umie?
A jak się nie ma siły po 4 godzinach snu?
Bo się ma małe dziecko, które nie chce zdradzić w którym miejscu ma baterie?
Dziecko, które nie mówi, ale gestem i wrzaskiem dobitnie daje
do zrozumienia, że jest wulkanem energii, któremu szkoda czasu na sen?
Które się nudzi, bo w matce z oczami pełnymi piachu
śladu kreatywności w temacie gier i zabaw towarzyskich nie ma.
Bo matka od chwili drastycznego przebudzenia o 4 rano (wg dziecka)
bądź 4 w nocy (to zdanie matki) próbuje wysilić zaspane komórki mózgowe
i przypomnieć sobie jak ma na imię jej dziecko.
Poddaje się. Wybiera miano zastępcze: Śpioch za dychę.

Obserwuje więc tępym wzrokiem miotającego się po chałupie
Śpiocha. Za dychę.
Śpioch szaleje, Śpioch porusza się między meblami z prędkością światła.
Ruchem wahadłowym. Slalomem. W podskokach.
Matka jest pełna podziwu. Baterie prima sort.
Za oknem słońce.
Nie, nie przygrzewa wesoło.
Wali po zapuchniętych oczach.
Za oknem ptaki.
Nie, to nie trel. To świergot doprowadzający do szału.
Przeszkadzający się skupić na pęknięciu w suficie.
Matka bowiem usiłuje na tej rysie się skoncentrować.
Odpocząć ze wzrokiem wbitym w ścianę.
No nie da się, bo ptaki. Bo słońce.
Bo Śpioch. Gdzie tam za dychę.
Za grosz - myśli mściwie matka.

A skoro zaczęła myśleć, idzie za ciosem.
Kombinuje jakby tu radość życia w sobie obudzić.
W lotto znowu nie wygrała, dwa kilo na plusie w przeciągu tygodnia,
obiad w lesie, na pizzę kasy brak.
No i te cholerne ptaki...
Wzbija się ostatkiem sił na wyżyny intelektu.
Grzebie w pamięci.
Coś tam po głowie zaczyna się tłuc.
I układać w logiczną całość.
Nie od razu Kraków zbudowano.
Musi się zacząć cieszyć z drobiazgów.
Jest szansa, że potem pójdzie z górki.
Rozgląda się chciwie. Drobiazg! Drobiazg mi dajcie!
Będę się cieszyć jak sto diabłów!
Drobiazgi walają się wszędzie. Dywanu nie widać.
Szufelka, pokrywka, rajstopy dziecka, majtki matki, pusta butelka
po szamponie, słowem dziecięce skarby.
Ubaw po pachy, myśli smętnie matka.
Ale zaraz... Dziecko!
Dziecko umie się cieszyć z drobiazgów jak nikt!
Folia reklamówki zaszeleści, pies na dworze zaszczeka,
sąsiad za ścianą przeklnie soczyście - dziecko w raju, pełnia szczęścia.
Matka patrzy na Śpiocha uważnie.
Śpioch się nudzi, drobiazgi ma gdzieś, a radość życia jeszcze głębiej.
Matka ziewa. Ziewa jeszcze raz.
Powoli odrywa wzrok od Śpiocha.
Bardzo powoli kieruje oko (to, które udało się szerzej otworzyć)
na bajzel pod jej stopami.
Wyławia spośród 1000 dupereli grabki. I łopatkę.
O! Jest jeszcze wiaderko!
Uśmiecha się blado. Zaczyna się nieśmiało cieszyć.
Z drobiazgów, no przecież.
Przewietrzy Śpiocha. Zatarga na plac zabaw.
Umieści w piaskownicy.
Niniejszym 2 pieczenie przy 1 ogniu upiecze:
ona się odmóżdży na amen i odpocznie,
dziecko się wyszaleje i może się baterie wreszcie wyczerpią.
Matka cieszy się już śmielej.
Popatrzy na inne dzieci. Jak się cieszą drobiazgami.
Poobserwuje ich entuzjazm nieskażony prozaicznymi problemami.
Posłucha ich perlistego śmiechu.
Pogapi się na zarumienione, pyzate buzie.
Wlepi oczy jak sroka w gnat w zgraję hałaśliwych malców
biegających w tę i nazad. I będzie się dziwić ile mają z tego radości.
I może się czegoś nauczy.
I może ptaki przestaną jazgotać. Może zaczną śpiewać.

Śpioch na wieść o świeżym powietrzu reaguje entuzjastycznie.
Chce wyjść teraz, zaraz, natychmiast. Razem z zamkniętymi drzwiami.
W samej pieluszce.
Matka nie tłumaczy.
Matka metodycznie działa.
Ma plan i cel. Realizuje krok po kroku.
Wiaderko, grabki, łopatka, uf.
Klucze, gdzie są klucze?
Matka zastanawia się tylko chwilę.
Rusza szybkim krokiem do łazienki.
Z bębna pralki wyciąga zgubę.
Ma już wszystko.
Dziecko! Zapomniałaby o dziecku!
Wychodzą przed blok, a słońce wali po oczach.
A ptaki niemiłosiernie jazgoczą.
Matka się nie zraża. Idzie się edukować.
W zakresie szczęścia. W temacie drobiazgów.
Będzie się uczyć od mistrza. Od dziecka. A właściwie od dzieci.

Mija dwie plotkujące sąsiadki.
Nawet głuchy by usłyszał o czym rozmawiają wchodząc sobie raz po raz w słowo.
A pani to widziała tę z II piętra? Ludzie kochani,
mówią że kryzys, a ta z psem codziennie na spacerze w innej bluzce!
Matka ukradkiem obciąga na sobie koszulę, którą włożyła po raz czwarty
w tym tygodniu. Matka uszami wyobraźni słyszy dalszą część dialogu.
Patrz pani, czwarty dzień w tej samej koszuli, wstydu nie ma! Fleja!
Matka nie zamierza się drobiazgami przejmować.
Drobiazgami to ona się będzie cieszyć i biada temu, kto się jej przeciwstawi.

Oddala się więc pospiesznie w kierunku celu.
W kierunku placu zabaw.
Nie będzie sama, ulga.
Dwoje dzieci. Chłopiec i dziewczynka.
Gdzieś 6 czy 7 lat. Sporo starsze od Śpiocha.
Na ławce matka świeżo upieczona. Głęboki wózek kołysany miarowo ręką Świeżej.
Słońce. Ptaki. Lekki wiatr. Leniwie, spokojnie, błogo.

