sobota, 23 listopada 2013

MAŁY EGZORCYSTA



- Lolek narysuj coś takiego. O, taki krzyżyk.
Tak jak ja.
Pani psycholog sprawdza jak tam z grafomotoryką.
Czy Lolek potrafi nakreślić dwie przecinające się linie.
Bo rówieśnicy potrafią.
Czas więc sprawdzić.

Lolek w nowym zadaniu sprawdza się świetnie.
Mały krzyżyk, duży krzyż.
Kreski prostopadłe, ukośne, krótkie i długie.
Daje radę.
Jak rówieśnicy.
Z tym krzyżem.


- Co ja dla was mam? Pałeczki!
Proszę, każdy dostanie, nie pchać się.
Bierzemy w rączki i stukamy kijkiem o kijek.
O tak.
W rytm piosenki.

Zajęcia grupowe.
Terapia muzyką, żeby nie powiedzieć kijem.
Albo i dwoma.

Dzieci zachwycone.
Można walić drewnem o drewno
i nikt nie ucisza.
Można stukać do woli i nikt nie zabiera,
nie mówi, że głowa pęka, że małe dziecko u sąsiadki śpi.
Czad.

Lolek wybiera najgrubsze pałki.
Stuka z zapałem.
Przez minutę.
A potem zmienia przeznaczenie prostego instrumentu.
Opiera jeden kijek pionowo o podłogę.
Trzyma mocno by się nie przewrócił.
Drugi przykłada prostopadle dokładnie po środku tego pierwszego.
I nieruchomieje.
Siedzi i trzyma.
Reszta wali.
Lolek siedzi.
Piąstki zaciśnięte na drewnie.
W końcu się odzywa.

- Mamo! Kykyk!

Nie patrzy na mnie.
Pilnuje swojego dzieła.
Krzyżyka pilnuje.
I siedzi z tym krzyżem tak jakby na coś czekał.
Trwa w tym czekaniu.
Cierpliwie.

Być może powinnam potwierdzić, pochwalić,
że ładnie, że krzyż piękny, że super.

Ale ja się jakoś nie mogę odgonić od myśli,
że obraz, który widzę przed sobą,
jest niepełny.
Że czegoś brakuje.

Na przykład czosnku.
I wody święconej.

poniedziałek, 18 listopada 2013

DOBRA MINA DO ZŁEJ GRY, CZYLI JAK SIĘ STARAM WSZYSTKO OGARNĄĆ I NIE ZAWSZE MI WYCHODZI


A najczęściej nie wychodzi mi bladym świtem.
Ciągnę za sobą nogi do łazienki.
Ciągnę, mimo że mózg jeszcze śpi.
Czeszę się z jednym okiem zamkniętym.
Bo to oko śpi.
Tak jak mózg.
Mimo że ręce trzymają grzebień.
Myję zęby.
I o mało nie zasypiam, bo mózg śpi
i pozwala na moment opaść powiece
na to drugie oko.
Do tej pory nadludzkim wysiłkiem otwarte.
Świeża mięta prosto z tubki cuci na moment.
Wydobywam głos.
Również nadludzkim wysiłkiem,
albowiem o 7 rano wszystko okupione jest potem i łzami.
A raczej upierdliwym łzawieniem oczu z niewyspania.
I nadludzkim wysiłkiem okupione oczywiście też.
Krzyczę z łazienki.

- Dżinsy na getry!

I wydaje mi się, że przekaz jest klarowny.
Przekaz skierowany specjalnie do Dużego,
zaspanego Dużego, który w pośpiechu ubiera Lolka.
Czasu mało, zajęcia SI o 8, w dodatku na drugim końcu miasta,
nie będę potem dziecka na korytarzu przebierać,
rozegram to z wrodzonym sprytem.
- Dżinsy na getry!
Drę się ponownie i zaczynam nabierać rozpędu.
Żeby nie powiedzieć pewnych namiastek wigoru.

