piątek, 30 sierpnia 2013

ZDARZYŁO SIĘ KILKA DNI TEMU COŚ


Coś przełomowego.
Coś, czego nigdy nie było.
I nagle się pojawiło.
Znienacka.

Pojawiła się mała ręka.
Wysunęła się wieczorem spod koca.
Tego ulubionego.
Bez którego sen się nie liczy.
Nie liczy się, bo go nie ma.
Nie ma spania bez koca.
I bez smoczka.
Bez tego sen również nie przyjdzie.

Tego wieczoru okazało się,
że zasnąć nie można bez czegoś jeszcze.
Więc się wysuwa pulchne ramię.
I rusza równie pulchną dłonią.
I właściciel ramienia odzywa się ponaglająco:
- Yyyy!
Mówi do mamy leżącej obok.
A mama łapie w mig.
Bo to mama, wiadomo.
I mama pyta, choć sama nie wierzy.
Chociaż nie jest pewna, czy dobrze zrozumiała to yyy...

- Pogłaskać?
Mama pyta i czeka dość niecierpliwie na odpowiedź.
I boi się tej odpowiedzi.
I czeka, bo może jednak.
- Kak.
Jednak.
O matko i córko, jednak.
Lolek domaga się dotyku.
Głaskania.
Przed snem.
Pierwszy raz w życiu.

I mama głaszcze, mimo że robiła to już milion razy.
Ale pierwszy raz Lolek nie protestuje.
Lolek wyraźnie się domaga.
Pierwszy raz.

Kocyk.
Smoczek.
Mama.
Głaskanie.
Sen.

Piękna sekwencja.
Piękna.
Nowa.
Świeża.
Cudowna.

I mama chce dnia następnego wykrzyczeć to całemu światu.
Chce się pochwalić.
Ale nie krzyczy.
Nie chwali się.
Postanawia się przyczaić.
Dla wzmocnienia efektu.
Decyduje się na staranny dobór adresata.
Któremu nie wykrzyczy w twarz, o nie.
Opowie spokojnie.
Opanuje podniecenie.
Po prostu powie.
Pani pedagog.
Bo ona zrozumie jak nikt.
Tak, jej powie, opowie, rzuci od niechcenia.
Mama ma plan.

I idzie taka poukładana i zaplanowana na zajęcia.
Z Lolkiem.
Który się dnia poprzedniego, o matko i córko, domagał, patrzcie państwo niebywałe,
głaskania.

I nie wyskakuje z tym od razu.
Na chwilę odpowiednią czeka.
Najpierw piosenka.
Potem druga.
Już.
Jeszcze nie.
Kolejna melodia.
Mama wytrzymać nie może, ale czeka.
Bo pani pedagog zajęta.
Bo Krzyś ma w nosie piosenkę, ale sprzęt grający już nie.
Krzyś bardzo chce się dostać tam, gdzie gra.
Tak bardzo, że zajęcia stoją w miejscu.
A mają się toczyć i podążać we właściwym kierunku.
Pani pedagog interweniuje.
Przytrzymuje Krzysia za ramię.

- Naszym dzieciom często potrzebny jest masaż...
Mama się zastanawia czy już.
Myślami jest w dniu, wieczorze wczorajszym.
I głaszcze.
I głaszcze.
I w oczy Lolka zmrużone zagląda.
- Trzeba dociskać. O tak. Ręce, nogi...
Opalona ręka, koc, półprzymknięte oczy.
Głaskać, głaskać, głaskać.
Swoje dziecko.
Na prośbę dziecka.
Boskie.
- Dość mocno. Proszę się nie bać.
Proszę zobaczyć jak Krzyś spokojnie stoi.
Wyciszył się. Zapomniał o magnetofonie.
Mama głaszcze dalej.
Patrzy jak Lolek odpływa.
Jak zasypia i ręki nie cofa.
I mogłaby tak mama patrzeć bez końca.
I sobie przypominać.
Ale nagle dotyk zaczyna boleć.
Chwila!
To pani pedagog łapie mamę za rękę.
I ściska.
- O tak! Z takim natężeniem!

Mama wraca do świata żywych.
Co to ja chciałam? Co to ja miałam?
- Lolek wczoraj przed snem pierwszy raz domagał się głaskania.
Wyciągnął rękę...
Już.
- Przecież właśnie o tym mówię. Dzieci z autyzmem
potrzebują dotyku.
To stymulacja. Pozwala im to się wyciszyć, zasnąć.
Lolek sam pani pokazał czego potrzebuje.

A już.
Już było tak fajnie.
Już było tak cudownie przez całe czternaście godzin.
Gdy mi się wydawało.
Gdy sobie żyłam uskrzydlona tym wydawaniem.

I co?
Co teraz, gdy już wiem?

Nic.
Dalej jest fajnie.

Bo wiem swoje.
Nie wydaje mi się.

Ja wiem.

czwartek, 29 sierpnia 2013

OKRĄGŁY KLUCZ DO WIELU FAJNYCH RZECZY



Mówienie jest fajne.
Można mówić do kogoś.
A ten ktoś zrozumie.
I zareaguje.
Gdy ten ktoś jest fajny i bystry,
to zareaguje odpowiednio.
Nawet gdy się powie jedno słowo.
Gdy użyje się klucza.
Specjalnego.
Gdy już się umie wydobyć dźwięk
przypominający słowo.
Które ma znaczenie.

Gdy się poczuje nieodpartą chęć na zabawę,
na zabawę na przykład w kółko graniaste,
można to powiedzieć.
Mamie.
I mama się pobawi.
Potańczy, pośpiewa, płuca wypluje
i może nawet nie okuleje.

Gdy się ma ochotę wsiąść do samochodu
i pojechać gdzie oczy poniosą,
a poniosą z pewnością tam, gdzie wrzask, pisk, chichot
i wrzawa, dziecięca wrzawa, to trzeba to powiedzieć.
Tacie.
Bo umie prowadzić.
Bo sobie świetnie radzi za kierownicą.
I tata pojedzie, zawiezie
i może wytrzyma,
a może i nie ogłuchnie,
bo że okuleje od ganiania w tej wrzawie,
to na pewno.

Gdy się ma chęć na wyrażenie siebie za pomocą kredki
lub flamastra, można dać znać buzią.
Powiedzieć.
Że teraz pora na rysowanie.
A nie na jedzenie, spanie, mycie i inne nie warte uwagi
duperele.
Buzię, buzię się ma ochotę rysować,
a nie nią ruszać w celu przeżuwania czegoś ohydnie zdrowego.
Jak się powie, to i mama i tata rysować z zapałem będą.
Buzię. I buzię. i jeszcze raz okrągłą buzię.
Do kredki ostatniej.

Gdy się między 2 a 3 rokiem życia chce zostać kierowcą,
gdy się chce to bardzo kolorowe auto kuszące błyszczącym reflektorem
poprowadzić ku przygodzie nieznanej,
to się po prostu mówi.
Mamie.
Tacie.
Babci.
Zależy z kim się hektary pasażu handlowego przemierza.
I oni zrozumieją.
Że te małe dłonie są wprost stworzone do trzymania kierownicy.
Błyszczącej.
Do kręcenia bez pamięci.
Do skręcania z rozwagą.
Do naciskania klaksonu, pod którym widać małą szparę.
Na 2 zyle.
Bo tyle kosztuje przejażdżka.
Barwnym autem.
Tyle wystarczy, by dotknąć kierownicy.
Tak jak tata.

Gdy się musi, po prostu musi, wsiąść na karuzelę,
na tego różowego konia, który śni się po nocach,
to można powiedzieć.
Że się przecież musi.
I że się śni.
I że żadnym sposobem bez karuzeli się już nie da wytrzymać
kolejnego dnia, nie mówiąc o nocy.
Mówi się całej rodzinie.
Na głos.
Wyraźnie.
A potem się jeździ do upadłego.
Do czkawki ze szczęścia.


Bo się powiedziało.
Bo się już potrafi co nie co powiedzieć.
Bo się już umie.

Powiedzieć KOŁO.


wtorek, 27 sierpnia 2013

GRANICE WYRAŹNIE PALCEM WYZNACZONE


- Niech pani dziecku wydaje polecenia.
Proste. Połóż to tam. Podnieś to z dywanu.
Weź do ręki to. I tak dalej.
Oczywiście, będziecie ćwiczyć w ten sposób rozumienie mowy.
Oczywiście nie tylko.
Dziecko musi zrozumieć, kto tu rządzi.
W domu.
Musi mieć wyznaczone granice.
Przez panią.
Pani ma być autorytetem.


Moje dziecko rozumie mowę w stopniu dobrym.
Mimo że mowa czynna dopiero się wykluwa.
Z trudem.