Matka pakuje Śpiocha do piaskownicy, za Śpiochem wrzuca zabawki
i robi odwrót ku Świeżej. Bo ławka jedna.
Kątem oka pilnuje Śpiocha, kątem ucha zahacza o rozmowę małoletniej pary.
Chce znaleźć klucz do szczęścia.

Dziewczynka:
Smutna jestem, bo moi rodzice się rozwodzą...
Chłopczyk:
Moi już się rozwiedli. Mam gorzej.
Dziewczynka:
No nie wiem. Moja mama ciągle w pracy, tata pije,
babcia nadopiekuńcza, a dziadek ma cukrzycę.

Ptaki wyją, słońce parzy.

Wie pani, ja znów w ciąży jestem.
Zagaja Świeża.
Matka się ożywia. Co za radość, stan błogosławiony, nowe dziecko,
samo szczęście.
Mąż stracił pracę, ja zasiłek, cóż robić, można tylko dzieci rodzić...

Ptaki wrzeszczą, słońce boleśnie oślepia.

Matka ma łzy w oczach. Chwyta Śpiocha pod pachę nie bacząc na protesty.
Zostawia wiaderko. Nie jest drobiazgowa.
Byle szybciej, byle dalej od tego depresyjnego zagłębia.
Do mieszkania wraca galopem.
Dotlenione dziecko zasypia na stojąco.
Matka ma w końcu czas dla siebie.

Zamyka szczelnie wszystkie okna. Bo ptaki.
Spuszcza rolety. Bo słońce.
Siada ostrożnie w fotelu.
Przyjmuje wygodną pozycję.
Skupia wzrok na pęknięciu w suficie.
Prosiła chłopa tyle razy - Zrób coś z tym!
Chłop tyle samo razy odpowiadał -
Nie czepiaj się drobiazgów!
No to ona się cieszyć z tego będzie.
Bo cieszyć się życiem trzeba umieć.
A zacząć trzeba od drobiazgów, gdzieżby inaczej.






poniedziałek, 11 lutego 2013

JAK POPRAWIĆ HUMOR WSPÓŁPRACOWNIKOM W PONURY PONIEDZIAŁEK


Opowiedzieć dowcip?
Banalne.
I ryzykowne.
Część już zapewne słyszała, część nie zrozumie,
pozostali uśmiechną się pod nosem i wrócą do swoich żmudnych zajęć.
Wydatnie poprawić nastrój wszystkim, to dopiero wyzwanie.

W tym celu należy udać się do pracy w świeżo upranej kurtce.
Zdjętej przed wyjściem z suszarki, wieszaka, sznura bieliźnianego.
Wszystko jedno.
Kurtka musi być ciuchem niewymagającym prasowania.
Zarzucić na grzbiet i trzasnąć drzwiami.
Upajać się po drodze aromatem płynu do płukania.
Nie grzebać po kieszeniach.
Po co? Okrycie prosto z prania, drobnych w nim nie uświadczysz.

Jeśli się ma szczęście, to dziecięce rajstopy w serduszka
wypadną z rękawa już w przedpokoju.
Jeśli szczęścia jest mniej, na parkingu pod firmą.
Szczęście jest mniejsze, ale jest.
Rozejrzeć się ukradkowo i pospiesznie,
zwinnym ruchem zebrać rajtki z asfaltu
i wrzucić do bagażnika. Problem zażegnany.

Jeśli się ma pecha, rajstopki ukażą swe różowe oblicze
gdy będziesz powoli zdejmować okrycie wierzchnie
przy licznie zgromadzonych współpracownikach.
Dam głowę, że dzianinowe cudo będzie się ciągnąć w nieskończoność,
gdy będziesz chciał prędziutko pozbyć się niechcianego balastu
ukrytego w rękawie.
Jeśli pech jest większy, z kieszeni wypadnie skarpeta.
Pech ogromny, gdy dziurawa.
O prawdziwym nieszczęściu można mówić,
gdy do serduszek i dziury dołączy koronkowy stanik.
Zmyślnie ukryty w rękawie drugim.
Do czasu, gdy nie wyjmiesz z niego ręki.


Nie, nie tłumacz się, że pranie, że rajstopy z kurtką,
że szkoda wody i prądu, stąd bonus w postaci stanika.
Nie mówiąc o skarpecie.
Że żona wieszała. Że zdejmowała. Wyjdziesz na fajtłapę.
Nikt nie uwierzy.
Nikt nie będzie uśmiechał się pod nosem.
Każdy będzie śmiał się całą gębą. Na głos.
Uwierz, do końca dnia, tygodnia, a może i dłużej, będziesz gwiazdą.
Uwierz, ksywa skarpeta nie będzie najgorszym przezwiskiem
towarzyszącym ci przez miesiące, a może i lata.
Nie wierz natomiast w dobre intencje pytających,
na jakiej imprezie bawiłeś się dnia poprzedniego.
Sam pomyśl - skarpeta, w dodatku dziurawa, elegancki stanik
i dziecięce rajtuzy, czy jesteś w stanie to jakoś sensownie połączyć?

Wyjdź z twarzą z całej sytuacji.
Wiem, trudne, ale śmiej się ze wszystkimi.
Wiem, jeszcze trudniejsze, ale śmiej się z siebie.
Sam możesz zaproponować, by się do ciebie od dziś zwracano skarpeta.
Jeśli masz naprawdę duży dystans do własnej osoby, zaryzykuj i zaproponuj stanik.
W końcu im się znudzi.

O ile nie jesteś przełożonym.
Jeśli jesteś, będziesz konfekcyjną gwiazdą przez następne 10 lat.
Daj sobie spokój z poprawianiem nastroju podwładnym.
Przez następną dekadę na twój widok będzie im się  automatycznie
poprawiał się humor.
Nie tylko w poniedziałki.
Nie pytaj sekretarki, dlaczego jest taka spięta.
Możesz się narazić na odpowiedź, której za żadne skarby
nie chciałbyś usłyszeć.
Że stanik ją ciśnie. I dziura w rajstopach przeszkadza.
Po co ci to?
Atmosfera i tak będzie wesoła,
a 10 lat minie jak z bicza strzelił.





sobota, 9 lutego 2013

BURZLIWE ŻYCIE KELNERKI


Praca w knajpie do nudnych nie należy.
Pracując w knajpie można znacznie poszerzyć horyzonty.
Pracując w knajpie można się dowiedzieć rzeczy,
o których się najstarszym filozofom nie śniło.