Wpadam do pokoju.
Wydzieram z szafy lolkową kurtkę.
Zamykam szafę.
Znów otwieram i upycham na powrót wieszak.
Który wydzieram chwilę wcześniej z czeluści kurtki.
Mknę przez przedpokój niczym strzała.
Po drodze przechwytuję różowe kamasze z futerkiem w środku.
Wpadam do drugiego pokoju.
Zrzucam brzemię na rozbabrane łóżko,
którego centralną ozdobę stanowi niemiłosiernie rozczochrany Lolek.
Rozczochrany, ale w dżinsach.
Wracam do przedpokoju.
Czapka.
Błogosławię w myślach swoją skromną osobę,
która poprzedniego wieczoru odłożyła nakrycie głowy na miejsce.
Czyli na półeczkę.
W szafeczce.
Jak nigdy w żyćku.
Jest mi więc łatwiej.
Szarpię.
Leci.
Stos czegoś tam.
Upycham.
Razem z czapką Lolka.
Znowu szarpię.
Jest.
Resztę upycham.
Drzwi szafy traktuję z kolana.

Powrót do pokoju.
Najpierw buty.
Sprawdzam po podeszwach, który lewy, który prawy.
Sprawdzam, bo raz założyłam odwrotnie,
a Lolek się nie poskarżył.
Nie dość, że nie poskarżył, to w tak przewrotny sposób obuty
przeparadował po dworze ze 100 albo i nawet 200 metrów.
Więc sprawdzam.
Zakładam.

Włosy.
Wiążę mało pieczołowicie, pod czapką nie widać,
na miejscu poprawię.
No i kurtka.
Suwak rozjeżdża się tylko raz,
modlę się, by na miejscu nie wywinął podobnego numeru.
Bo mogę nie opanować.
Może się zaciąć tuż przy szyi.
I Lolek będzie ćwiczył robiąc za Supermana.
Z pelerynką ze skafandra.
Chyba kwas...

Lecimy.
Przy samochodzie orientuję się,
że zapomniałam telefonu.
- Wracać?
Pytam Dużego i oczęta zawieszam na jego ustach.
Pełne napięcia oczęta, bo czasu brak, kondycja żadna,
a mieszkanie na III piętrze.
Z wysokim parterem, cholera by to wzięła.

Duży widzi lęk pomieszany z pierwszymi oznakami histerii
w tych moich ślepiach
i rusza na odsiecz.
- Nie.

Pakujemy się do auta.
Z wyznaniem, że zapomniałam pieluchy na zmianę
czekam do pierwszego ronda.
Żeby już nie wracać na to III piętro.
Z bardzo, ale to bardzo wysokim parterem.
- Może być problem...
Duży powoli wyraża swoją opinię.
Ja nawet nie staram się wyrazić swojej.

Na zajęcia docieramy tuż przed czasem.
Lolek macha tacie na pożegnanie.
Zostajemy same.
Cieszymy się własnym towarzystwem dopóki na horyzoncie nie pojawi się terapeutka.

- O! Dzień dobry! Dziś punktualnie!
Pani się cieszy.
- Tak. Udało się.
Cieszę się i ja. Dumy z tego powodu nie ukrywam.
Odkrywam za to Lolka.
Z czapki.
- Zaraz uczeszę, gdzie ja tę szczotkę... Zaraz, nie, nie mam...
Wywalam wszystko z torby.
Na kolanach.
Nade mną terapeutka.
- Palcami przygładzę.
Poddaję się.
Bo czas nas goni.
Jeszcze dżinsy.
Dobra nasza.
Getry pod spodem, to będzie chwila.
I następuje.
Ta chwila, chwila prawdy.
Pod spodniami gołe nogi.
I pielucha.
- Oj.
Mówię nie podnosząc się z kolan.
Terapeutka nade mną słucha chciwie.
- Tata ubierał, myślałam, że założył legginsy...
Nie wiem czy mi moja rozmówczyni stojąca nade mną jak kat nad grzeszną duszą wierzy,
bo na nią nie patrzę.
Utrzymuję słaby kontakt wzrokowy.
A właściwie zerowy.
- Trudno, Lolek będzie ćwiczył w dżinsach.
Od mojej decyzji nie ma odwołania,
głos mam opanowany, a ton stanowczy.

- I bluzeczka tył na przód.
Terapeutka też ma opanowany głos,
który spada na mnie jak grom z jasnego nieba.
Bo ja prawie w parterze przy Lolku,
a ona stoi.
Nade mną.
Jak kat.
- Mówiłam, tatuś...
Zaczynam niepewnie.
Nie muszę kończyć.
Terapeutka nie chce słuchać o moich nieszczęściach,
zabiera Lolka i zamyka mi przed nosem drzwi do sali.