Nie muszę stać nad Lolkiem z trampkami w rozmiarze 24,
żeby zrozumiał, że pójdziemy na spacer.
Nie muszę rozdzierająco mlaskać i wymachiwać łyżką,
by wiedział, że za chwilę obiad.
Nie muszę również imitować ruchów fal godnych wzburzonego morza
za pomocą gumowej kaczuszki,
żeby wiedział, że zbliża się pora kąpieli.
Już nie muszę.

Mogę powiedzieć:
- Usmażę ci naleśniki, chcesz?
I Lolek chce.
Bardzo.
Zazwyczaj.
Jeśli nie smażę ich trzy dni pod rząd, to po moim pytaniu
następuje zdecydowane kiwnięcie głową,
po kiwnięciu jeszcze bardziej zdecydowane i głośne- Kak!- a po głośnym
okrzyku uruchamiają się kończyny dolne,
które bardzo, ale to bardzo zdecydowanie zmierzają
w galopie w kierunku kuchni.
Gdzie z kolei w ruch idą kończyny górne otwierające
z trzaskiem drzwi szafki.
W której spoczywa patelnia.
Bo przecież naleśników nie da się usmażyć bez patelni,
nieprawdaż?
I, w naszym przypadku, jajek.
-Kam! 
Palec w stronę lodówki.
- Jako!
W lodówce leży sobie jajko.
A nawet sześć.
Kam leży, nie da się ukryć.
Moje dziecko przypomina jak umie,
gdzie mieści się sprzęt i produkty.
Gdybym zapomniała.
Bo jeść się chce.

Rządzę więc w kuchni sterowana małym palcem,
nie swoim palcem, i smażę.
Bo jeść się chce coraz bardziej.

A gdy już się zje i brzuch zacznie przypominać piłkę plażową
nadmuchaną do granic wytrzymałości, zaczyna się skradać sen.
I morzyć.

- Kokyk! 
Krótki rozkaz szybko wyrzucony z małych ust.
Rozumiem.
Bez kocyka nie da się zasnąć i już.
Żeby się paliło i waliło kocyk musi być.
I koniec.
Pamiętam jednak o rządzeniu.
Nie wychodzę z roli.
- Jest w twoim pokoju. Leży na poduszkach.
Przynieś sobie.
I dziecko pędzi.
Bo rozumie.
Bo wie, gdzie jego pokój.
I gdzie poduszki.
I przynosi kocyk wdzięcznie froterując pół chałupy,
w tym najgorszy pod względem czystości fragment przy drzwiach wejściowych,
jego końcem.
A w zasadzie połową.
Zwisającą z drobnych ramion.

I pakuje się to dziecko na wielką kanapę w celu zmorzenia przez sen.
- Może zaśniesz u siebie?
Odpoczywam od rządzenia stawiając chwilowo na negocjacje.
- Ku!
Pozostawiam negocjacje daleko w tyle na rzecz zgody.
- Dobrze. Tu. Chcesz spać tu, proszę bardzo.
Pościelimy?
- Nie, nie!
Zapominam o zgodzie, przechodzę gładko w sferę rezygnacji.
- A śpij gdzie chcesz i jak chcesz. Bylebyś spała do rana.
A w myślach snuję odważny plan.
W ramach rządzenia.
Ostatnie słowo będzie należało do mnie.
Zaśnie- przeniosę do dziecięcego. Proste.
Rano wróci jak bumerang, ale to dopiero rano.
Noc jeszcze młoda.

Dziecko wraca jak bumerang o 23.
Szlag.
Głodne.
A jak.
Lecę z mlekiem, dziób rozwrzeszczany zatykam, brzuch pusty zapełniam.
Nie wyganiam.
Kokykiem otulam i wsuwam się pod kołdrę.
Obok małego ciałka z dużym brzuchem.
Małe ciałko odzywa się wielkim głosem.
- Nieeeeeeeeee!!!
Małe rączki zdzierają ze mnie kołdrę i usiłują zepchnąć na podłogę.
Duży brzuch w tym samym czasie sprytnie przesuwa się na moje miejsce.

- Lolek, złotko, nie mogę z tobą spać???
- Nie!
- To gdzie będę spała?

Lolek się nie zastanawia.
Wyciąga ramię, prostuje palec,
pokazuje na drzwi i gest wzmacnia werbalnie.
Gdybym się nie domyśliła.
- Kam!

Czy moje dziecko zdaje sobie sprawę z tego, kto tu rządzi?
Niewątpliwie.
Moje dziecko wie.
Moje dziecko z tej wiedzy garściami czerpie.
Moje dziecko tę wiedzę w praktyce stosuje.

I nad wyraz dobrze mu to idzie.

niedziela, 25 sierpnia 2013

CZY JESTEM IDEAŁEM URODY?


Z duchem czasów trzeba iść.
Urodziwym być.
A nie szpetnym.
Urodzić się naj.
Albo się sprytnie za mistrza skalpela wydać.
I być naj.
Najpiękniejszym.
I nie mieć z brzydotą nic wspólnego.
Zgodnie z wytycznymi naszych czasów.

- Narysujemy mamę.
Patrzę w oczy Lolka.
Potem na czystą kartkę przed Lolkiem.
Lolek patrzy na kredki.
Nie może się zdecydować, którą wybrać.
Może zieloną?
Nie, nie!
Żółtą?
Nie, be!
- Weź jaką chcesz córeczko.
Córeczka wybiera flamaster.
W bardzo krzykliwym kolorze.
Zaciska małe palce na zdobyczy.
Jest gotowa.
Nie zaczyna jednak tworzyć portretu.
Czeka na pomoc.
Na wytyczne.

Wytyczam więc szlak.
Kredką czerwoną.
Kreślę kontur twarzy.
Nie odwzorowuję rzeczywistości zbyt dokładnie.
- Kouuuo!
Nie da się ukryć.
Zaczęłam od koła.
Od buzi.
Od twarzy.
W kształcie czerwonego okręgu.
Przechodzę do delikatnych wskazówek.

- To buzia. Moja. Buzia mamy.
- Kak.
Lolek przyjmuje do wiadomości, że buzia i że mamy bez dyskusji.
- Czy mama ma oczy?
- Kak.
Bingo.
Mam oczy.
- Narysujesz?
- Kak.
Artystyczny proces twórczy idzie jak po maśle.
Pac! Mam oko!
W okolicach czoła, ale mam.
Wielkości kropki, ale kto by tam się czepiał.
- Tylko jedno???
Bam! Z rozmachem.
Mam drugie.
Gdzieś tuż pod miejscem na ucho.
Ale jest.
Dwa razy większe niż to na czole.
- No to teraz nos. Przecież mama musi mieć nos.
- Kak.
Pozioma pomarańczowa krecha pomiędzy kropką małą, a dużą.
Ważne że pomiędzy.
Nos jak wół.
- Namalujesz mamie usta?
Brak odpowiedzi, język na brodzie, kostki palców zbielałe.
Od trzymania flamastra.
Jest!
Nieregularna pofalowana linia.
Na lewo od nosa.
Pod nosem.
Chodź niekoniecznie po środku.
- Uszy.
Skracam komunikaty.
Lolkowa ręka sama leci z flamastrem.
Jedno ucho, drugie.
Jedno wyżej, drugie niżej.
Są oba. Dobrze, że nie jedno.
- Włosy.
Ponaglam, bom ciekawa ukończonego portretu.
Mojego.
Sru! Drżąca sprężynka na czubku głowy tylko trochę zachodząca
na czoło.
I ucho.
I jedno oko.


Składam dłonie i szykuję się do rzęsistych braw.
Za wcześnie.
Mała ręka szura flamastrem po papierze w dalszym ciągu.
Jeden zdecydowany ruch i szyję przecina pozioma krecha.
- Ko...a...leeee...

Odbiera mi głos.
Na chwilę.
Chrząkam.
Przełykam ślinę.
Patrzę na Lolka i chwalę.
Bo jest za co.
- Piękne te korale. Naprawdę.
W życiu ładniejszych nie miałam...

I mówię prawdę.
W życiu nie byłam piękniejsza.

Nigdy w życiu nie byłam taka idealna.
I taka pomarańczowa.

piątek, 23 sierpnia 2013

TAKIE TAM ZŁOŚLIWOŚCI Z MIŁOŚCI


Zastanawialiśmy się z Dużym, czy nasze dziecko będzie miało
poczucie humoru.
My, prześmiewcy, myśleliśmy o tym już w czasie ciąży.
- A co się stanie, gdy jednak nie?
Duży poważnieje. Serio pyta.
Odpowiadam w tonie odmiennym.
- To dopiero będą jaja.
A micha mi się cieszy.
Bo to przecież takie nieprawdopodobne.
Nasze dziecko, mieszanka naszych sarkastycznych genów,
i brak poczucia humoru?
Jaja.
Kosmiczne.

