środa, 26 listopada 2014

A JAK ZNAJDZIESZ WSZYSTKIE RÓŻNICE, TO W NAGRODĘ DOSTANIESZ CIASTKO. ALBO WYRÓB PIEKARNICZO-CUKIERNICZY W RAMACH WZMOCNIENIA.



Moje dziecko nie żyje, tylko funkcjonuje.
Nie bawi się z innymi dziećmi, tylko wchodzi w relacje.
Nie złości się, tylko ujawnia zachowania niepożądane.
Nie chodzi na zajęcia dodatkowe, tylko uczęszcza na terapie.
Nie pyta z kim będzie na nich ćwiczyć, tylko z kim będzie pracować.
Nie mówi, tylko komunikuje się werbalnie.
Nie śpiewa podczas rysowania, tylko przejawia podzielność uwagi.
Nie rozwija się, tylko robi postępy.
Nie lepi z plasteliny, tylko usprawnia motorykę małą.
Nie skacze na trampolinie, tylko stymuluje układ przedsionkowy.
Nie chwali się rodzicom nową książką, tylko buduje wspólne pole uwagi.
Nie zachęca do gry w piłkę, tylko inicjuje zabawę.
Nie potrzebuje odpoczynku, tylko wyciszenia.
Nie cieszy się, tylko reaguje adekwatnie do sytuacji.
Nie przeszkadza mu hałas, tylko nadmiar bodźców.
Nie jest czymś zainteresowane, tylko zafiksowane.
Nie jest mądre, tylko mieści się w normie intelektualnej.
Nie jest zdolne, tylko spełnia wymagania edukacyjne stosowne do wieku.
Nie jest niezgrabne, tylko ma problemy w sferze motoryki dużej.

Nie jestem tylko pełnoprawnym opiekunem osoby z orzeczeniem o niepełnosprawności.
Przede wszystkim jestem mamą.
Aż.






wtorek, 25 listopada 2014

ZATRZYMAĆ



A gdy tak biegnie, a pięty tylko migają.
A kiedy zakopuje się w koc, który miesza się z kudłatym szlafrokiem.
Owija się szczelnie, a szlafrok i tak wystaje, tu kropka, tam kropka, trochę różu.
- Ta piżama nie jest w kropki, to groszki, groszki, wiesz?
Teraz już wiem.
I kiedy się owija, mości, siada wygodnie, szlafrok poprawia, nie radzi sobie z mokrym kosmykiem
przyklejonym do czoła, odgarnia, ciągnie koc byle bliżej i ściślej.
I gdy podciąga, odciąga, okrywa te różowe palce stóp, bo trzy wystają, a nie mają prawa.
By za chwilę ciągnąć w drugą stronę, bo przecież pięta drugiej stopy na wierzchu, a ciepło ma być, a ukryte co najlepsze ma być, w ciemności i cieple.
Więc kiedy mała ręka zaciska się na miękkiej fakturze, druga za nią podąża.
Więc gdy kopiec z koca i szlafroka usypany, zwieńczony tylko wystającą głową,
małą twarzą z tym kosmykiem, co się klei, z rumieńcami na policzkach po kąpieli
i czerwoną końcówką rozgrzanego nosa, bo po kąpieli, więc gdy ten tobołek,
niewielki tobołek, z moim dzieckiem w środku i większym od niego kapturem na plecach, w końcu zastyga w ciepłej błogości...

- Daj spokój, szkoda nerwów. Pomyśl o czymś przyjemnym.

Nie ma sprawy.




piątek, 31 października 2014

PRZYZNAJĘ BEZ BICIA, JADŁAM W CZASIE PORODU


- Niby wszystko w porządku, ale ta mowa... Niewyraźnie, skąpo.
- Niby mówi od roku, więc myślę, że i tak jest nieźle.
- Niby tak, ale opowiadanie historyjek... Ciężko. Pytam co na obrazku, 
to jednym słowem, czasem dwa wydusi. Proszę ćwiczyć.

Proszę bardzo, nie ma sprawy.
Wiem, umiem, jestem matką, pozjadałam wszystkie rozumy.
Wiem też, że Lolek umie.
Jestem tego pewna.

- Pójdź!

Woła Dużego stojąc w progu swojego pokoju.
Chce się bawić z ojcem.
Jasny, krótki przekaz.
Według terapeutki zbyt krótki.
Ale ja wiem, że reszta w głowie.
Tylko nie ma czasu na pierdoły.
Na artykułowanie tych wszystkich zbędnych słów.
Które tam są, tłoczą się, kontynuują rozpoczęte zdanie.
W głowie.
Wiem, bo pozjadałam jako matka wszystkie mądrości świata.
Mam pewność, że Lolek potrafi.
I w końcu dokończy.