Nie daję się zbyć.
Otwieram.
A jak!
- Zostawię jeszcze sok, bo małej może chcieć się pić.
I chusteczki. Ma katar.
Dobra, ostatnie słowo moje.
Wypowiedziane w końcu na stojąco.
Zamykam, wychodzę, wrócę za godzinę.


Zajęcia kończą się przed upływem 60 minut.
Drzwi otwierają się szeroko.
Jestem przygotowana.
Stoję w progu, bo ryk Lolka niesie się echem po całym korytarzu.

- Musiałam skończyć wcześniej. Niech sama pani popatrzy.

Patrzę.
Na Lolka.
Z rozwianym włosem.
Z glutem po pięty.
Ze spodniami w kroku, bo kto by tam o 7 rano guziczek w ukrytej po wewnętrznej
stronie paska przesuwał.
Z pieluchą dumnie wystającą.
Z pieluchą przypominającą rozdęty do granic wytrzymałości balon.

- Widzi pani? Pielucha przeciekła.

Widzę.
Przeciekła przez dżinsy.
I rozlała się szerokim strumieniem po same łydki.
Widzę.
I głos mi w gardle grzęźnie, bo nie wiem jak tu elegancko zagaić,
że na zmianę innej, suchej, nowej, świeżutkiej pieluchy nie mam.
Nie mówiąc o getrach.

- I tu jeszcze się zalała.
Aha. No widzę, przecież widzę.
Sokiem się zalała, sama zostawiłam, dalej sok pije,
w nosie ma, że pielucha zsuwa się coraz niżej, że puchnie, że zaraz eksploduje.
Na podłogę rozlewa.
I na brzuch.
I na stopy, małe różowe, gołe stopy.
O matko!
Gołe!
Zdjęła skarpety ta moja córka.
A ja nie zdążyłam zmyć lakieru.
Z miniaturowych paznokci.
Nie wyrobiłam się.
Od dwóch tygodni próbowałam się wyrobić i zmyć.

Stoi więc Lolek radosny i rozczochrany, zalany od podbródka
po łydki, z tym strzępem pieluchy wyglądającym
spod opadających dżinsów,
z resztkami lakieru, który już dawno przestał zdobić,
stoi, uśmiecha się i wlewa w siebie sok.
Wlewa!

I już mam zacząć krzyczeć opętańczo, że nie,
nie, wszystko dziś nie tak,
gdy dostrzegam pozytywny aspekt.
Jeden element na tak.
Światełko w tunelu.

Zawieszam wzrok na bluzeczce.
Wpijam się okiem jednym i drugim w bluzeczkę.
Widzę tylko bluzeczkę.
Poprawnie założoną.
Przód tam gdzie przód, tył z tyłu.
Tak jak powinno być.
To jedno jest tak, jak powinno być.
To jedno.

Jakim cudem?
Lolek się rozebrał, a potem ubrał?

Nic z tych rzeczy.
Lolkowi w żaden sposób źle założona bluzeczka nie przeszkadzała.

To terapeutka.
Terapeutka nie wytrzymała.



piątek, 15 listopada 2013

KOCHAM WSZYSTKIE DZIECI


Mogłabym tak zakrzyknąć, z entuzjazmem a jakże, bo własne dziecko posiadam.
To kocham wszystkie.
Ma się rozumieć bez dwóch zdań.
Bo odczuwam więź ze wspólnotą.
Rodziców.
Oni też mają.
Dzieci.
Też nie śpią po nocach, też boją się śladów po buraczkach na jasnym dywanie,
też stają okoniem względem małego terrorysty, gdy ten wali małym łbem
w śliską podłogę supermarketu.
Bo chce lizaka.
Albo najlepiej kilo czekoladowych cukierków
W bardzo zachęcających i jeszcze bardziej kolorowych papierkach.
O matko, jaka ja jestem z nimi wspólna!
Mam dziecko!

Mam dziecko.
Nie wypieram się.

Ale ja mam dziecko z autyzmem.
I żyję z tym prawie trzy lata.
Z tym dzieckiem.
Bo z autyzmem trochę mniej.
Pi razy oko pół roku.

I poczucie wspólnoty z pozostałymi rodzicami
mam cokolwiek zaburzone.
Przez ten autyzm rzecz jasna.