Dzieci z autyzmem nie wyczuwają zazwyczaj ironii.
Nie rozumieją wszystkich żartów.
Nie wyśmiewają kolegów.
Niuanse językowe są im obce.
Nie czytają między wierszami.
Słuchają i rozumieją.
Rozumieją dokładnie tak, jak słyszą.

- Posprzątałaś?
Duży omiata wzrokiem chałupę po powrocie z pracy.
- Jak na to wpadłeś Sherlocku?
Nie mogę sobie darować.
Szczypta złośliwości nikogo jeszcze nie zabiła.

- Oglądasz mecz?
Nie zastanawiam się nad celowością pytania.
Duży wbija wzrok w ekran. Duży krzyczy gooool!
A ja i tak pytam.
- Nie. Sufit maluję.
Jakie pytanie, taka odpowiedź.

- Co to jest? 
Pytam wymęczonego Lolka po raz dwudziesty
i pokazuję misia na obrazku.
I Lolek po raz dwudziesty mówi miś.
I nie przestaję pytać.
Ciągnę męczarnie, w trans wpadam.
Upewniam się, czy nie zapomniał.
Jak się mówi miś.
Więc pytam.
Po raz kolejny.
A Lolek nie ucieka.
Nie wstaje i nie wychodzi.
Tylko nabiera powietrza w płuca,
nieruchomieje na chwilę,
buduje napięcie,
otwiera w końcu usta,
patrzy na mnie, na moje otwarte szeroko oczy,
na moją napiętą z oczekiwania twarz
i wali prosto z mostu.
Pomiędzy te moje szerokie oczy.
- Łała!

I nie dopuszcza do pytań następnych.
Pokazuje misia i mówi dobitnie:
- Łała, łała, łała!

Czy załamuję zatrwożonym gestem dłonie
i drżącym palcem pokazuję inny obrazek?
Z lalą?
Czy z udawanym spokojem tłumaczę powoli,
że to miś, a nie lalka?
Czy w czarną rozpacz wpadam, bo okazuje się,
że jednak Lolek zapomniał?
Że miś to miś?
Że 20 razy pamiętał, a potem zapomniał ku mojej rozpaczy?

Nie.
Nic z tych rzeczy.
Wiem, że Lolek nie zapomniał.
Jestem przekonana, że Lolek wie.
Że misiowi do lali daleko.

Mam stuprocentową pewność, że Lolek po prostu ma dość.
Moich głupich pytań.
I myślę też, że Lolek odkrywa rąbek zalążka poczucia humoru.
Złośliwego poczucia humoru.
Zalążek.

Bo gdy Lolek w tej dziedzinie rozwinie skrzydła,
a ja po raz setny zapytam czy to miś,
to Lolek nie dość, że odpowie- Nie. Lala!-
to jeszcze z wdziękiem wystawi język.
I z niewyszukaną elegancją stuknie się w czółko.

A ja powiem:
- Ale jaja!

A Lolek doda:
- Kosmiczne!

To dopiero będzie kosmos.




poniedziałek, 19 sierpnia 2013

FAŁSZYWA MATKA


- Nic się nie stało, nie płacz.
Przewróciłaś się tylko.

Tak się mówi do własnego dziecka.
Żeby nie nie wychować na łajzę i mazgaja.
Żeby nie płakało przy byle zadrapaniu.
Tak się mówi.
Często.

- Proszę nie fałszować rzeczywistości.
Jak się nie stało, jak się stało?
Mamo, przytul, pogłaszcz, pocałuj.
Uspokój.
Tak mówi pani psycholog.
Często.

Całuję, przytulam, wycieram łzy.
Cmokam w kolano, czy w łokieć.
Nie fałszuję.
Niech będzie.
Tej pani psycholog.

Do czasu.

Do czasu gdy wychodząc ze sklepu Lolek
nie wyciągnął ręki, nie wskazał palcem
na robotnika na ulicy.
- O!
Poleciałam wzrokiem za palcem.
Przebudowa drogi.
Asfalt w połowie zerwany.
W połowie nie.
Robotnik.
Słuchawki na uszach.
Warkot.
W rękach drążek od maszyny.
Do złudzenia przypominającej kosiarkę.
Heja po asfalcie!
Tą maszyną.

- O! Ooooo! Kosziiii!

Oooo...
Lolku kochany...
O.
O tak.
Dobrze kombinujesz.
I jeszcze ładniej rzeczy po imieniu nazywasz.
- Pan kosi. Tak, kochanie, kosi.
Masz rację.

Z moich ust powiało fałszem.
Z premedytacją.
Wprowadziłam dziecko w błąd.
Tym koszeniem.
Tym potwierdzeniem stwierdzenia.
Że koszi.
Że ten, pan, który maszyną do złudzenia przypominającą
kosiarkę, zaciera ślady.
Ślady starych pasów.
Które nie pasują do nowej drogi.

Stwierdzam więc z całą stanowczością,
że ten pan kosił.
Asfalt.
I będę szła w zaparte, że tak było.
Bo tak POWIEDZIAŁO moje dziecko.
Moje niemówiące dziecko.

I tak sobie myślę, że wcale nie skłamałam.
I nie zafałszowałam rzeczywistości.
Nasza rzeczywistość jest po prostu trochę inna.
I inne nią rządzą zasady.
Po prostu.

sobota, 17 sierpnia 2013

KOCHAM, NIE BIJĘ. PROSTE?


Gdy sytuacja nas przerasta mamy ochotę walić głową
w ścianę.
Gdy zalewa nas fala problemów, mamy chęć strzelać.
Do wszystkiego, co się rusza i na drzewo nie ucieka.
Gdy argumenty słowne nie pomagają,
dusimy agresję w sobie, chociaż mamy ochotę przywalić.
W głupi łeb.
Mocno.
Żeby dotarło.
Żeby łeb nie gadał głupot.
Żeby dał żyć.
I nie utrudniał.
I nie robił słowami krzywdy.

I tłamsimy w sobie agresję,
bo to zło.
To nie jest wyjście.
Agresja to dramat.
Gdy wybuchnie, gdy ją uwolnimy,
zaczyna się tragedia.
Nasza tragedia.
Tragedia tego, przeciw komu jest skierowana.
Przemoc.
Coś niewiarygodnie złego.

- Nasze dzieci są czasem agresywne.
Biją i szarpią.
Gryzą i kopią.
Robią krzywdę.
Najczęściej celem jest najbliższa osoba.
Mama.
Najczęściej krzywdę robią własnej matce.

Dlaczego?
Bo nie lubią, nienawidzą, nie potrafią znieść?
Tak.
Nie lubią, nienawidzą i nie potrafią znieść tego,
czego nie rozumieją.
A często nie rozumieją tego, co się wokół nich dzieje.
Hałasu, tłumu, dotyku znienacka, ostrego aromatu
dobiegającego z pobliskiej smażalni ryb.
Co jest powodem bólu.
Dyskomfortu do potęgo n-tej.
Nie mogą sobie poradzić.
I wymierzają cios.
Całą serię.
Gryzą, kopią, szarpią.
Biją niby na oślep, ale jednak w precyzyjnie wymierzony cel.
Uderzają w mamę.

Dlaczego?
Bo mama to bezpieczeństwo.
Bo mama to mama.
Ta, która kocha.
Która ciosu nie odda.
Nie uderzy.
Nie zrobi krzywdy.
Będzie obok.
Bez względu na wszystko.
Czasem wyjdzie.
Ale wróci.
Trochę bledsza.
Bez uśmiechu.
Ale po chwili wróci.

Najłatwiej wtedy uderzyć mamę.
Popatrz mamo! Jest mi źle!
Nie umiem tego powiedzieć.
Nie potrafię pokazać inaczej.
Muszę, po prostu muszę.
Rwać włosy z głowy.
Swojej i twojej.
Walić głową w ścianę.
Mocno.
Do zatracenia.
W podłogę.
Do głuchego trzasku.
Gryźć.
Siebie.
I ciebie.
Czasem do krwi.
Kopać.
W czuły punkt.
W ciebie mamo.

Biję, bo kocham.

Bo jesteś dla mnie wszystkim.
Mamo.





czwartek, 15 sierpnia 2013

WCZORAJ I DZIŚ


Kiedyś pisałam o poduszce.
Że gdy pora na sen, to mam ją pokazać.
I o butach.
By je zawczasu położyć obok poduszki.
Żeby Lolkowi uświadomić,
że gdy się obudzi, to wyjdzie na dwór.
Bądź na odwrót.
I o talerzu pisałam.
Że można go wcisnąć między poduszkę
a buty.
I w ten sposób pokazać Lolkowi,
że dzień będzie miał ustalony porządek.
Spanie, jedzenie, spacer.
Pisałam o przedmiotach
i ich oddziaływaniu na Lolka.
O ich uszeregowaniu.
By uporządkować dzień.
By ten dzień mieć z głowy.
By Lolek miał z głowy histerię i wycie.
Z powodu wielkiej niewiadomej.
Co po czym i jak.