Idziesz do restauracji? Uważaj co mówisz.
Kelnerka też człowiek. Kelnerka myśli,
rejestruje, przetwarza dane.
Kelnerka ma swój honor, wbrew pozorom rozumie co mówisz,
ba, potrafi odpowiedzieć z sensem.
Musisz tylko ten sens wyłapać.
Jeśli nie chcesz się narazić na śmieszność,
ogranicz się do kilku słów:
dzień dobry, do widzenia, dziękuję, było dobre, nie było świeże,
na pewno wrócę, nigdy już nie przyjdę. 

Nie strzęp języka po próżnicy.
Nie wściekaj się, nie awanturuj.
Następnym razem zostaniesz obsłużony w ślimaczym tempie,
a gdy byłeś awanturny ponad miarę,
kucharz może dodać coś od siebie.
Po co ci to?

Są jednak osobnicy odważni, z brawurą za pan brat,
z reguły wszystko wiedzą lepiej,
z zasady wiedzą, że knajpa to zło,
a obsługa to diabelska drużyna czyhająca na niewinną duszę.
Najlepszą obroną jest atak.
W imię tej maksymy przystępują do ofensywy już od progu
i nie tracą rezonu aż do opuszczenia nieprzyjaznego lokalu.
Który sami wybrali. Który nawiedzają tydzień w tydzień.
Którzy tydzień w tydzień, a czasem o zgrozo i częściej,
zatruwają życie ciężko harującym kelnerkom.

I nie, nie stosują przemocy fizycznej.
Wolą sposób bardziej wyrafinowany, subtelny.
Wolą przywalić słowem aż w pięty pójdzie.
Jak trafią na sztukę o słabym zdrowiu psychicznym,
to sztuka przepłacze pół godziny w toalecie,
a uraz zachowa w sercu do końca życia.
Jak sztuka będzie z tych twardych,
to trzeba się liczyć z tym, że słowo się rykoszetem odbije. Od klienta.
Jak słaby, to wyjdzie i wypłacze się w domu.
Jak twardy, to zaklaszcze z radości, w końcu to jego żywioł.
Błędne koło.

KLIENT:

- Ten śledź na ostro jest za pikantny!
  (a to ci niespodzianka!)

-  Ten smalec to sam tłuszcz!!! 
   (wszyscy dziękujemy na kolanach za odkrycie stulecia)

-  No wie pani! ( wyraźny wyrzut w głosie ) Strasznie tłusty ten schab!
   Co ta świnia jadła!!! 
   (myślę, że na wywiad z obżartuchem jest trochę za późno...)

-  Ja bym chciał do pierogów z owocami jogurt.
   Zamiast śmietany. Najlepiej truskawkowy.
   (przykro mi, zostało tylko danio. waniliowe.)

-  Macie terminal do kart?
-  Oczywiście.
-  To simplusa poproszę.
   (niestety simplus już wyszedł, ostały się ino karty do brydża)

-  Czy macie coś do picia?
    (a skąd! przecież to fabryka gwoździ!)

-  Z czego robicie surówkę z białej kapusty?
   (jak sama nazwa dość pokrętnie podpowiada, z pomidorów)

-  Co pani może zaproponować na podniesienie poziomu
    hemoglobiny?
   ( wizytę u lekarza, ale taka bezczelna nie będę...)

-  Jak zamówimy dzban żywca, to pani poda kufle?
   (nie. do takiego dzbana podajemy tylko słomki.
    i nie więcej niż trzy)

-  Poproszę 2 lampki czerwonego półsłodkiego wina
   wytrawnego.
   (kieliszki mają być z przezroczystego matowego szkła,
    czy woli pan z kolorowego bezbarwnego?)

-  Czy ten sandacz to łosoś?
   (tak naprawdę to karp, ale cicho sza!)

-  Jak to jedzenie, które zamówiliśmy będzie niedobre, to zwrócimy!
   (i sami po sobie wtedy posprzątacie!)

-  A czy z królika jakaś dziczyzna jest?
   (z królika mamy tylko potrawy wegetariańskie)

-  Czy są flaki?
   Nie ma.
   I wszystko jasne!
   (jak słońce, a jakże)

-  Może jakiś aperitif dla państwa?
   Przecież już zamówiliśmy surówkę z kiszonej kapusty!
   (no przecież!)


Żeby nie było, że tylko klient za małpę w cyrku robi.
Kelnerka nie tylko podaje żarcie.
Kelnerka również zabawia klienta.
Często zupełnie nieświadomie, często bez śladu uśmiechu na twarzy.
Klient nie w ciemię bity. Patrzy i słucha uważnie.
Stara się zapamiętać bądź w notesie zapisuje.
Bo jest co. Bo będzie o czym potem przez lata
na imieninach u cioci Helenki opowiadać.


KELNERKA:


-  Pełna restauracja. Kelnerka głosem, który mógłby mury przebijać:
    Hej kucharzu! Ta zupa jest zimna!
   Wrzątek ci dałem, nie wymyślaj.
   Zimna jest! Sama tam palec wkładałam!

-  Pora obiadowa. Ludzi multum.
   Kelnerka głosem jeszcze donośniejszym:
   Gdzie ten ryż z szynką?! Czekam i czekam!
   Kucharz równie donośnie:
   Nie ma szynki, bo się mielonka skończyła!

-  Klient do kelnerki:
   Czy mogłaby pani zawołać tę panią, która nas obsługuje?
   Kelnerka z uśmiechem:
   To ja!
   Klient uprzejmie:
   O! Uczesała się pani?

-  Poproszę piwo.
   Kelnerka przytakuje aczkolwiek dopytuje, ponieważ profesjonalnie do pracy podchodzi.
   Piczko z bewki?

-  Więcej tu nie przyjdziemy! Pierogi zimne, stół w przeciągu,
    obsługa bardzo opieszała!
   Kelnerka znudzonym i przepełnionym rutyną głosem:
   Dziękujemy, zapraszamy.