Skoro na wspólnocie z powodu wyraźnych różnic rysa,
to może solidarność w pocie i znoju z tymi,
którzy też mają, ten autyzm, da mi siłę.
I poczucie wspólnoty w trochę innym sensie.
Na co dzień.

Nic nie jest czarne ani białe.
Oni mają, ja mam, tamci mają taką wizję,
ja mam taką metodę, ci robią tak, inni inaczej.
Wszyscy mamy dzieci z autyzmem.
A każde dziecko inne.
Tylko autyzm ten sam.
Taki paradoks.
Taka sytuacja, ten tego.

Szukam.
Wchodzę na fora.
Wychodzę.
Zniechęcona kłótniami, udowadnianiem swoich racji,
tłumaczeniem "moja racja jest najmojsza".

Odpuszczam.
Skupiam się na terapii.
Nie wiem, za diabła nie wiem, czy jest właściwa.
Uwiera mnie to.
Łaknę odpowiedzi.
Wymiany zdań.
Opinii.
Miedzy tym a tamtym.
Między tym, co ma dziecko z autyzmem, a tym co ma autyzm.
Dojrzewam powoli.
Szykuję się.

Wchodzę.

W grupę tych, którzy zęby na tym zjedli.
Wchodzę, bo oni zjedli, a ja dalej nie wiem z czym to się je.
I zyskuję realną pomoc.
Wymiana zdań.
Ten się zgadza, ten nie, tamten opowiada o swoich doświadczeniach.
Zostaję.
Czerpię ile się da.
Zostaję, bo już wiem, że mogę czerpać.
Czytam, filtruję (na ile mogę, bo przecież mało wiem),
wyciągam wnioski.
Piszę.
Komentuję.
Biorę udział w dyskusjach.

Nie, nie dlatego, że mi się nudzi.
Mnie się, proszę państwa, nigdy nie nudzi.
Mam dziecko z autyzmem.
Autyzm najczęściej tę nudę z życia wyklucza.

Uczę się.
Od rodziców dzieci takich jak Lolek.
Od dorosłych.
Palce zaciskam, żeby chociaż Lolek tak samo, żeby chociaż w przybliżeniu...
Wnikliwie śledzę wypowiedzi.
Jak pracują, myślą, co, gdzie, kiedy, dlaczego warto, a czemu dać na luz.
Uczę się i rosnę w siłę.
Jako matka.
Tego mojego Lolka.

I jest zajebiście dopóki nie natykam się na  Zwykłego bohatera

I moją wszechogarniającą zajebistość szlag trafia.

Ponieważ idę za ciosem i oglądam ( a nie mogę z racji słabego zdrowia się denerwować,
więc to brawurą podjeżdża )
film takowy

I słyszę wyraźnie, że autyzm jest chorobą metaboliczną.
I słyszę jeszcze wyraźniej, że owszem, dzieci z autyzmem potrzebują różnego rodzaju terapii,
ale podstawą jest dieta.
Bez tego, owszem, można liczyć na postępy, ale o ile wolniejsze (niż z dietą).
I słyszę też, a być może słyszę wyraźniej z racji tego, że wzrok mi szwankuje,
więc inne zmysły, w tym słuch, wyrównują deficyty,  że wystarczy KUPIĆ KSIĄŻKĘ...

Studiuję starannie wpis dotyczący nominacji.
Wszak chodzi o autyzm.
A jak słyszę autyzm to słuch mi się wyostrza do granic absurdu.
Bo mam dziecko z autyzmem.
Jak słyszę pomoc, to moje uszy rosną, wydłużają się i podążają
za źródłem.
Ślepo.
Bo mam dziecko z autyzmem.
Gdy do moich uszu dociera, że powstała fundacja, że ktoś ją założył,
żeby pomagać, to ja mam uszy jak zając.
Nastawiam radary i grzebię.
Bo mam dziecko z autyzmem.

I w tym grzebaniu nie jestem sama.
Ludzie grzebią i mówią.
A mówią.
Protest




I ja czytam.
Bo czytać umiem.
Przeglądam statut fundacji.
Wbijam wzrok w ekran.
I dziwię się.
Dziwię.
Bo tego statutu jeszcze kilka dni temu nie było.
A teraz jest.
Czary mary.
I statut obiecuje bardzo wiele.
http://www.autyzmbezlez.pl/strona-glowna/statut-fundacji/

I naprawdę żal nie powielić dla tych, którym nie chciało się przebrnąć.
Więc kopiuję.
Bo cel szczytny.