Czy dalej układam misterne wzory z przedmiotów
codziennego użytku?
Skąd.
Raczej się do tego nigdy nie przykładałam.

Przykładam się teraz.
Teraz mówię.
Nic nie pokazuję.
Mówię.

- Musisz zjeść choć trochę, bo mi cyrk urządzisz na spacerz,
że w brzuchu pusto.
- Nie, nie, nie!
- Wiem, że ci spieszno do dzieci.
Ale proszę, kochanie, umówmy się jak kobita z kobitą,
wymiatasz talerz do czysta, ubieramy się i wychodzimy.
Do dzieci. Tak?
- Kak.

I Lolek wraca na swoje niskie krzesełko,
sam taboret pełniący funkcję stołu lolkowego przysuwa,
wymiata palcem pomagając, znaczy się co wystaje, za pomocą
palca w paszczy upycha, bo mu spieszno.
Bo obiecałam.

I Lolek do pokoju swojego leci i koszulkę z różową
świnką wyciąga, krzycząc z entuzjazmem Peppa!,
bo przecież wymiótł, czas się ubrać i iść.
Do dzieci.

I sandały ciągnie.
I prawy na lewą stopę zakłada.
Bo mu spieszno.
Bo nie czas na głupoty.
Bo dzieci czekają.

I pozwala sobie pomóc.
Żeby prędzej, żeby już, żeby natychmiast wyjść.
Do dzieci.

Bo zjadł, bo już jest ubrany.
Bo mama obiecała.
Wytłumaczyła kolejność.


A Lolek zrozumiał.
I zapamiętał.
To, co powiedziała.

Więc w końcu może iść do dzieci.
Bez obawy, że się potknie o poduszkę,
buty lub talerz.

Droga wolna.




CO SIĘ DZIEJE GDY NIKT NIE PATRZY


Raczej nic.
Nic się nie dzieje, gdy nikt nie patrzy na Lolka.
Lolek nie jest w stanie zająć się sam sobą.
Wymyśloną przez siebie zabawą.
Bo nie wymyśla.
Lolek odtwarza.
A odtwarza się najlepiej z mamą.
Albo z tatą.
Lub z innymi dziećmi.

Lolkowi do zabawy potrzebny jest ktoś.
Kto wymyśli za niego, pokieruje, pokaże.
Kto użyje wyobraźni, wzbije się na wyżyny kreatywności
i zajmie uwagę Lolka.

Lolek lubi klocki.
A jakże.
Buduje.
Wieżę.
Zjeżdżalnię.
Pociąg.
Bo to zna.
Bo pokazałam.
Zbudowałam.
Kiedyś.
I Lolek odtwarza to kiedyś.
Nie potrafi wymyślić nowego teraz.
Powtarza to, co już zna.

Lolek lubi wprawić w ruch wózek dla lalek.
Pchnąć.
Poprowadzić przez przedpokój.
Czasem z lalką w środku.
Bo pokazałam.
Że można lalkę okryć kołderką.
Że można wozić lalkę.
A nie pusty wózek.
Bądź wózek pełen klocków.
Więc pcha.

Lolek lubi szukać czerwonych biedronek w kępie traw.
Bo inne dzieci szukają.
Pokazują palcem gdy znajdą.
Cieszą się, że znalazły.
To czerwone cudo w kropki.
Więc Lolek też się cieszy.
Z innymi dziećmi.
Gdy nie ma dzieci, nie szuka.
Nie powtarza.
Bo nie ma po kim.

Lolek lubi rzucać i łapać piłkę.
Rzucać do kogoś i łapać, gdy ktoś rzuci.
Lolkowi jednak trzeba ciągle przypominać,
żeby rzucił i złapał.
Żeby nie odchodził w środku zabawy.
Z piłką.
Lolek sam nie przyniesie piłki,
by z nim rzucać.
Trzeba pokazać.
Rzucić.
Złapać.
Powiedzieć, że teraz ty.
Że teraz ja.
I znów ty.
I krzyknąć, gdy się z tą piłką odwraca,
gdy idzie w przeciwnym kierunku,
krzyknąć, że hej! Teraz ty!
Przypomnieć.
Pokazać.
Poprosić.
I Lolek rzuci.
Powtórzy.
I odtworzy.

Lolek lubi robić babki z piasku.
Bo pokazałam.
I robi.
Raz mu wyjdzie lepiej, raz gorzej.
Robi, bo pokazałam, bo inne dzieci robią.
Bo siedzą obok zagrzebane w piachu
i z językami na brodzie stawiają babki.
I Lolek stawia.
Gdy są inne dzieci.
Gdy piaskownica jest pusta,
Lolek patrzy pustym wzrokiem.
I nie myśli o babkach.
Ani myśli włożyć choć palec do piachu,
z którego można uformować najpiękniejszą babkę na świecie.


Lubię się czasem schować za futryną.
W przedpokoju.
I obserwować Lolka wiedząc,
że mnie nie widzi.
I czekać na to, co zrobi.
Czym się zajmie.
Sam.
I najczęściej zajmuje się wrzaskiem.
Mama, mama, mama!
Bo nie lubi być sam.
Bo nie ma wtedy nikogo, kto mógłby mu zorganizować czas.
A Lolek bardzo lubi być zajęty.
Lubi powtarzać.
Naśladować.
Brać udział w zabawie, którą ktoś zainicjuje.
Za niego.

Czasem jednak Lolek sam zajmuje się organizacją.
Swojego cennego czasu.
Rzadko.
Ale się zdarza.

Robi wtedy coś, czego nigdy mu nie pokazywałam.
Czego nikt mu nigdy nie pokazywał.
Robi to sam, z własnej nieprzymuszonej woli.
A w domu panuje wtedy cisza.
A w Lolku skupienie.
Niebywała koncentracja.
A we mnie, stojącej za drzwiami, nasłuchującej,
ostrożnie wychylającej się zza futryny, tak żeby mnie Lolek
nie zobaczył, a mnie...

A mnie szlag najjaśniejszy trafia
jak widzę te klocki, książki, flamastry, kredki,
pionki do gry poukładane w równe szeregi.
Zgodnie z kolorem, kształtem, wielkością.
Zgodnie z wolą Lolką.
Który ma autyzm.

Wbrew woli matki.
Która stara się jak może, by mieć autyzm.
By mieć ten autyzm gdzieś.



wtorek, 13 sierpnia 2013

KOMU GROZI KRYMINAŁ I DLACZEGO BĘDZIE WISIAŁ



Logopeda poprosiła o zdjęcia rodziny.
Pojedyncze.
Nie w kupie.
Mama, tata, babcia.
Babcia strzeliła sobie portret własnoręcznie.
Aparatem w telefonie.
En face.
Wysłała.
Obejrzałam.
Miałam chęć poprosić o jeszcze.
Jeszcze z prawego i lewego profilu.
Bo takie profesjonalne.
Takie jak z kroniki kryminalnej.

Sobie zrobiłam sama.
Aparatem z komórki.
Z profilu.
Obejrzałam krytycznie.
Nabrałam chęci, by zdjąć swoją osobę z profilu drugiego.
I en face.
Bo doszłam do wniosku, iż do kroniki kryminalnej
pasowałoby równie idealnie.

Duży wyręczył się mną.
Postawiłam pod ścianą.
Tuż przed wyjściem do pracy.
Jego wyjściem.
Pod ścianą stanął również jego humor.
Widoczny na twarzy.
Daleki od euforii.
Bo praca.
Za chwilę.
Ja stanęłam na przeciw i strzeliłam.
I oprzeć się po chwili nie mogłam wrażeniu,
że zdjęcie Dużego pasuje jak ulał do naszych.
Mojego i babci.
En face zdjęcie.
Rodem z kroniki.

Nie poprawiałam, nie strzelałam od nowa, nie retuszowałam.
Wysłałam logopedzie.
Rodzinę Adamsów.
W komplecie.

Nie o urodę bowiem szło,
ani o lepszy profil.
Chodziło o Lolka.
O to, by rozpoznał nas, członków rodziny,
na zdjęciach.
Nieważne czy rodem z kryminału, czy prosto z magazynu o modzie.
By nazwał.
Powiedział.
Mama.
Tata.
Babcia.

Już mówi.
Mama.
Kaka.
Baba.
Zadanie wykonane.

Psycholog poprosiła o obrysowanie konturu ciała.
Dużego.
Ja z Lolkiem mamy obrysować.
Na papierze pakowym.
Taki A4 ze względów wiadomych nie wchodzi w grę.
Duży jest duży, jak sama nazwa wskazuje.
Nie, pani psycholog nie wspomniała o morderstwie.
Choć najczęściej kredą kreśli się zarys ciała denata.
Mamy obrysować go na żywca.
Prośbę rozszerzyła o polecenie powieszenia.
Tego konturu.
By Lolek mógł z czasem wzbogacać.
O oko.
Nos.
Ucho.
Czy but.
By Lolek mógł dorysować, dokleić, domalować,
doczepić dowolny element.
W ramach zwiększania świadomości ciała.
W zakresie uświadamiania, że człowiek ma ciało.
A ciało ma części.
Choćby na papierze.