-  Poproszę kawusię.
   Świetny wybór. Kapuśniak mamy dziś wyborny.

-  Proszę, oto rachunek.
   Ale ja nie mam pieniędzy.

I wszystko jasne.
Bo przecież flaki się własnie skończyły.

wtorek, 5 lutego 2013

TELEWIZJA ŚNIADANIOWA NA RATUNEK MATKOM NA SKRAJU ZAŁAMANIA NERWOWEGO


Jak się siedzi drugi rok z dzieckiem w domu,
to wszem i wobec głosi się, że to najpiękniejszy w życiu czas.
Dla matki i dla dziecka.
W zaciszu rodzinnego gniazda natomiast wbija się zęby w kanapę,
bądź w co popadnie, by rozładować stres.
Z marnym skutkiem.

Dziecko aniołem nie jest. Dziecko aniołem bywa.
Momenty te można policzyć na palcach jednej ręki.
Matka robotem nie jest, matka chroni psychikę swą jak może.
Z marnym skutkiem.
Bo nie może. Bo nie umie. Bo nie wie.
Ponieważ nie doczytała, nie dooglądała, nie dokopała się do właściwych informacji.
Bo, a to ci niespodzianka, czas przy małym dziecku zapitala z prędkością światła.

Ale od czego ma się telewizor?
A w telewizorze milion kanałów?
A wśród nich ten jeden, jedyny, który ukoi skołatane nerwy matki,
który pomoże, doradzi, wskaże światełko w tunelu?

Trzeba tylko wiedzieć kiedy włączyć.

Krótka wiadomość tekstowa od Innej Matki:
Włącz! Za chwilę w telewizji śniadaniowej 
o matkach na skraju załamania nerwowego! Czyli o nas!
Co za szczęście, że mam Inną Matkę.
Że Inna Matka jest czujna.Że wyłowiła perełkę z zalewu miałkich komunikatów
i nie strzegła zazdrośnie,tylko podzieliła się wiedzą.Że wysłała ten alarmujący sygnał.
Bez tego bym przegapiła.
Bez tego bym się do śmierci nie podniosła.

Trzeba obejrzeć, wyciągnąć wnioski, poprawić jakość życia.
I zapobiec zryciu psychiki do szczętu.

Włączam. Zasiadam. Pozwalam Lolkowi na założenie moich majtek.
Na głowę oczywiście. Byleby coś usłyszeć. Byleby się przez chwilę pociecha
zajęła zabawą edukacyjną.
Niepokoję się na jak długo moje majtki będą stanowić atrakcję dla córki
młodocianej. Niepotrzebnie.
Program okazuje się dość krótki, porady zwięzłe, jądro problemu
nakreślone po mistrzowsku, nie liczy się ilość, a jakość.
Kto radzi? Towarzyszki niedoli oczywiście.
Matki otoczone wianuszkiem pociech.
Jeszcze nie zaczęły mówić, a ja już im wierzę.
Mają dzieci, wiedzą co z czym się je.
Otwierają usta. Opowiadają ładnie, składnie i na temat.
Chłonę zapadając się coraz głębiej w kanapę.
Lolek usiłuje wcisnąć moje figi pod telewizor.
Nie zabraniam, zasłania tylko trochę, efekty wizualne się nie liczą,
stawiam na treść.

Na początek kilkuminutowy reportaż.
Matka z wyjącym dzieckiem w ramionach.
Cięcie.
Ta sama matka bez dziecka. Wzrok skupiony na kamerze,
zmęczenie w głosie, skarga:
Dziecko marudzi, płacze, nie wiem czego chce. Podsuwam jedzenie - nie,
może chce spać - nie, może zabawa - też nie.
Czasem chciałabym wyjść, zamknąć drzwi, byle dalej, choć na 10 minut...
Kiwam głową ze zrozumieniem. Skąd ja to znam.
Cięcie. Powrót do studia. Do towarzyszek niedoli i ich wianuszka.
Napięcie na mojej kanapie sięga zenitu.
Lolek jak gdyby nigdy nic usiłuje wcisnąć moje majtki w dziurkę od klucza.
Byleby nie zaczął jęczeć. Bo nic nie usłyszę.
A od tego zależą losy świata!

Towarzyszki zaczynają się wypowiadać i dzielić mądrością.
Spijam z ich ust każde słowo.
Moje usta pozostają otwarte, a kącikach zbiera się ślina.
Nie oblizuję się, zastygam, staram się nie rozpraszać.
Żałuję jak cholera, że nie mam nagrywarki.
Wytężam umysł i staram się zapamiętać każdą z drogocennych rad.

1. Ja stawiam na muzykoterapię.
Mamy to już wypróbowane. Dobieram muzykę odpowiednią do nastroju.
Gdy jestem zdenerwowana to jakiś chillout.
Gdy jest nam wesoło, coś skocznego.
O ja tępa dzida! Że też na to nie wpadłam!
Przy następnym buncie Lolka postaram się włączyć jakąś relaksującą muzyczkę.
Gdy Lolek postanowi bunt zakończyć, posłuchamy jakiegoś marsza. Wojskowego.
Będzie miło.

2. Warto ćwiczyć jogę. Wycisza. Bardzo wycisza.
Pozwala wejrzeć w głąb siebie.
Dzida po raz drugi.
Lolek zapamiętale wali baniakiem w podłogę?
Matka się rozciąga w pozycji lotosu!
I wycisza. Pomimo wszystko.

3. Pospaceruj. Spacer jest dobry na wszystko.
Wybierz ulubione miejsca.
Moim ulubionym miejscem od 2 lat jest kuchnia.
Przez zasiedzenie.
Bo rozumiem, że bieg z wózkiem po osiedlu po raz milion pińsetstodziewińset się nie liczy?
Mogę więc pospacerować po kuchni.
Zboczę też na chwilę do łazienki.
Z wyjącym Lolkiem uczepionym mojej nogawki.
Łatwo nie będzie, ale czego się nie robi dla chwili relaksu.

4. Idź na kawę!
W kuchni już byłam. Jeszcze raz mam drałować taki szmat drogi?
Widocznie trzeba się wysilić, żeby odpocząć.
Dzida ze mnie, ciężko pewne prawdy objawione przyswajam.
Obiecuję poprawę. Będę chodzić!