Fundacja realizuje swoje cele poprzez:
1)    Organizowanie leczenia, rehabilitacji, terapii osób z całościowymi zaburzeniami rozwojowymi, autyzmem i innym niepełnosprawnościami.
2)    Organizowanie spotkań, prelekcji, szkoleń, wykładów, dla rodzin osób niepełnosprawnych,  informujących o innowacyjnych formach terapii.
3)    Organizowanie i prowadzenie grup wsparcia dla rodziców i opiekunów osób z całościowymi zaburzeniami rozwoju, autyzmem i innymi niepełnosprawnościami
4)     Pozyskiwanie dotacji, grantów i innego wsparcia finansowego ze środków publicznych i prywatnych, a także ze środków pochodzących z Unii Europejskiej, z darowizn i innych źródeł na realizację celów statutowych Fundacji.\
5)    Współpraca z instytucjami, organizacjami i innymi podmiotami zajmującymi się pomocą osobom z całościowymi zaburzeniami rozwojowymi, autyzmem i innymi formami niepełnosprawności.
6)    Szkolenia, wykłady dla osób reprezentujących jednostki publiczne, organizacje pozarządowe, instytucje pomocowe i inne podmioty zajmujące się tematyką stanowiącą przedmiot zainteresowania Fundacji .
7)    Organizowanie i finansowanie spotkań, warsztatów, zajęć interaktywnych wykorzystujących szeroko pojętą sztukę jako alternatywną formę terapii dla osób z całościowymi zaburzeniami rozwojowymi, autyzmem i innymi formami niepełnosprawności.
8)    Prowadzenie badań i wydawanie publikacji nt. terapii, zasad pracy i współegzystencji z osobami z całościowymi zaburzeniami rozwojowymi, autyzmem i innym niepełnosprawnościami.




No to ja pytam ( a nie umiem pytać inną czcionką niż ta powyżej :P )
- Gdzie jest ta pomoc?
- Na czym konkretnie polega?
- Komu pomogła fundacja (poza sprzedażą i promocją książki),
jak pomogła, kiedy?
- Jak się mają założenia ujęte w statucie do prawdziwej pomocy?
- Gdzie, kiedy, komu, kto i w jaki sposób?



Pytam.
Bo mam dziecko z autyzmem..
I dwie fundacje nam pomogły.

Czytam o trzeciej.

I ręce mi opadają.


środa, 13 listopada 2013

MOJE DZIECKO NIE JEST WIELBŁĄDEM BEZ AUTYZMU


Nie jest.
Logiczne?
Nie.
Czasem muszę udowodnić, że nie jest.
Proste?
Skąd.

Kolejna wizyta w poradni.
Już trzecia.
Jak ten czas leci.
Pierwszy raz byliśmy tam w maju.
U psychologa.
Który odkrył Amerykę i kręcił nosem.
Nad stertą papierów.
Nad pieczątkami i podpisami.
Pod diagnozą Lolka.

- Wczesne wspomaganie?
Czy pani upiera się, by tak stygmatyzować dziecko?
- Yyyy...
- Tym autyzmem? Na moje oko, a ja się znam,
Lolek objawia zahamowania w rozwoju mowy.
Ale autyzm???
Więc po co brnąć w to wczesne wspomaganie?

Nie utłukłam na miejscu.
Byłam dzielna.
Jak zuch!

- Wczesne wspomaganie jak sama nazwa wskazuje
wspomoże rozwój mojego dziecka.
Albowiem moje dziecko tej pomocy potrzebuje.
- Skoro się pani upiera...
No ale popchnęło (to moje dziecko) klocki palcem,
przekształciło w pociąg. Proszę mi wierzyć,
dziecko autystyczne w takiej sytuacji dostałoby histerii.

I bez proszenia nie wierzę.
Taka sytuacja, proszę pani.

Potem jeszcze pedagog.
W tej samej poradni.

- Dobrze. Ja nic nie widzę, ale skoro pani chce...
Wystawię opinię.