Ciało, czyli Duży, już ma zdjęcie nadające się idealnie
na list gończy.
Niebawem nakreślimy kontury jego ciała.
W skali 1:1.


Duży bladego pojęcia nie ma,
że za jakiś czas będzie wisiał.

Czego to człowiek nie zrobi dla dobra własnego dziecka.



poniedziałek, 12 sierpnia 2013

CZEKAM AŻ SIĘ ŚCIEMNI


Lolek już wiele umie.
Pozwolił się nauczyć.
I to, czego się nauczył stosuje z rozmachem.
W życiu.
I o to chodzi.
W jego życiu.
O stosowanie w różnych dziedzinach.
Żeby życie było łatwiejsze.
Życie Lolka.
Nasze życie.
Żeby mniej bolało i nas i Lolka.
Przede wszystkim Lolka.
Po prostu.

Kiedyś bolał dotyk.
Bardzo.
Do tego stopnia, że nawet mój dotyk był
nie do zniesienia.
Dla Lolka.
Mojej córki.
Złapanie za rękę.
Nie do przejścia.
Usiedzenie sekund kilku na kolanach, moich kolanach,
nie do wytrzymania.
Głaskanie fuj, przytulanie be,
nie daj Boże ścisakanie.
Takie wyściskanie prawie do utraty tchu.
Nie.
Bo bolało.
Do utraty tchu.

Każda matka chce dotykać.
Tulić.
Całować.
Musnąć.
Pogłaskać.
Połaskotać.
Być blisko.
Najbliżej jak się da.
Swojego dziecka.
Jak to matka.
I dziecko chce.
Do mamy.
Jak to dziecko.

I moje chciało, na pewno chciało,
ale nie mogło.
Bo bolało.
A ja nie chciałam być przyczyną bólu,
tylko mamą.
Miękką i kojącą.
Jak dotyk.

- Proszę wykonać masaż Wilbarger.
Odwrażliwia, pomaga, odblokowuje.
Czasem.
Super. Wykonam.
Odblokuję i odwrażliwię.
Masaż wystarczy?
Tylko tyle?
Kiedy mam go wykonać?
W sobotę wieczorem?
We wtorek rano?
Kiedy?
- Już. A właściwie proszę zacząć od jutra.
Jest ciepło. Pogoda sprzyja.
Co z tego, że ciepło?
U mnie w domu zawsze jest ciepło.
Nie zamierzam dziecka po mrozie ganiać.
I masować.
A dlaczego nie dziś?
Jeszcze wcześnie.
Odwalę, będę miała z głowy, a wieczorem
się będziemy przytulać.
Do utraty tchu.
- Najpierw niech pani kupi szczoteczkę.
Najlepiej w sklepie medycznym.
Taką dla chirurgów. Do mycia rąk przed operacjami.
Dobrze, kupię i odwalę.
Ten cały cudowny masaż.
- Masaż Wilbarger działa jak antybiotyk.
Że przepraszam, co?
- Jak się zacznie, to nie można przerwać.
Przecież nie zacznę, by zaraz przerywać.
Odbębnię całość.
A wieczorem się przytulimy jak matka z córką.
- Szczotkujemy całe ciało co 2 godziny.
Proszę nie zapominać o kompresji stawów.
Co 2 godziny?
Jak to co 2 godziny?
O kompresji nie zapomnę.
Jak się dowiem co to jest.
Łatwiej mi pamiętać ze zrozumieniem.
No i co z tymi godzinami?
Co 2 godziny do wieczora?
- Co 2 godziny przez 2 tygodnie.
Następny cykl może być dłuższy.
Następny cykl...
2 tygodnie.
Co 2 godziny.
Rozebrać dziecko.
Odbębnić.
Ubrać.
Odczekać 2 godziny.
Od początku.
Wytrwać 2 tygodnie.

Wytrwałam.
Lolek dał radę.
Przez 2 tygodnie harmonogram zajęć
opierał się na szczoteczce.
Chirurgicznej.
I kompresji.
Dociskamy każdy paluszek.
Każdy staw.
3 razy.
I barki.
Łokcie.
Kolana.
Biodra.
Kostki.
I szuru buru szczoteczką.
Dociskamy, szorujemy, czarujemy.

Odczarowałam Lolka.
Tym masażem.
Uczyniłam to, co wydawało mi się niemożliwe.
Lolek zaczął się brudzić.
Bo Lolek zaczął dotykać.
To, czego do tej pory nie był w stanie dotknąć.
Gdy wsadził łapy w jogurt, miałam ochotę wykrzyczeć
to całemu światu.
Gdy wziął do ręki kawałek śliskiego banana,
sama miałam na twarzy banana.
Gdy usiadł mi na kolanach i posiedział
minutę, nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście.
Kolejnego cyklu nie było.


Minął rok.

Lolek zachrzania na bosaka po piachu.
Wkłada ręce w farby.
Wszędzie wkłada ręce.
Drepcze obok mnie ściskając moją dłoń.
Ładnie chodzi.
Ładnie wtedy wyglądamy.
Ja i ona.
Matka z córką.
Które sobie wędrują trzymając się za ręce.
Ot, matka.
Ot, córka.

Córka, która kiedyś nie umiała się przytulać.
Która odskakiwała jak oparzona,
gdy przypadkiem trafiła piętą w mój brzuch.
Gdy dotknęła palcem mojego kolana.
W zabawie.

Córka, która posiedzi na kolanach, trafi piętą w brzuch i od razu tej pięty nie cofnie.
Córka, która celuje swoim palcem w moje kolano
i mówi gili gili.
Córka, która dalej nie umie podejść i się przytulić.
Sama z siebie.
Którą przytulam ja.
Na chwilę.
Na moment.
Tylko tyle jestem w stanie ją utrzymać w swoich ramionach.
Wyrywa się.
Odchodzi.
A ja nie gonię za nią.
I nie zmuszam.

Czekam aż kiedyś sama przyjdzie.
I przytuli się na dłużej.

Poczekam.
Uczę się cierpliwości.
Każdego dnia spędzonego z moją córką.
Już trochę umiem.
Myślę, że umiem poczekać 3 tygodnie.
Że wytrwam.
I że Lolek da radę.

Bo tyle właśnie, 3 tygodnie, ma trwać kolejny cykl.
Czarodziejskiego masażu.
Magicznego szorowania i upierdliwego dociskania.

Wierzę, że ten czas szybko minie.
Wiem też, że będziemy się kiedyś przytulać
jak matka z córką.

Wierzę, wiem, jestem pewna, że któregoś wieczora
zabraknie mi tchu.
Więc robię to, co ostatnio wychodzi mi najlepiej.

Czekam.

piątek, 9 sierpnia 2013

OKIEM I UCHEM PSYCHOLOGA


Znów zajęcia w ośrodku dla dzieci z autyzmem.
Znów, bo przerwa trwała 1.5 miesiąca.
Dla dorosłego jak z bicza strzelił,
zwłaszcza w wakacje,
dla Lolka epoka.
Dla matki Lolka też epoka,
bo średnio zdaje sobie sprawę z wakacji.

No to pojechałyśmy.
Ja z duszą na ramieniu,
jak to będzie, co to będzie, czy w ogóle dobrze będzie,
bo długo nie było
i się mogło Lolkowi zapomnieć.
I Lolek mógł sobie w akompaniamencie ryku i ogólnej
histerii przypomnieć.
Że zajęcia, że zadania, że ćwiczenia, że łapy
w coś klejącego trzeba włożyć i nie ma, że boli.

I Lolek przypomniał sobie w mig.
Lolek wzbił się nawet nad to, co sobie przypomniał.
Zrobił o wiele więcej.
O wiele.
Ku mojemu zaskoczeniu.
Ku okrągłym ze zdziwienia oczom pani psycholog.

- Świetnie ją pani wyćwiczyła, brawo!!!

Przyjęłam komplement w milczeniu.
Uśmiechnęłam się uroczo, aczkolwiek obłudnie.
Bo nie dla mnie brawa.
Choć nie zaprotestowałam.
Nie moją osobę podziwiać,
choć skromnie spuściłam wzrok
nie dając znaku, że mnie się nie należą.
Te oklaski.
Za skuteczny trening.
Tresurę.
Czy co tam jeszcze.

Bo tresury nie było.
Bo nie trenowałam.
Bo nie pokazywałam,
nie namawiałam, nie zmuszałam,
nie zachęcałam nagrodą,
nie straszyłam karą.