- Pójdź ku mnie ojcze rodzony, a ja ci dzionek szczebiotem, niczym dźwięk 
dzwoneczka srebrnego, i iskierkami wesołymi w chabrowych oczętach 
pod rzęs wachlarzem aksamitnym, okraszę. Pójdź ku mnie, bym mogła w zabawie 
różnorodne talenta okazać dopóki tchu w młodym ciele staje. Pójdź ojcze jedyny 
z odwagą w sercu i czołem uniesionym w me skromne progi, 
a ja cię klockiem karminowym i miniaturową patelnią z tworzywa sztucznego 
o barwie spopielałego szmaragdu powitam. Pójdź odłożywszy troski dnia powszedniego na bok, nie trwóż się, rozchmurz oblicze, pójdź.

Wtedy ja też pójdę. Po kamerę.
Nagram.
Pokażę terapeutce.
Jeśli wytrwa do końca, to i browara postawię.
Bo na konia z rzędem na razie nie mam kasy.

czwartek, 30 października 2014

A MOŻE BY TAK UDERZYĆ W GAZ?



Mogłabym zacząć od tego, że tego słonecznego poranka nic nie zapowiadało dramatu,
który nastąpił wczesnym przedpołudniem.
Ale nie zacznę.
Bo jednak zapowiedź była.

Szybki rzut oka wgłąb szafki, tak szafki, bo chlebaka u mnie nie uświadczysz,
i jeszcze szybszy chwyt oburącz za głowę.
Ani śladu po czterech wypasionych bułkach nabytych drogą kupna poprzedniego dnia.
Trzy bym przeżyła.
Ale czwarta była mi do życia niezbędna.
Albowiem życie rodzinne polega również, a może przede wszystkim, na zaspokajaniu
podstawowych potrzeb.
A mi potrzebny był tego dnia rodzinny obiad.
Z mielonymi w roli głównej.
I namoczoną wcześniej bułką.
Białą, pszenną, niekoniecznie świeżą.
Obiad tradycyjny, z prawdziwego zdarzenia i co ważniejsze, na miarę moich możliwości.
Babcia przyjechała.

Zagalopowaliśmy się przy kolacji, trudno, pogalopujemy z samego rana do sklepu.
Trudności zaczęły się na starcie, a nawet przed.
- Nie idę. Chcę sama w domu.
Jasne, chcieć to sobie możesz, idziesz, mam już czapkę z pomponem na podorędziu,
sama w domu zostaniesz bliżej trzydziestki, bo jak na razie jako matka wykazuję zapędy nadopiekuńcze
i nie jestem pewna, czy do twojej osiemnastki uda mi się je przyhamować,
o całkowitym wyplenieniu nie wspominając.
- Nie. Bawię się. Sama.
Marzyłam o tej samotnej zabawie od lat trzech, nie czas jednak na wybuchy radości,
dziki taniec i listy do rodziny, buty, kurtka, pompon i heja.
- Nie. 
Przecież nie wezmę na plecy, bo na nich dźwigam już kolejny krzyżyk,
więcej się nie zmieści.
- Sok się skończył i ciastek nie ma.
Delikatnie, bez krzyku, z wielkim wyczuciem pedagogicznym, ja to potrafię.
- Babcia też.
No pewnie, sama nie będę wysłuchiwać, która noga jest zmęczona i dlaczego słońce świeci.
Na złość.
Bułka, sok, ciastka, ciastka, bułka, sok.
Żeby tylko nie zapomnieć o soku...
O bułce, matko! O bułce!
- Trzydzieści cztery pięćdziesiąt.
Brawo, nie zapomniałam również o piętnastu innych rzeczach,
bez których moja rodzina spokojnie mogłaby się obejść.
- Nie mogę iść.
I tak długo wytrzymała.
Do sklepu cztery minuty, z balastem w postaci dziecka szesnaście.
Jęczeć zaczęła w drodze powrotnej, dokładnie w minucie trzydziestej drugiej.
- Już widać nasz blok. Chodź, to niedaleko.
Nerwy na wodzy, a raczej na postronku w środku, na twarzy uśmiech czy tam skurcz.
- Moja noga nie chce iść.
Ciekawe co na to druga.
- Pięty mnie bolą.
Tym razem dwie. Idź córko na palcach.
- Słońce świeci!
Nie do wiary, o jedenastej w dzień, trzeba powiadomić media.
Albo odpowiednie służby.

Ale, ale...
Służby już zostały zawiadomione.
Straż pożarna, policja, karetka, pogotowie gazowe.
Przejścia nie ma.
Do naszego bloku, domu rodzinnego utęsknionego nie można wejść.
Słońce daje po oczach, grad po głowie nie, damy więc radę, chyba damy radę.