Chciałam.
Dostałam.
Mam na piśmie.
Opinię o wczesnym wspomaganiu rozwoju.
Która umożliwia spędzenie godziny w tygodniu na zajęciach SI.
I godziny z pedagogiem.
W sumie 8 godzin w miesiącu.

I tak spędzamy te 8 godzin w miesiącu na wspomaganiu rozwoju.
Od września.


Opowiadam o tym podczas wizyty kontrolnej.
U psychologa w poradni.
Lolek buduje wieżę, most, układa klocki,
szuka ukrytych obiektów na obrazkach.
On się dobrze bawi,
pani psycholog ciężko pracuje,
bo zabawa Lolka to nic innego jak test.
Czy Lolek zrobił postępy.
Od ostatniej wizyty w maju, kiedy również się bawił.
Tfu!
Podlegał testowaniu.

- Orzeczenie o potrzebie kształcenia specjalnego?
Ja bym nie szła w tę stronę.
No pewnie.
- Zapisałabym do przedszkola i obserwowała, 
czy córka zaadaptuje się w grupie.
Zostawiłabym wczesne wspomaganie.
Ale raczej proszę zrezygnować z pedagoga.
Tylko SI. Dziecko tak dobrze funkcjonuje, to dlaczego?

Ano dlatego, że z jakiegoś powodu tak dobrze funkcjonuje.
Jednym z powodów są zajęcia z pedagogiem.

- Dostrzegam jedynie deficyty w zakresie mowy.
W zasadzie mogę stwierdzić, że mają państwo szczęście.
To bardzo lekki autyzm.
Śmiem twierdzić, że samo się wszystko wyrówna
i będziemy mieć kolejne cudowne uzdrowienie.

Lekki autyzm?
Wyrówna się?
Cudowne uzdrowienie???

- Skoro się jednak pani upiera, to potrzebne mi są opinie
od wszystkich specjalistów pracujących obecnie z dzieckiem.
Aktualne. Te sprzed kilku miesięcy nie są miarodajne.
Proszę je dostarczyć przy okazji następnej wizyty.


Dostarczę.
Te nowe, świeże jak maślane bułeczki prosto z pieca.
Bo a nuż tamta stara, z jakże odległego marca bieżącego roku,
diagnoza może się okazać nieaktualna.
Bo może mi w tym czasie dziecko z autyzmu wyrosło.
Jakoś tak.
Hokus pokus wyrosło.
No przecież, w zębach przyniosę.
Opinie wszystkich specjalistów.
Z odpowiednimi datami i pieczątkami.
Przyniosę.


I udowodnię, że wielbłądy też mają prawo chodzić do przedszkola.
I być specjalnie traktowane.
Z racji tego, że są wielbłądami.
A cały sztab fachowców to potwierdzi.
Znowu.

Bo przecież się upieram.
Wciąż się upieram.
Jak głupia.
Że moje dziecko wymaga terapii.
Że moje dziecko funkcjonuje coraz lepiej dzięki terapii.
Że moje dziecko tej terapii przerwać nie może.
Bo dzięki temu radzi sobie z każdym dniem lepiej.

Więc się upieram.
Bo widocznie mam zbyt dużo czasu i nadwyżki wykorzystuję na fanaberie.
Na takie skoroupieraniesię.

Tak dla jaj.




sobota, 9 listopada 2013

JAK TU WEJŚĆ NA KONCERT NA KRZYWY RYJ



Zdarzyło się, że godzina terapii logopedycznej uległa zmianie.
Zawsze o 17.
Gdy przedszkole się wycisza.
Kiedy ostatnie maluchy opuszczają placówkę.
I króluje cisza.
I Lolek ćwiczy.
W ciszy.
Bez zgiełku za drzwiami.
Ćwiczy i nic go nie rozprasza.

Do dnia, gdy zajęcia mają się rozpocząć o 10.
Gdy zgiełk.
Wrzawa.
Tumult.
Głośno.
Za drzwiami.
Za którymi pełno przedszkolaków.

- Poła iś dieti musi.

Szczęka pani logopedy stuka o podłogę.
Bo zdanie.
Bo chęć.
By iść do dzieci.
DO DZIECI.

Szczęka formułuje zachętę.
- Najpierw się pobawimy, a potem do dzieci.
Szczęka Lolka przestaje drżeć.
Niech będzie.
Poćwiczy.
A potem do dzieci.
Tak jak obiecano.