Będę się snuć po kuchni od ściany do ściany
z kubkiem kawy w ręku w rytm sączącej się delikatnej muzyczki.
Muszę pamiętać o nastroju.
Będę więc również dziarsko maszerować, po kuchni rzecz jasna, ma się te ulubione miejsca,
w rytm żołnierskich pieśni. Zagrzewają do boju. Dodają otuchy.
Coś w sam raz dla maszerującej matki.
O matkoboskoczęstochosko! Zapomniałabym o jodze!
Wstyd!
Od czasu do czasu stanę na jednej nodze w pozycji bociana,
kubek umieszczę na czubku głowy. Równowagę będę ćwiczyć.
Harmonia ducha i ciała - ważna rzecz.

Gdy już odpocznę do utraty tchu, wrócę do świata żywych.
Do dziecka. Do wyjącego dziecka.
Sił będę miała w nadmiarze. Regeneracja zakończona sukcesem!
Teraz to ja mogę szaleć! Zabawy wymyślać! Nie zrażać się jękiem, stękiem i histerią.
Żaden Lolek mi straszny nie będzie! Ani mojej odświeżonej psychice.
Nie będę dzidą. Niech dziecko też skorzysta.
Przegonię po kuchni z kubkiem mleka na głowie.
Pokażę pozycję siedzącego psa.
Włączę na cały regulator jakąś energiczną pieśń w wykonaniu
chóru światowej sławy.
No niech mi się dziecko w końcu zrelaksuje!

Gdy jednak to nie zadziała, a istnieje taka możliwość,
postawię na kreatywność. Sama coś wymyślę.
Otworzę szufladę z bielizną.
Starannie wybiorę majtki.
Dwie pary, żeby było sprawiedliwie.
Będziemy sobie te majtki z Lolkiem zakładać na łby przez następną godzinę.
Albo i dwie, bo przecież sił nam nie zabraknie.
Ubaw będzie po pachy.




poniedziałek, 4 lutego 2013

TORT JAKI JEST KAŻDY WIDZI


Tort to nie herbatniki do kawy.
Tort to ciasto fafa rafa z okazji nie byle jakiej.
To ciasto mające robić wrażenie na solenizancie i gościach.
Bądź na parze młodej i weselnikach.
Tort ma smakować i wyglądać.
Tylko tyle i aż tyle.

Lolek zdążył w swym krótkim życiu doczekać się trzech tortów na swoją cześć.

TORT NR 1

Lolek skończył miesiąc.
Dumny ojciec postanowił uczcić tę chwilę.
Tortem, no przecież.
Śmietanowy. Z napisem. Bez zbędnych ozdób.
Nabyty lekką ręką w supermarkecie,
efekt produkcji taśmowej.
Na kolana urodą nie rzucał, szpetotą nie powodował nocy bezsennych.
Dobry był. Był tak dobry, że pazerna matka
pochłonęła 3/4. Pazerna matka odchorowała to 3/4.
Łakoma matka nazajutrz doszła do wniosku,
że tortem z okazji pierwszych urodzin córki,
to się już szczodrzej podzieli.
I że tort ów jednak będzie rzucał na kolana.
Minęło 11 miesięcy, można było wprowadzać plan w życie.

TORT NR 2

To co? Pieczesz czy zamawiamy?
Duży przezornie chce wiedzieć wcześniej.
Piekarnik nie działa.
Odpowiadam oględnie kamuflując brak zdolności.
Ciasto ma rzucać, ciasto ma olśniewać, ciasto ma się w ustach rozpływać.
A to zadanie dla fachowców.
Dobrze, zamówimy.
Duży szybciutko się zgadza. Szybciutko, bo a nuż poproszę o szybciutką naprawę piekarnika.
Bo a nuż, wbrew umiejętnościom, uprę się i będę piekła.
I wtedy może zaistnieć niebezpieczeństwo, że rzuci mnie on.
On też chce ujrzeć błysk zachwytu w oczach gości.
A jak sprzęt naprawi i ja upiekę, to nie zobaczy na pewno.

Grzebię w necie. Przeglądam oferty. Skupiam wzrok na najdrobniejszych
szczegółach. Za pomocą lupy. Wybór musi być precyzyjny.
Tort musi być z gatunku fafa rafa i fiu fiuuu!
O tym torcie przez następne 100 lat mają krążyć w rodzinie legendy.
Renomowana cukiernia. Najstarsza w mieście. Musi się udać.
Padam na kolana przed zdjęciem białoróżowego cuda
i nie mogę się podnieść.
Na to czekałam całe życie.
Kunsztownie rzeźbione bladoróżowe kwiaty w otoczeniu seledynowych listków.
Jak żywe. Jak prosto z ogrodu przyniesione. W objęciach młodziutkiej ogrodniczki.
I pieczołowicie ze smakiem ułożone młodziutką ręką ogrodniczki owej.
Na śnieżnobiałym torcie.
Jest piękny. Z butów wyrywa.
Zamawiamy. Konsultujemy się w sprawie napisu.
Marzę o prostych drukowanych literach. O pół tonu ciemniejszych niż kwiaty.
Załatwione, nie ma sprawy, w końcu oni się znają,
przecież od wieków nie zajmują się niczym innym.
Zdjęcie obłędnego dzieła sztuki cukierniczej ustawiam jako tapetę w laptopie.
I patrzę z zachwytem. I patrzę. I zachwycam się.
I czekam. A gębę rozanieloną mam.
I pełną śliny.

Goście już jadą. Duży już z odebranym tortem pędzi.
Martwię się tylko trochę.
Tym, że wystrój chałupy do eleganckiego ciacha pasował nie będzie.
Ale kto będzie miał czas na rozglądanie się po kątach, gdy taki skarb w centralnym punkcie ustawię.
Martwię się ino ździebko, że jednak to cacuszko zjeść będzie trzeba.
Trudno, zdjęć milion napstrykam, by w pamięci ku potomności zostało.
Aparat mam na podorędziu.
Pocę się z wrażenia.

Mina Dużego, który wkracza z pudłem, nie wróży nic dobrego.
Sama zobacz.
Rzuca od progu, a ja już wiem, że o rzucie na kolana nie ma mowy.
Pocę się jeszcze bardziej. Do odważnych świat należy,
łykam tabletkę ziołową, odczekuję kwadrans, by zaczęła działać i zaglądam...