Przez 1.5 miesiąca nie przerobiłam z Lolkiem
żadnego ćwiczenia.
Z ośrodka.
Żadnego.

A Lolek zrobił.
Sam z siebie.
To, czego 1.5 miesiąca temu nie robił.
Wcale.
Zrobił teraz.
Nie raz.
Nie dwa.
Zrobił hurtem.
I zrobił dobrze i właściwie.
Jak sprawnie wytresowane dziecko.
Z autyzmem.

Lolek.

Dziecko z autyzmem za pan brat,
z tresurą na bakier,
z wrodzoną inteligencją po mamusi.

No ba.

czwartek, 8 sierpnia 2013

PIPA OGLĄDA PUPĘ MISIA ŚCISKAJĄC KURCZOWO PIJAKA


Od 4 miesięcy poję własne dziecko tranem.
Takim specjalnie specjalnym,
który rzekomo powoduje gwałtowny rozwój mowy
u dzieci z autyzmem.
To poję.
Tym syfem.
O smaku cytrusów.
Olej + cytryna, ło matko...
Dziecko wbrew mym obawom pije chętnie.
I coraz gwałtowniej rusza.
Z tą mową.

Dziecko na razie nie jest Polą.
Jest Pipą.
Ważne, że jest.
Że próbuje wymówić własne imię.
Wymawia więc gwałtownie Pipa.
A ja rechoczę.
Ze szczęścia.
I rozbawienia.
Gwałtownie nazywa Misia Kubę z bajki.
Miś! Miś! Miś Pupa!!! Pupa Miś!
Boskie.
Rechoczę.
Cieszę się, że na razie nie umie wymówić D.
Na razie.
Dziecko gwałtownie czuje potrzebę wyrzucenia z siebie
słowa piłka.
I wyrzuca.
Pijaka wyrzuca.
Pijak! Pijak!
Drze się, gwałtownie, a jakże, i wciska mi do ręki
małą gumową piłeczkę.

A potem odbiera.
Z ręki nie wypuszcza.
Oczy wbija w bajkę.
O Misiu Kubie.
Pipa ogląda Pupę Misia tuląc pijaka.

Moja ukochana Pipa zaczyna mówić.
Mówić!
Gwałtownie.
Po swojemu.
A ja rozumiem.
W końcu coraz częściej rozumiem, co chce powiedzieć.


wtorek, 6 sierpnia 2013

REWOLUCJA W EWOLUCJI, CZYLI CZY PO BRZUCHU MOŻNA SIĘ KLEPAĆ TYLKO PO SUTYM OBIEDZIE


Tak się składa, że pobliski plac zabaw obfituje w zjeżdżalnie.
Zjeżdżalniami stoi ku uciesze Lolka,
który ślizgać się lubi ponad wszystko.
Wszystko inne na placu.

Zjeżdżalnie dumnie błyszczą w słońcu.
Wszystkie trzy.
I wszystkie bronią dostępu do tego błysku
jak się da.
Bronią przed maluchami takimi jak Lolek.
Do dwóch ścianka wspinaczkowa, o matko,
do następnej droga przez mękę,
znaczy się przez spiralną drabinkę, o matko i córko.
Za mała na drabinkę córko i wkurzona z tego powodu matko.

Bo ile razy można dziecinę dźwigać?
No ile?
Bez końca.
Ile razy można przy tym kląć w duchu?
Bez końca.
Ile razy można mieć dość?
Nie liczyłam.
Zajęta masowaniem kręgosłupa byłam.
Między jednym podsadzaniem a drugim stęknięciem.

Namawiałam, a jakże.
Może huśtawka?
Skąd!
Może piaskownica?
Boże broń!
A może...

Cztery miesiące temu.
Ryk.
Ryk Lolka stojącego pod zjeżdżalnią.
Dla mnie:
- Mama! Chcę zjechać!
Dla postronnych:
- I czego tak wyje???

Trzy miesiące temu.
Pisk.
Dla mnie:
- Mama! Krysia wlazła! Ja też!
Dla postronnych:
- Jezu, może to dziecko ugryzła pszczoła???

Dwa miesiące temu.
Lolek już nie ryczy, nie piszczy.
Klepie się po brzuchu.
Raz za razem.
Pod zjeżdżalnią.
Dla mnie:
- Mamo! Mamo! Teraz ja! Teraz ja będę się ślizgać!
Dla postronnych:
- Brzuch boli, matka bez wyobraźni, dziecko na plac zabaw wlecze,
wstydu nie ma.

Miesiąc temu.
Lolek już nie klepie z rozmachem własnego brzucha.
Lolek zamaszyście macha głową.
Kiwa na tak.
Na pytanie, które nie padło.
Odpowiada kiwnięciem.
Na pytanie, które słyszy tylko Lolek.
- Czy chcesz się ślizgać?
Dla mnie:
- Tak, chcę! Chcę! Ja chcę się ślizgać!
Dla postronnych:
- Może piwa wczoraj było za dużo, 
bo to dziecko kiwa się w takt muzyki.
Muzyki, której nie słychać,
ale czy na pewno...?

Teraz.
- Mama! Mama! Mamaaaa!!!
Dla mnie:
- Mama! Mama! Mamaaa!!!
Dla postronnych:
- Gdzie jest matka tego dziecka, które się tak drze?
Niech ruszy cztery litery i w końcu podsadzi!



Do wszystkich postronnych:
Cztery litery już zostały ruszone.
Już zostały wykorzystane.
Ba!
Lolek korzysta z nich nieustannie.
Te cztery litery.
Na które tyle czekałam.
Wieczność.

MAMA.

Jakby nie patrzeć,
cztery litery.


Z PERSPEKTYWY LOLKA


Przyjechała babcia.
I od razu stwierdziła, że będziemy gdzieś jechać.
Przyjechać, żeby jechać?
Jak ja ją rozumiem.
Z tatą jeździ się najfajniej.
Nie dziwię się, że szmat drogi przejechała.
Żeby z nim się przejechać.
Skoro mamy jechać, to dlaczego siedzi?
Ta babcia, która właśnie przyjechała?
Stara nie jest, ale może ma zaniki pamięci?
Wezmę sandały, swoje różowe sandały,
i stanę pod drzwiami.
Przecież mamy jechać.
Nie zwraca na mnie uwagi, też coś!
Pomogę.
- Kaka!
O! Widzi mnie!
- Nie ma taty. Tata dopiero przyjedzie.
I pojedziemy.
Wiem, motyla noga, że pojedziemy!
Głupia nie jestem!
Mam sandały, więc chcę jechać!
Z tatą!

- Tata zaraz przyjedzie. Musimy się ubrać.
Mama wkracza do akcji.
I dobrze.
Coś się w końcu rusza.
O żesz, ma w ręku bluzkę, której nie znoszę.
- Nie!
Chyba zrozumiała?
Tak, zrozumiała. Wyjęła z szafy sukienkę.
Sukienkę! No ludzie kochani, litości dla mnie nie ma.
Ale, ale...
W sumie może być ta sukienka.
Dam się ubrać.
Nawet pomogę.
Jedna ręka tu, druga w drugi otwór.
Już.
- Jeszcze majteczki.
Ja ci dam jeszcze.
Upał jak sto diabłów, pampek na pupsztalu,
po co mi majtki???
- Nie, nie, nie!
Dobra, zrezygnowała.
Jadę bez majtek, życie jest piękne!
Czesać? Tylko nie to!
- Nie!
Nie rezygnuje.
Rozryczę się.
O, już.
Już ryczę.
A ryczeć umiem jak mało kto.
Schowała grzebień.
A tyle razy powtarzała, żeby nie ulegać.
Bo niedługo na głowę wejdę.
Phi, już weszłam.

- Z kim pojedziesz?
Super, bez serii pytań się nie obejdzie.
Czy my nigdy nie możemy wyjść z domu ot tak, bez tych cyrków?
Nigdy.
Odpowiem, tata już pewnie czeka w samochodzie,
nie będę się droczyć.
Spieszno mi.
Do taty.
I auta.
- Kaką.
Już? Czy już możemy iść?
- I z kim jeszcze?
Gdzie tam. Nie możemy.
Najpierw trzeba zamęczyć dziecko.
Czyli mnie.
Nie dam się.
Twarda ze mnie sztuka.
- Mamą.
Kiwnięcie głowy z aprobatą.
- Dobrze Lolek. Z mamą. I z kim jeszcze?
Ja nie mogę, to się nigdy nie skończy.
- Babą!!!
Zaraz przywalę głową w drzwi.
Może się domyślą, że chcę wyjść.
Chcę wyjść natychmiast!
- Kto będzie kierował samochodem?
Nikt się nie domyśla, kurna chata!
- Kaka!
- A kto będzie siedział obok ciebie w aucie?
Po co te informacje o przejażdżce?
Po co?
Przecież nigdzie nie jedziemy.
Tylko stoimy jak stado wariatów w przedpokoju
w pełnym rynsztunku i zadajemy głupie pytania.
W zasadzie mama zadaje.
Bo chce mnie wykończyć.
Swoje dziecko chce wykończyć.
Nie pierwszy raz.
Odpowiadam więc po raz ostatni.
- Mama!
Jeszcze jedno pytanie i wyskoczę oknem.