I ćwiczy.
Godzinę.
Potem wychodzi.

Ale dzieci nie ma.
Drzwi są zamknięte.
Warga się trzęsie.
Bo do dzieci.
A dzieci nie ma.

- Dzieci są na koncercie. W tamtej sali. Chcesz iść?
Logopeda pamięta o obietnicy.
Pyta, a Lolek kiwa energicznie.
Głową.
Bo chce iść.
Bardzo.
Do dzieci.

Czuję niepokój.
Dzieci multum.
Głośno.
W centrum człowiek orkiestra.
Gra, grzechocze, śpiewa, nawet tańczy.
Lolek chce.
Ja się waham.
Logopeda zachęca.
Delikatnie popycha Lolka.
Lolek wchodzi w tłum.
Wchodzi w rolę.
Siada na dywanie.
Gęstym od przedszkolaków.
Podryguje.
Macha do mnie.
Bo stoję w uchylonych drzwiach.
I patrzę.
I zaciskam palce.
Bo głośno.
Bo dużo.
Bo być może zbyt wiele.
Dla Lolka.

Więc stoję i cała jestem zaciśnięta.
Patrzę.
Jak Lolek tańczy w kółku.
Jak trzyma za rękę małą dziewczynkę.
I panią.
I patrzę jak rusza pupą.
Tańczy.
I patrzę jak jak rusza pupą, a nie kręci się wokół własnej osi.
Kręci.
I trzyma za rękę.
Śmieje się.
I macha.
Do mnie.
I krzyczy.
Głośno.

- Mamo choć!
Krzyczy.

Lolek krzyczy.
Szczęśliwy.
Wśród tłumu.
Do matki.
Szczęśliwej.
Za drzwiami.
Lekko uchylonymi.

Krzyczy do mamy, że jest szczęśliwy.

A ja stoję za tymi drzwiami.
I nie krzyczę.
Co nie znaczy, że nie jestem szczęśliwa.
Jestem szczęśliwa. Tak szczęśliwa, że chce mi się krzyczeć.

Ale przecież nie będę się drzeć, żeby nie robić obciachu własnemu dziecku.

Szczęśliwemu dziecku.

środa, 6 listopada 2013

ZABAWMY SIĘ RAZ A DOBRZE!


- Musi się w końcu nauczyć bawić w dom.

Lolek niby musi.
Według pani psycholog.
Bo to zabawa na niby.
A zabawy na niby nie są mocną stroną Lolka.

Musi, musi...
Ja się nie bawiłam.
Bo nie chciałam.
Nie czułam takiej potrzeby.
Lolek też nie czuje.
Tego bluesa.
I nie chce.
Ale ma autyzm.
A ja nie.
I nie mam ochoty go tego uczyć.
Ale uczę, niech będzie.

I nawet wychodzi.
Lolek robi herbatę.
Nalewa nanibywodę z małego czajnika
do miniaturowej filiżanki.
I udaje, że pije.
A ja biję brawo.
Po 6 miesiącach mogę wreszcie klasnąć w dłonie.
I zawołać brawo.

Lolek bierze 2 lalki w dłonie.
- Cześśś.
Nie, to nie Lolek się wita.
To lalka drze się do drugiej lalki.
Głosem Lolka.
A ja klaszczę.
Z uciechy.
A Lolek cieszy się, gdy ja klaszczę.
I uśmiechamy się do siebie.

Lolek układa na stole 4 lalki.
Niewielkie.
Lalki, którym można odczepić nogi.
I tułów.
Zdjąć włosy.
Pozamieniać.
Skompletować nową drużynę.
Lalek.

Więc Lolek rozkręca.
Rozkłada na czynniki pierwsze.
Na lewo tułowia.
Na prawo nogi.
W centrum 4 głowy.
Układa je równo obok siebie.
Cmoka z zadowolenia.
Nagle poważnieje.
Rozgląda się.
Krok w bok.
Do tyłu.
Szuka.
Znajduje.
Schyla się po małą figurkę wciśniętą między regał a kanapę.
- Myka Miki.
Mówi z satysfakcją.
I zaciska małe palce na dużych uszach.
A potem podnosi małą, plastikową myszkę na wysokość wzroku.
Ogląda uważnie.
Cmoka.
I przystępuje do dzieła.