Naprędce i byle jak ulepione różyczki w barwie strażackiej czerwieni,
powtykane gdzie bądź bez ładu i składu, kontrastują z trawiastozielonymi
listkami kojarzącymi się z wynikiem zabawy plasteliną w grupie czterolatków.
Napis z kolei wykonała grupa młodsza. Krzywo, z odciskami palców, z zaciekami.
Strażacka czerwień liter koreluje z kwiatkami aspirującymi dumnie do miana różyczek.
Rumieniec wściekłości wypływający powoli na moje oblicze
współgra i z literkami i z kwieciem.
Zapytałem, a jakże, czy nie widzą różnicy między tym, co popełnili,
a tym co zamieścili na swojej stronie.
Uprzedza mnie Duży.
Odpowiedzieli z rozbrajającą szczerością, że zdjęcie było robione 
TYLKO w celach reklamowych...Spuścili dychę...
Nie ma czasu na ostrą jazdę do supermarketu w celu zaopatrzenia się w inny model.
Goście jedzą w milczeniu.
Ja w milczeniu przełykam łzy wściekłości i rozgoryczenia.

Wiem jednak, że należy się uczyć na błędach.
Dziecię skończy za rok 2 lata.
Precz z cukiernią. Precz z renomą. Się coś wymyśli. Coś innego.
I nareszcie będzie git.

TORT NR 3

Rok mija jak z bicza strzelił.
Pomysłu jak nie miałam. tak nie mam. Umiejętności również.
Telefon od rodziny spada jak z nieba.
Tortem się nie martwcie. Biorę na siebie!
Rodzina zna kogo trzeba, rodzina wie, gdzie zamówić, żeby było dobrze.
W przeciwieństwie do mnie.
Cieszę się. Ale tylko trochę. Następnie zaczynam się martwić.
Moje dziecko, moja duma, przyjęcie w moim domu.
Rodzina wie, że o gustach się nie dyskutuje.
A mój może być odmienny od gustu rodziny.
Rodzina więc dopytuje. Niech i matka ma wpływ.
Jakie bajki lubi Lolek?
O, dobra nasza, mogę wybrać, Lolek będzie w 7 niebie.
Uki, Lulu, Miś Kuba.
Wymieniam jednym tchem i oczyma wyobraźni widzę szczęśliwą minę Lolka.
A może jakieś bardziej znane? Kubuś Puchatek? Myszka Mickey?
Dociera do mnie, że łatwo nie będzie.
Lolek nie kojarzy tych postaci. Jest za mały.
I tu mnie olśniewa.
Uwielbia za to biedronki! Niech będzie z biedronką!
Rodzina już zna konkret, rodzina przytakuje.
Jaki smak? Jagodowy może być?
Chyba może... Lolek niestety się nie wypowie.
Decyduję za Lolka, raz kozie śmierć.
Dobrze, w końcu uwielbia piosenkę o jagódkach.
I jeszcze warstwa masy malinowej. Z bitej śmietany.
Broń Boże krem. 
Rodzina ma twarz skupioną. Rodzina stara się zapamiętać.
Wierzę, że tak się stanie.
Rodzina napomyka jeszcze o jakiejś niespodziance,
ale przypominam sobie o tym dopiero po fakcie.

Po tym, jak oczom mym ukazuje się gotowy tort w pełnej okazałości.
W przeddzień urodzin.
Dostarcza oczywiście rodzina.
Przekazuje pospiesznie karton w me ramiona,
wejść w progi domostwa nie chce i ucieka.
Nie uczę się na błędach. Zapominam o tabletce.
Do kartonu zaglądam na żywca.
Tak. Ten tort nareszcie rzuca na kolana.
Mam ochotę rzucić się na glebę całym ciałem.
Z rozmachem.
I tak leżeć. I przeleżeć całe urodziny.
I ryczeć. I dywanem nos wycierać.

Hallo Kitty w niczym nie przypomina biedronki.
Hallo Kitty dumnie pręży blade wąsy na brudnoróżowym tle.
Hallo Kitty nie pręży wąsów samotnie.
Obok widnieje rozmyte zdjęcie mojego dziecka.
Z bardzo poważną miną.
Mina sroga, bo Hallo Kitty to nie wszystko.
Kwiatki. Gatunek nieznany. Kolor wyblakły.
Co pasuje do brudnego różu?
Brudna zieleń. I błękit. Brudny, oczywiście.
Och, tort dla dziecka powinien być kolorowy.
I jest.
Smutny kot, niewyraźne zdjęcie, sztuczne kwiatki.
Mało.
Jeszcze szlaczek. Albo pięć. Z margaryny.
Bo kremem bym tego nie nazwała.
A już na pewno bitą śmietaną.
Tłuste zawijaski występują w 2 wariantach.
Z jednej strony czerwone, na przeciw białe.
Tak, Lolek jest Polakiem.
Niech się uczy od małego szacunku dla flagi narodowej.
Ponieważ to jednak nie święto państwowe,
a urodziny malucha, flaga występuje w wersji dość frywolnej.
W wersji wzbogaconej (tak, dało się to cudo JESZCZE wzbogacić)
o perełki błyszczące srebrem i perełki dające po oczach
neonowym różem.
Mało. Mało frywolności!
Boki hojnie oblepione posypką we wszystkich kolorach tęczy.
Gdzieniegdzie przebłysk śnieżnych wiórków kokosowych.

Cała nadzieja w smaku. Może przynajmniej będzie pyszny.
Maliny i jagody w delikatnym musie.
Puszysty biszkopt. Co tu można zepsuć?
Można olać maliny. Towar zbyt luksusowy.
Można zastąpić je grubą warstwą tłustej bitej śmietany
z lekkością nie mającej nic wspólnego.
Jednak to wersja bogata. I frywolna.
Dla urozmaicenia, do śmietany można dodać ananasa.
Z puszki. Całe pół plasterka pokrojonego na pierdylion kawałków.
To musiała być mrówcza praca.
Biszkopt zbity i przerośnięty.
Na spodzie cienki fioletowy paseczek.
Chyba jagody, ale głowy bym nie dała.