A jednak nie muszę skakać.
Idziemy.
Mnie się nie spieszy, trzeba było nie zadawać głupich pytań
i czasu nie tracić.
Sama będę szła po schodach!
Że za wolno?
Zemsta jest słodka.
Pokażę im kwiatek na półpiętrze.
I zatrzymam się pod drzwiami, zza których dobiega szczekanie psa.
Teraz biorę odwet.
Nie, wcale nie uważam, że kwadrans spędzony
na schodzeniu z III piętra to długo.
Jak chcą, żebym się uczyła samodzielności,
to niech będą konsekwentni.
Właśnie się uczę.

Jest! Jest nasz samochód.
I tata.
- Kaka!
Ach ten tata.
O nic nie pyta.
Przytula, całuje, w fotelik pakuje, nie ma to jak facet.
Jedziemy! Jedziemy! Jedziemy!

Wiem nawet gdzie.
Poznaję ten szpital.
Już tu byłam.
Kilka dni.
Windy mają fajne.
Gdzie? No gdzie skręcamy?
Windy są tam!
- Chodź kochanie, dziś nie pojedziemy windą.
Pani doktor przyjmuje na parterze.
Tak, rzeczywiście, przypominam sobie.
To dziś ta wizyta.
W poradni genetycznej.
Cokolwiek to znaczy.
Nie boję się.
Umiem otworzyć buzię na zawołanie,
pokazać brzuch, nadstawić ucho.
Zawsze to samo.
I pewnie dadzą mi do ręki stetoskop.
Uwielbiam.
Sama się zbadam.
Bo ja taka samodzielna jestem.
W końcu rodzice mnie tego uczą.

Uwaga!
Ten pan chce się wciąć w kolejkę!
Tato! Widzisz? Widzisz tego pana?
Zrób coś!
Nie będę się szlajać po tych korytarzach następną godzinę.
Szlajanie przez godzinę pierwszą było super,
ale więcej nie zdzierżę. Nuda, panie, nuda.
- Czy mogę wejść z państwem i zapytać,
czy pani doktor mnie przyjmie?
Mam syna z autyzmem.
- Oczywiście. Proszę zapytać.
My czekaliśmy 5 miesięcy.
Z tego, co wiemy do końca grudnia nie ma terminów.
Ale proszę zapytać, proszę...
Dobrze. Niech tylko zapyta, długo nie potrwa,
a ja nie będę się musiała szlajać w poszukiwaniu wrażeń.
Autyzm?
Skądś to znam...
To słowo.
Coś kiedyś mama wspominała.
I tata.
Jak dorosnę, zrozumiem.
Na razie idę do lekarza pokazać brzuch.
A ładny mam ten brzuch, oj ładny.

Uf. W końcu.
Pokój.
Nie, nie pokój, gabinet.
I zabawki.
To się pobawię.
Niech sobie mama i tata gadają z tą panią w białym fartuchu.
Nie, nie z panią.
Z lekarką.
To słowo też znam.
- ...czy jakieś dziwne zachowania, wybuchy wesołości...
Dziwnie gadają, ciekawe o kim.
- ...już po rezonansie?
Ano już. Żarcia mi do pierwszej po południu nie dawali,
nigdy więcej.
- ...nic w testach metabolicznych...
Ano nic. A mało szału nie dostałam jak mi cewnik zakładali, do stu reksiów.
- Proszę położyć córkę na leżance.
Dobre sobie.
Duża jestem.
Sama się walnę.
Tylko w locie przechwycę stetoskop.
Nie spuszczałam go z oka od początku wizyty.
Coś krzywo słuchawki założyłam.
Trochę ten drut ciśnie w policzek.
I powieka mi opada.
Przez ten drut.
I naciągnięty policzek.
Nic to.
Chcesz być zbadana, to cierp.
Zbadana przez samą siebie.
Czy pani widzi jak pięknie badam swój brzuch?
Czy pani doktor to widzi?
Wystawić język?
Proszę bardzo.
Stanąć?
Jasne.
Ale po co?
Aaaa...
Foty mi będą strzelać.
Uśmiechnę się.
I jeszcze raz.
- ...żadnych cech dysmorficznych...
Trudne słowo.
Ale człowiek się uczy całe życie.
Więc słucham.
I się uczę.
- ...skierowanie na badania...
Znowu?
Ludzie dajcie żyć.

A dlaczego nie mogę wyjść ze stetoskopem???
Bo mnie tata do samochodu nie wpuści?
Ok, po co mi stetoskop.
Wychodzę.
Będę jechać.
Znowu, hip hip, hura!
Nie tak prędko?
Mam zrobić pa pa?
A czy ja jestem małpą w cyrku tresowaną?
Albo maluchem?
Żeby robić banalne pa pa?
Nie jestem małpą, jestem dużą dziewczyną.
Umiem się pożegnać.
Kulturalnie.
Z panią doktor.

- Cześśśś.

W końcu znamy się od godziny.
Bardzo długiej godziny.

niedziela, 4 sierpnia 2013

SŁOWO, W KTÓRYM ZAWIERA SIĘ WSZYSTKO CO NAJWAŻNIEJSZE


Mama.
Pewnie, że mama.
Miłość.
Bezpieczeństwo.
Opieka.
Zapach.
Całus w piętę.
Albo brudny policzek.
Lub w fontannę łez.
Spływających po brudnym policzku.
Ramiona, które obejmują mocno,
ale równocześnie niezwykle delikatnie.
Oczy, które patrzą tak, jak nikt inny.
W te duże, błyszczące oczy.
Oczy bardzo małego i kruchego człowieka.
Mimo że człowiek waży prawie 15 kilosów.
A nie ma jeszcze 3 lat.
Kołysanka.
Wierszyk.
Uśmiech, który nie może się równać
z żadnym innym uśmiechem.
No prawie.
Tata, tfu, kaka, też się bosko uśmiecha.
Ale mama...
Ta mama.
Jedyna.
Jedyna na świecie.
Na własność.
Na każde zawołanie.
Na każdy cichy jęk.
Na co trzeci głośny.
Ta mama.
To słowo.
W którym zawiera się tak wiele.
W którym mieści się cały świat.
Bardzo małego człowieka.
Mimo że już, już, już prawie dobija do 15 kilosów.

I mama patrzy na małego człowieka,
który się rano przeciąga.
Budzi powoli otwierając jedno duże, zasnute jeszcze snem oko.
Na tego człowieka, który z głośnym plaskaniem
małych pięt o podłogę przywędrował w nocy
ze swojego pokoju.
Do mamy.
Przywędrował przez ciemny przedpokój.
I nie rozpłakał się ze strachu.
Przeszedł przez ciemność.
Po cichu.
Odważnie.
Bo wiedział, że u celu krótkiej podróży
czeka mama.
A mama to bezpieczeństwo.
Spokojny sen.
Z mamą.

I poranek obok niej.
I leniwe przebudzenie.
Obok niej.
I przetarcie małą ręką oka jednego.
I drugiego.
I spojrzenie.
Od którego zapiera dech.
Prosto w oczy mamy.
I słowo.
Pierwsze słowo o poranku.
Głośne.
Wyraźne.
Żeby wszyscy usłyszeli.
Wszyscy sąsiedzi.
Żeby mama usłyszała.
A niech usłyszy cały świat!


Kaka!!!

sobota, 3 sierpnia 2013

ŻEBY WYGRAĆ TRZEBA GRAĆ


Wtorek, czwartek, sobota.
Pełne oczekiwania napięcie.
Bo losowanie, a jak losowanie,
to wynik, a jak wynik, to wygrana,
a jak wygrana, to wielka, no przecież,
a jak już ta wielka wygrana, to nowe życie.
Prawie bez problemów.
Za to z kasą.
Wielką.

Któż nie chciałby spać na górze pieniędzy?
Które niby szczęścia nie dają, ale jednak ułatwiają.
Dużo w życiu.
Och jak dużo.

Wygrać.
Trafić.
W te cholerne liczby.
Szczęśliwe.
Właściwe.
W sześć cyfr.
Tylko.
I aż.

Ja też chcę wygrać.
Chcę trafić.
Doskonale wytypować i wygrać.
I mieć z bańki to, z czym szarpię się na co dzień.
Ba.

Jak jednak przewidzieć?
Te liczby?
No jak?
Na chybił trafił?
Niechybnie wyjdzie chybił.
Może opracować system?
Może to coś da?
Da wygrać.