Podnosi jedną głowę.
Z fioletowymi włosami.
To Ola.
Głowa lalki Oli.
Wysuwa język.
Precyzyjnym ruchem wkłada nos myszy w szyję lalki pozbawionej tułowia.
- Mieci.
Na twarzy zadowolenie.
Że nos się w tej szyi mieści.

Potem kręci nosem.
Myszy.
W szyi.
- Keci. Poła keci.
Jasne, że kręci.
Mysim nosem.
Lolek.
Bardzo zadowolony Lolek.

Nie wiem, w co się bawi, ale się bawi.
I sprawia mu to przyjemność.

Nie przerywam.
Bo szczęśliwe dziecko, to szczęśliwa matka.

Ale...

Może jednak pobawimy się w ten cholerny dom, żeby pani psycholog
nie kręciła nosem.
Może udoskonalimy zabawę w ten przeklęty domek,
żeby pani psycholog zrobić przyjemność.
Może...

Może i tak.
Ale nie mamy domu.
Dla lalek.
Bo nie mamy 2 stów na zbyciu.

Ale ja mam nóż.


I pudło.
I nożyczki.
Flamastry.
Farby, klej, papier we wszystkich kolorach tęczy.
Folię połyskującą srebrem.
Mam.
I nie zawaham się tego użyć.

Lolek natychmiast zapomina o myszce.

- Składaj Olę i Alę do kupy. Zbuduję im dom.

Lolek mi wierzy.
Skręca, upycha, dociska.
Lalki znów mają nogi i brzuchy.
Czekają na dom.
Razem z Lolkiem.

Wywalam bezwiednie jęzor na brodę i wycinam.
Okno, drzwi, kolejne okno.
Likwiduję dach.
Żeby można było swobodnie do domu zajrzeć.
A nie czołgać się po podłodze i podglądać przez maleńkie drzwi.
Krzywo wycięte.
Lolek szaleje z mazakami.
Trochę żółtych zygzaków.
Pomarańczowe koło.
Pomagam.
Różowe firanki, brązowa klamka.
Nie bawię się w klej, folię, kolorowy papier.
Bo Lolek się niecierpliwi.
I lalki w pudle upycha.

W pudle, bo to jeszcze nie dom.
Nie ma mebli.

Wycinam, zaginam, dopycham.
Fotel z tektury.
Łóżko z tektury.
Stół.
Kanapa.
Z tektury, a jakże.
Pieczołowicie ustawiam.
Planuję.
Jeden mebel drugim podpieram.
Układam lalki.
Sprawia mi to przyjemność.
Zapominam o Lolku.
Wchodzę w tekturowy świat.
Z jęzorem na brodzie.

By wyskoczyć z niego jak oparzona.
By z rozszerzonymi z zaskoczenia źrenicami
popatrzeć na to, co z domku zostało.

A zostało niewiele.
W puch tektura, w niemalże drzazgi lalki.
Nie ma stołu, fotel zwisa z parapetu,
drzwi zatarasowane kanapą.
Prawie kanapą, bo ślad po precyzyjnych zagięciach nie został.
Papierki, nogi, brzuchy.
Plastikowe włosy.
Chaos.

Chaos spowodowany jednym wprawnym ruchem Lolka.
Nie. Nie z pięści.
Nie z kopniaka.
Nie z główki i nie z liścia.

Z miski.
Pełnej kukurydzianych kulek.
Przydźwiganej z mozołem z prawdziwego stołu.
Z ciężkiej, dużej, fajansowej miski
wypełnionej chrupkami po brzegi.
Wielkiej jak dom.
Wrzuconej przez dach.
W samo centrum tekturowego i plastikowego życia.
W środek domowego ogniska.
Tam gdzie fotel, krzesła, kanapa.
I lalki.
Zgromadzone pieczołowicie wokół serca papierowego pomieszczenia.
Wokół stołu.

A jak stół i lalki i krzesła i obrus namazany na stole i dom i kanapa i stół to...

- Oniat!

I sru.
Miska z chrupkami leci z wysokości.
Obiad leci.
W sam środek mojego dzieła nad dziełami.

Cała praca na marne?

Przeciwnie.

Lolek zafundował lalkom obiad.
Bo przy stole się je.
Między innymi.
Jak to w życiu.

Jak to w zwykłej zabawie w cholerny dom.