I tym razem przełknęłam łzy wściekłości.
Lolek jak wariat cieszył się z odpalonej racy wetkniętej precyzyjnie w oko kota.
Pomysł matki, czyli mój. I z racą, i z okiem.
Miał być uśmiech dziecka i był.

Ale za rok trzecie urodziny.
Nie dam się zaskoczyć.
Uśmiech ma być większy.
Zachwyt ma być przeogromny.
Radość nieograniczona.

Tym razem się przygotuję.
Tym razem zanim powiem jakoś to będzie trzy razy się ugryzę w język.
Pomysł już mam. Mam cały plan.
Plan doskonały.
Gościom szczęki opadną do ziemi.
Lolek będzie skakał pod sufit z radości.

Przebiorę się za biedronkę.
Dużą, czerwoną biedronkę.
Z wielkimi, czarnymi kropkami.
Dam sobie doczepić czułki.
Nauczę się z wdziękiem machać skrzydełkami.
A gdy raca, którą wetknę sobie wcześniej w usta,
skończy buchać złotymi fajerwerkami,
sięgnę po nóż.
Bardzo ostry nóż.
Bo ja, proszę państwa, własnemu dziecku nieba bym uchyliła.
Bo ja, proszę państwa, za szczęście dziecka własnego dałabym się pokroić.
Jak każda matka.

Jak tort.


sobota, 2 lutego 2013

JAK ROBIĆ, ŻEBY ZROBIĆ I SIĘ NIE NAROBIĆ


Potrzebna jest szczypta sprytu i cwaniactwa.
I brak ciągot do udowadniania całemu światu, że się mistrzynią
w umartwianiu jest. Nie mylić umartwiania z bohaterstwem.
I tak nikt tego nie doceni. A już najmniej chłop.

ZŁY PRZYKŁAD CZYLI MATKA MĘCZENNICA

Dziecko ma dzień na NIE. Matka siłą rzeczy również.
Biega z obłędem w oczach, zabawy wymyśla,
smakołyki własną ręką zdziałane pod pyszczydło podstawia,
poi soczkami ze wszystkich owoców świata,
w desperacji bajki 1000 i 1 nocy puszcza,
śpiewa, tańczy, recytuje, mięśnie w żwawych podskokach nadwyręża.
Wszystko na próżno.
Potomek wyje, potomek ryczy, potomek jęczy jak potępieniec.
Potomek siły niespożyte posiada, spać nie będzie, bo nie,
podskoki ma w głębokim niepoważaniu,
smakołykami rzuca dalej niż widzi.
Potomek się nudzi!
Matka nie je, nie pije, na krok marudy z oka nie spuszcza.
Matka zaczyna się zastanawiać, czy by sobie cewnika nie zafundować,
bo wyjście do toalety grozi nagłym zejściem opanowanego lękiem
separacyjnym malucha. Albo matki z przepełnionym pęcherzem.
Matka jak mantrę powtarza sobie
Byle do siedemnastej!
Bo wtedy nadciągnie z odsieczą chłop.
Matce gdzieś z tyłu głowy tłucze się, że co to za odsiecz,
chłop nadciągnie głodny i zły.
A ona ma dopiero 2 dania obiadowe.
Z włosem rozwianym, potem po ciele spływającym obficie
i dzieckiem uczepionym kurczowo nogawki rozciągniętych dresów
rodzicielki, szarlotkę szykuje. Kroi jabłka i śpiewa o kaczuszkach.
Ryk. Kroi dalej i przechodzi do jagódek.
Pieluchę zmienia na stole w kuchni.
Łokciem mąkę odsuwa. Szarpie się z małym potworem
i po 10 minutach udaje jej się wyrwać jajko. Całe!
Wstawia formę do piekarnika i zastanawia się, czy o czymś nie zapomniała.
Do 17 godzina. Jak zapomniała, to drugiego ciasta nie zdąży upiec.
Zaczyna nad nią wisieć widmo rozwodu.
Chociaż tapetę na twarz rzuci. Fryzurę wygładzi.
Wyrywa latorośli lusterko. Latorośl uderza w płacz.
Matka olewa łzy. Rozwodzić się nie zamierza.
Wyglądać jak dama musi.
Jak wzorowa pani domu.

Gdy chłop wraca, matka słowem się nie skarży na ciężki dzień.
Daje się za to wyżalić chłopu.
Że dzień ciężki jak nigdy.
Jedzenie podstawia, na nogawce dziecko ciągnie,
uśmiecha się zalotnie.
Serwuje deser. Podaje pilota.
Grubym pledem chłopa okrywa, gdy tylko słyszy pierwsze dźwięki pochrapywania.
Wraca do dziecka w żwawych podskokach.
Głodna i z pełnym pęcherzem.


DOBRY PRZYKŁAD CZYLI SPRYTNA MATKA.

Dzień buntu. Ryk, spazmy, histeria.
Dziecko chce oglądać bajki, dziecko nie chce oglądać bajek,
matka się w ciuciubabkę bawić nie będzie,
pilot ląduje za oknem.
Klocki be? Książeczki syf? To masz kredki.
Rysuj! Nie jedz! Albo jedz, od jednej kredki nikt jeszcze nie umarł.
Matka w tym czasie się spokojnie wysika.
Może spać? Nie? To nie. Przecież matka nie będzie zmuszać.
Matka tylko kocyk sprytnie na podłodze położy.
I poduszkę. Może padnie w trakcie ataku złości. Maluch oczywiście.
Obiad niedobry? No tak, dziecko się kredką najadło.
Zatem problem deseru matka ma już rozwiązany.
Do kuchni nie wchodzi. Siły oszczędza.
Dziecko po chałupie szaleje,
matka z kanapy obserwuje.
Liczy na to, że latorośl się zmęczy.
Latorośl nie ma zamiaru się męczyć. Latorośl się nudzi.
Matka wyciąga ciężkie działa. W postaci kija od mopa.
Latorośli zaczynają się świecić oczęta. To jest to!
Podczas gdy maluch wali trzonkiem w co popadnie,
matka wygodnie wyciąga się na kanapie.
Nobla temu, kto wymyślił stopery do uszu!
Kątem oka spogląda na zegarek. 16.30.
Matko jedyna! Matka ma obawy, że nie zdąży.
Jedną ręką burzy nienaganną jak do tej pory fryzurę,
drugą za pomocą zraszacza do kwiatów,
obficie spryskuje czoło. I dekolt. No dobra, plama z potu na plecach również się przyda.
Jeszcze tylko porozrzuca ciuchy po mieszkaniu.
Te, których nie zdążyło porozrzucać dziecko.
Jeszcze tylko podrze program tv na strzępy.
I porozrzuca.
Udało się.