Opracuję.
Wygram.
A następnie skupię się na reszcie problemów.
Których za pomocą pieniądza rozwiązać się nie da.
Ale to potem.
Najpierw wygram.
I wyeliminuję kłopoty, z którymi zmagam się
wciąż od nowa.
A które nie są warte moich zmagań.
Ale mimo to się zmagam.
Bo nie można żyć powietrzem.
Bo autyzmu nie da się tym powietrzem leczyć.
Bo za terapię powietrzem nie zapłacę.

Więc zagram, bo mam system.
Wiem co skreślić, co wykreślić, a co podkreślić.
Wiem.

W marcu, trzecim miesiącu roku, zdiagnozowano Lolka.
I nie chcę wracać do tamtych chwil.
Do tamtego marca.
Trzeciego w miesiącu.
Skreślam trójkę.
Grubą krechą.

Wykreślam 1.
Wykreślam jedynkę jeszcze grubszą kreską.
Taką tłustą.
Żeby jedynki nie było widać.
Żebym nie spoglądała za siebie na jedynkę.
Na jedyne w życiu urodziny Lolka.
Które nigdy się nie powtórzą.
Na pierwsze urodziny.
Początek regresu.
Nie chcę na to spoglądać.
Nawet z perspektywy czasu.
Przekreślam i odgradzam się grubą linią.
Co było a nie jest, nie pisze się w rejestr.

50.
Pięćdziesiąt procent szans, że Lolek będzie mówił.
Bo mówi co drugie dziecko z autyzmem.
Ufam, że Lolek będzie tym co drugim.
Które mówi.
Podkreślam 5.
Bo lista szczęśliwych liczb kończy się złośliwie na 49.
Niech będzie 5.
Podkreślam.
I dwójkę dla pewności też.
Bo co drugie...
Wbijam długopis w papier i podkreślam 2.
Kilkakrotnie.

70% autystów dotkniętych jest upośledzeniem umysłowym.
Około.
Nie chcę patrzeć na siódemkę.
Niech zejdzie mi z oczu.
Zamażę.
Tę siódemkę.
Dokładnie, starannie, pieczołowicie.
By jej nie widzieć.

W końcu 6.
Tyle lat będzie miał Lolek, gdy pójdzie do szkoły.
Bo pójdzie.
Z wielkim różowym tornistrem.
Pójdzie.
Do zwykłej szkoły.
Jak większość dzieci.
Jak wiele dziewczynek w tym wieku.
Z wielkimi różowymi tornistrami.
Podkreślam szóstkę.
Bo wierzę, że tak się właśnie stanie.
I nie dopuszczam myśli, że będzie inaczej.
Zaznaczam, podkreślam z językiem na brodzie
i wiarą gdzieś w okolicach żołądka.


I już.
Już mam komplet liczb.
Tych szczęśliwych.
Trafnych.
Jedynych i jak najbardziej właściwych.

Bo opracowałam system.
System doskonały.
A raczej życie go za mnie opracowało.
A ja sięgnęłam do statystyk.
I wybrałam to, co najlepsze.
I skreśliłam to, co z najlepszym nie ma nic wspólnego.

I wierzę, że wygram.
Za jakiś czas wygram.
W końcu wygram.
Bo system, który jest doskonały,
nie może mnie zawieść.
Nie może mi sprawić zawodu.
Bo jest doskonały.

Bo ja go wymyśliłam.
Bo ja wygram.
Bo zagram.
Bo już gram.

Gram o przyszłe życie Lolka.

A żeby wygrać, trzeba grać, czyż nie?


PS.

Do wszystkich łasych na wygraną za pomocą mojego systemu:
Ostrzegam, bom uczciwa.
Kto popierdzieli szereg moich cyferek, obejdzie się smakiem.
System działa na wybranych.
Na tych, którzy mają Lolka.
A w szczególności na tych, którzy go urodzili.
A kto urodził Lolka?
No kto?
Hazardzistka.


Doskonała hazardzistka.



czwartek, 1 sierpnia 2013

CZY BAJKI W TV TO SAMO ZŁO?


Okres ciszy w moim domu minął.
Szlaban na media odwieszony.
Już jakiś czas temu.
Pół roku bez telewizji.
Ani radia.
Ze względu na Lolka.
I jego dobro.

Nie jestem święta.
Lolek ogląda bajki.
Bo ogląda i rozumie.
Krzyczy bum! gdy zderzają się 2 małe samochody,
które mają wielkie oczy i jeszcze większe uśmiechy.
Woła miś! gdy włochaty niedźwiedź
przytula nos do ekranu i wącha.
Lolek woła miś! i uśmiecha się od ucha do ucha.
No bo przecież miś.
Lolek drze się meee! gdy widzi Koziołka Matołka,
hau, hau gdy szczeka Reksio.

Lolek szepcze szee...siee.
Jakie zwierzątko wydaje taki dźwięk?
Żadne.
Lolek naśladuje dźwięk jaki wydaje dziewczynka
z pewnej bajki.
Dziewczynka, która mówi szczęście.
A skoro dziewczynka to mówi,
to Lolek też chce.
Chce powiedzieć szczęście.

Bo mama już powiedział.
Już umie.
Bo jeść wychodzi mu coraz lepiej.
Już prawie potrafi.

Więc jakby nie patrzeć, szczęście samo pcha się na lolkowe usta.
Zaraz po mama i jeść.
Samo się pcha,
bo to naturalna kolej rzeczy.
Bo to najlepsze podsumowanie.
Mamy.
I jedzenia.

CZY MOŻNA POJECHAĆ ZA 5 ZŁ DO BARCELONY?


Nigdy specjalnie nie marzyłam o dalekich podróżach.
O opłynięciu kuli ziemskiej.
O zamglonym Londynie.
Romantycznym Paryżu.
Nowobogackim Petersburgu.
Jakoś tak niespecjalnie mi się marzyły takie wojaże.

Chciałam natomiast zobaczyć Barcelonę.
Tak, naczytałam się.
O niej.
O krętych uliczkach.
Klimatycznych kamienicach.
Naoglądałam zdjęć.
Nastrojowych.
Z lat 50.
I chciałam.
Chcę nadal.
I może kiedyś urzeczywistnię to chcenie.
Może.
Choć bardzo na to nie liczę.
Może tak, może nie, świat się nie zawali, jeśli nie.

Mój świat się nie zawali.
Ale nie Jej.

Ona.
Mama bliźniaczek.
Autorka bloga pisanego z polotem.
Soczyście, mięsiście, dosadnie i nie.
Tego bloga:
http://uautystek.wordpress.com/

Zaglądałam tam kiedyś.
Kiedy się domyślałam, ale jeszcze nie wiedziałam na pewno.
Nie byłam wierną czytelniczką,
aczkolwiek w co któryś tam post wgryzałam się
mocno.
I przeżywałam.

I przestałam zaglądać po diagnozie.
Bo miałam dość naszego autyzmu,
autyzmu Lolka.
Nie na moje nerwy autyzm bliźniąt.
Nie byłam w stanie tam pójść, wejść, przeczytać.

Ale weszłam.
Po długim czasie zajrzałam.
Przeczytałam.
Oniemiałam.
Przez 2 godziny po lekturze trzęsły mi się ręce.

Bo jakkolwiek mój świat się nie zawali, jeśli nie ujrzę
Barcelony na własne oczy,
to Ich świat może runąć.
A na pewno nie stanie się pięknym światem.
Na co jest szansa.
Bo jakiś myślący lekarz zlecił rezonans.
Sześcioletnim dziewczynkom.
Pierwszy w ich życiu.
A rezonans ujawnił coś.
Coś, co pozwoliło wykluczyć autyzm z całą pewnością.
WYKLUCZYĆ AUTYZM.
Ujawnił coś, co również nie jest bułką z masłem.
Ale można operować.
MOŻNA OPEROWAĆ.
W odróżnieniu od autyzmu.

A operować można w Barcelonie...
I nie jest to usługa gratisowa.

Więc do rzeczy.
Czy można pojechać do Barcelony za 5 zeta?
Można.
Jeśli dorzucisz się Ty.
I Ty.
Jeśli zrezygnujesz z kawy pitej w pełnym słońcu
pod parasolem na rynku swojego miasta.
Jeśli zamiast pizzy zjesz kanapkę.
Jeśli darujesz sobie kolejny browar.
Jeśli udostępnisz link:
http://www.siepomaga.pl/f/zdazyczpomoca/c/944/

To one pojadą do Barcelony.
A potem będą żyć długo i szczęśliwie.
Bo życie, kurwa mać, będzie w końcu piękne.
Życie, do którego możesz wtrącić swoje 3 grosze.
Albo 5 zł.
Albo 10.
A może nawet 100.

Czy warto?
Głupie pytanie.