wtorek, 18 marca 2014
ZASTANAWIAŁAM SIĘ ROK WCZEŚNIEJ JAK BĘDZIE WYGLĄDAŁ TEN DZIEŃ
- Proszę, nigdzie nie jedźmy. Pogoda do kitu, nawigacja mi nie działa.
I w ogóle po co my tam jedziemy? Dajmy sobie spokój.
Godzina w aucie.
Upór nawigacji.
Mój upór.
Zwycięstwo człowieka.
W drogę.
Dwa dni później ta sama droga.
W drugą stronę.
Śnieg z deszczem.
Połowa marca, nie ma co się dziwić.
My zdziwieni.
I to jak.
Zaskoczeni.
Zmartwieni, zszokowani, zdołowani.
Zrozpaczeni.
Nie daliśmy sobie spokoju.
Spokój został nam zabrany.
Nagle.
Jesteśmy przekonani, że na zawsze.
W przedpokoju zrzucamy płaszcze.
I wcale nie jest nam lżej.
Ścielimy.
Kładziemy się.
Nie możemy zasnąć.
Nie, to nie ściany pachnące nową farbą.
I nie materace z gąbki, bo łóżko dojedzie za 3 tygodnie.
I nie pogłos w nowym mieszkaniu, bo mebli dorobimy się później.
I nie ekscytacja, że to pierwsza noc na długo wyczekiwanych własnych śmieciach.
Nie.
To nieoczekiwany ciężar.
Wbijający w posłanie na poziomie podłogi.
Duszący.
Oblepiający całe ciało.
Niepokój i strach.
Współlokatorzy.
Mimo że nikt ich nie zapraszał.
Drzwi zamknięte na cztery spusty.
A i tak wlazły, przypełzły, przecisnęły się.
I są.
I wydaje się nam, że zawsze będą.
Już się moszczą, goszczą, wyzierają z każdego kąta.
I z naszych szeroko otwartych oczu.
Mimo późnej pory.
Co z nami?
Co z Lolkiem?
Wtedy myślałam, że nigdy nie zapomnę, co się wtedy stało.
Że ten dzień zapamiętam do końca życia.
I co roku będę pamiętać.
Co roku będę chciała zapomnieć.
A będę pamiętać.
I krew od nowa będzie mnie zalewać.
A pot na samo wspomnienie będzie spływał ciurkiem po moim zimnym karku.
I że tego dnia na pewno nie będę piec tortu.
Nie będę celebrować, czcić, świętować.
I że co roku będę patrzeć wstecz.
I się wzdrygać na samo wspomnienie.
Gdy tak bardzo nie chciałam się rozryczeć przy obcych ludziach.
I bardzo wiele mnie to kosztowało.
Gdy nie byłam sobie w stanie wyobrazić, co będzie za rok.
Z nami.
Z Lolkiem.
Ten rok minął niespodziewanie szybko.
Dobił do tej daty, do tego samego dnia kolejnego marca.
Nagle.
Nie było tortu, świeczek, święta.
Nie było też rozdzierania szat, chlipania pod kołdrą, sztucznych uśmiechów.
Było zwyczajnie.
Było łatwo.
O tyle łatwiej, że po prostu zapomniałam.
Że to ten dzień.
Najzwyczajniej w świecie zapomniałam.
Pewnie bym sobie nie przypomniała, gdyby nie uwaga Dużego.
Jakiś czas później.
- Wiesz, że trzynastego stuknął rok odkąd tu mieszkamy?
Przypomniałam sobie. Natychmiast.
- Nie. Mieszkamy od dwunastego. Bo dwunastego... No... Pamiętasz, wtedy właśnie wracaliśmy.
- Tak, teraz pamiętam.
Tym razem spaliśmy bardzo spokojnie.
My.
I Lolek.
poniedziałek, 10 marca 2014
SPONTAN? NIE, DZIĘKUJĘ
Autyzm często cechuje pewna sztywność w zachowaniu.
Nigdy nie myślałam o Lolku jako o sztywniaku.
Żywe srebro.
W ciągłym ruchu.
Przywiązanie do schematów?
E tam.
Żadna tam stała trasa spacerowa.
Zero histerii w nowych miejscach.
Radość na widok nowych ubrań.
Czy zabawek.
Jakie sztywniactwo?
- Byłam na turnusie dla starszych dzieci.
Pani pedagog była.
- Organizowano dyskoteki.
Super.
- Takie imprezy wyglądają trochę inaczej.
Inaczej? Puszcza się autystyczną muzę?
- Nasze dzieci nawet do zabawy podchodzą zadaniowo.
Że przepraszam najuprzejmiej, jak?
- Dzieci lubią tańczyć.
Zgadza się. Moja lubi.
- Ale nasze dzieci odbębnią jeden taniec i już.
Zadanie wykonane. Po dyskotece.
Ale jak to?
Tak to.
Nie urządzam dyskotek w domu.
Czasem tańczymy, czasem biegamy, innym razem wyciągamy zestaw foremek i ciastolinę.
- A daj dziecku ciastolinę, plastelinę czy inną modelinę, będziesz miała godzinę z głowy.
A daję.
I się zaczyna.
Z głowy nie mam, uczestniczę aktywnie w procesie tworzenia.
Najpierw lizaki.
Robimy lizaki.
Lolek podaje patyczki i wybiera kolory.
Czerwony, żółty, brązowy, niebieski.
Zostaje biały.
Bo patyki cztery, a kolorów pięć.
Zawsze zostaje biały.
Są. Lizaki zrobione.
Zawsze czerwony, żółty, brązowy.
Na końcu niebieski.
Teraz trzeba tylko poukładać na talerzyku.
I na serwetce.
Zawsze różowej.
Żółta pojawi się w akcji później.
Teraz można poświęcić chwilę białej ciastolinie.
Dopiero teraz, bo lizaki już leżą.
Teraz można zrobić trzy białe czekoladki.
I hop na talerz przykryty żółtą - wróć!!! - różową serwetką.
Mlaśnięcie z zadowolenia.
Praca przebiega według planu.
Lolek uwielbia gdy przebiega planowo.
Precz z pójściem na żywioł.
Ma być tak jak zawsze.
Żadnego wyłamywania się.
Żadnego!
Są czekoladki, czas przejść do kolejnego etapu.
Etapu robala.
Nie, to nie wałek z plastycznej masy, to robak.
Na długość w sam raz, by się zmieścił na drugim talerzu.
Już można kroić.
Na małe kawałeczki.
Które można układać na stosie.
I na żółtej serwetce.
Zawsze na żółtej.
Co jeszcze można zrobić z ciastoliny?
Milion rzeczy.
Ale po co?
Plan wykonany, zabawa odbębniona, robak pokrojony.
Na dziś koniec.
Jutro znów się zacznie.
Od robienia lizaków.
By skończyć na krojeniu.
Dokładnie tak samo jak wczoraj.
I przedwczoraj.
I tydzień temu.
Dokładnie tak jak zawsze.
Subskrybuj:
Posty (Atom)