Przy ostatnim rzucie strzępem gazety, w drzwiach staje chłop.
Patrzy na matkę. Na jej umęczoną, spoconą twarz.
I dekolt. I plecy, albowiem matka sprytnie odwraca się na moment.
Żeby plamę zauważył, rzecz jasna.
Chłop przenosi wzrok na kołtun na głowie.
Na szalejące z kijem dziecko.
Nie mówi nic. Bo już wie i rozumie.
Że dziś był ciężki dzień. Że matka miała bardzo ciężki dzień.
Jego dzień przy dniu matki to pryszcz.
Nie pyta o obiad. Bo życie mu miłe.
Wyjmuje telefon.
Łączy się z pizzerią.
Zamawia.
Dla matki taką ekstra w rozmiarze XXL.
Nie zdejmuje butów. A po szarlotkę siłą rozpędu jeszcze skoczy.
Dla matki, która miała ciężki dzień.
Niech ma coś z życia, bidula.



piątek, 1 lutego 2013

INTELIGENTNI RODZICE


Panuje obiegowa opinia, że w rodzinie pojawia się małe dziecko,
rodzice natychmiast się uwsteczniają. Głupieją po prostu.
Poziom rozmów spada drastycznie.
Rozmowy oscylują wokół tych samych tematów.
Słownictwo na poziomie przedszkolnym.
Ilość słów ograniczona.
Kupa, zupa, mleczusio, puci puci, pa pa, amu amu.

Owszem, można zgłupieć, ale nie aż tak, żeby nie potrafić tego skrzętnie ukryć.

My i oni.
Rodzice i rodzice.
Spotkanie bez dzieci.
Pierwsze od niepamiętnych czasów.
Kiedyś to się działo. Rozmowy po świt.
Polityka, malarstwo, literatura.
Można było gadać bez końca.

Udowodnimy im, że nic się nie zmieniło.
Że dziecko ważne. Ale ważny też rozwój duchowy rodziców.
I że rodzice nieustająco o ducha dbają.
Oni mają podobne plany.
Też zamierzają udowodnić.

Jak miło was znowu widzieć!
Kopę lat! Rozgośćcie się!
Tak, to prawdziwy tokaj. Nie pijemy nic innego!
Och, my z kolei tylko szampan. Francuski ma się rozumieć.
Krewetki w cieście? Uwielbiam!
Ach, to przepis z naszej ulubionej restauracji. Bardzo eleganckiej restauracji.
Musiałam przekupić kucharza egzemplarzem Ulissesa, żeby go nam wyjawił.
W oryginale! Ciężko się było rozstać...
Nie macie telewizora?
Mamy, ale rzadko oglądamy. Tylko BBC News
i National Geographic.
W zupełności was rozumiemy. program tv teraz zalewa tandeta.
My z kolei TVP Kultura i Al Jazeera.
My wolimy się oddawać lekturze. Ostatnio wieczorami czytamy sobie Prousta.
Uczta dla ducha, mówię wam.
Wiemy, wiemy, sami już nie wiemy co z książkami robić...
Co recenzja w Polityce, to my nalot na księgarnię.
Ostatnią koszulę by człowiek za dobrą książkę oddał!
A widzieliście naszą kolekcję płyt?
Analogowych! 
Boska! Przewaga jazzu, kocham!
Drugi regał jest z muzyką klasyczną! O tam!
To nam jednak nie wystarcza. Co tydzień koncert. Obowiązkowo!
My dwa razy w tygodniu!
My raz, bo musimy wygospodarować też trochę czasu na wernisaże.
W sztuce tyle się dzieje...
O tak! Ja nawet sama maluję!
A ja piszę wiersze! Planuję nawet wydać tomik!
Och, kochana, poproszę jeden egzemplarz z autografem!
Ach, moja droga, jak już się pojawi w dobrych księgarniach, to nie omieszkam podpisać.
Osobiście!
Pyszne ciasto! Sama piekłaś?
Oszalałaś? Ja i kuchnia??? Zamówiłam.
W bardzo wytwornej cukierni.
Mamy tam kartę stałego klienta. W domu muszę mieć zawsze coś do herbaty.
Liściastej. Prosto z Chin.
Ja też zamawiam. Szkoda czasu na pieczenie, gdy można poczytać.
Albo namalować obraz. Interesuje mnie tylko abstrakcja oczywiście.
Oczywiście. Gdzieżby inaczej.
Już dwudziesta? Jak ten czas leci!
Musimy się już pożegnać, mamy bilety do teatru.
A my jesteśmy umówieni na brydża.
No to pa! Do następnego.

Wychodzimy i oddychamy z ulgą.
Udało się. Ani słowa o dzieciach.
Prosimy taksówkarza by zatrzymał się na stacji.
Duży leci po wino. Dobrze, że znalazł w portfelu zakamuflowane na czarną godzinę 20 zł.
Wpadamy do mieszkania z butelką w dłoni.
Lolek u babci do dnia następnego. Mamy luz.
Jeszcze tylko bitwa o pilota.
Ksiądz Mateusz?
No co ty???
Duży jest wyraźnie oburzony.
O matko, on mi rzeczywiście będzie kazał cały wieczór BBC News oglądać...
Rodzinka.pl będzie lepsza!
Wino za dwie dychy rozlewamy do szklanek, bo się jeszcze kieliszków nie dorobiliśmy
i jesteśmy gotowi na kulturalne spędzenie wieczoru.

O spotkaniu nie rozmawiamy. Ani o wernisażach, ani o Ulissesie.
Udajemy, że nie było tematu.
Żadne z nas nie ma pojęcia, że zaprzyjaźniona para inteligentów
właśnie wygodnie mości się na kanapie.
Że o pilota szarpią się tylko chwilę.
Że w owej bitwie wygrywa pan domu.
Patrz, Zocha, jakiego mamy fuksa. Kiepscy się właśnie zaczynają!