Ja dam radę zrobić rekonesans.
Do strażaków nie uderzę, bo nabrali wody w usta zamiast w sikawki.
Nie mogą, nie chcą, nie są upoważnieni.
Czekać. Odsunąć się. Stać.
Bardzo proszę przełożyć to na język mojego dziecka.
Nie, nie znam, skąd mam znać tajemny kod.
Znamy się niespełna cztery lata, co to jest wobec kosmosu.
Jest radiostacja.
W berecie.
Z komórką przy uchu.
Ależ owszem, dzień dobry, co też proszę pani się wyprawia.
Ja nic nie wiem, ale podobno gaz puścił.
A nie wiem. No w tym bloku. W tamtej klatce przy prześwicie, czekaj Zosiu z panią rozmawiam, tak samobójca.
Że co to ja... Samobójca powiedziałam? Ja??? No może i tak, ktoś poczuł, przyjechali, zablokowali,
tamten zagroził, że się wybuchnie. Wysadzi? Kto? Aaaa... Tak wysadzi. W powietrze wybuchnie razem z blokiem. Lekarz rozmawia.

Marudę przestała boleć jedna noga i dwie pięty. Babcię zaczęło boleć serce.
Mnie i moje nerwy przestał krępować postronek, bo nie dalej jak trzy dni wcześniej latałam w malignie po galerii w poszukiwaniu kurtki, którą w końcu kupiłam i z tego latania nie umarłam.
Została w mieszkaniu.
Szkoda, cholera, by było.
Nerwy z kolei opanował lekarz, który, jak nadała radiostacja (jakim cudem ona fale łapała, chyba przez antenkę beretu), przekonał niedoszłego straceńca, żeby niewinnych ludzi w swoje zagmatwane sprawy nie wciągał. I ich dachów nad głową również. Nie wiem, czy wspomniał o mojej kurtce, a moim zdaniem powinien od tego zacząć.

Nastąpiło ogólne ufff.
Słyszalne również z drugiej strony budynku, z budowy.
Fundamenty zalane, żal harówy od szóstej rano do ciemnej nocy o siedemnastej.
Uf.
Już można, zapraszamy, dziękujemy, co z tym panem, psychiatryk już rozpościera transparenty powitalne.

Za jakiś czas będą go żegnać.
Wróci.
Z kolejnym pomysłem, bo według radiostacji to nie pierwszy raz.
A wywiozę kurtkę do mamy.
W starej pochodzę.
Tak dla bezpieczeństwa.

Byle do wiosny proszę państwa.
Byle do wiosny.




wtorek, 28 października 2014

KULTURA PANIE, DO STU DIABŁÓW, KULTURA.


Lolek liczy do stu.
Wie, że dwa dodać dwa to cztery.
Dziwi się, że jeden plus trzy daje taki sam wynik.
Dziwi się, ale nie kwestionuje.
Wie.
Odkrył, że pink to różowy.
A black czarny.
Słonie nie potrafią latać, bo nie mają skrzydeł.
- Ani piór mamo.
Krasnoludki mieszkają w lesie, ale tylko w bajkach.
Pluto to chłopak, Daisy jest dziewczyną.
Wymienia kolejne dni tygodnia piszcząc radośnie przy sobocie
i wpadając w euforię przy niedzieli.
Bo wtedy nic nie trzeba, a Lolek lubi, gdy nic nie trzeba.
Kolor oczu poszczególnych członków rodziny to nie tajemnica, w nocy o północy
i nad ranem w zaspaną twarz matki też.
Ku pamięci.
W łazience można się umyć,
żarcie w lodówce, smakołyki w tej szafce, która jest poza zasięgiem, zgroza i krzywda.
Ogień parzy, więc nie można pchać paluchów ani nosa pod garnek.
Kran powinien mieć czerwono-niebiesko kropkę, ale brudny lazur się starł,
i jest trudniej.
Co nie znaczy, że nie pamięta.
Odróżnia kierunki, zatem gorąca w lewo, zimna w prawo.
Letnia, którą lubi najbardziej, prosto.
Potrafi powiedzieć, gdzie mieszka.
Miasto, ulica, numer bloku i mieszkania.
Wie, zna, pamięta.
Szafuje zwrotami grzecznościowymi, bo na kulturze się nie oszczędza.
- Proszę mnie przykryć kocykiem.
- Przepraszam, nie chciałam.
- Proszę bardzo, teraz ty.
- Najadłam się. Już dziękuję.
- Proszę mi pomóc.
Ideał.

Takim ideałem tylko przed ludźmi szpanować.
Puszyć się, stroszyć piórka, pękać z dumy, brodę zadzierać wyżej czoła.
Wszystko w progu sali przedszkolnej.
W czasie obserwacji ideału przez szparę w drzwiach.
Niech wiedzą, niech wszyscy ludzie w wieku od lat trzech do pięciu wiedzą,
że osobiście ideał urodziłam.
Niech obcują.
I się uczą.
Niech się grzeją w blasku lolkowej ogłady.
Może im coś skapnie.
Idealnego.


- Ej! Ty! Złaź z mojego miejsca!

Lolek nie sięgnął bruku, o nie.
Sięgnął po krzesło.
Zamiast po kindersztubę.
Albowiem w pewnych ekstremalnych sytuacjach zapomina się o kulturze.
Chowa się ją głęboko do kieszeni.
Żeby walczyć o życie.
Na froncie.
Czy tam w przedszkolu.



poniedziałek, 29 września 2014

BOMBARDOWANIE W SIECI



Zaczęło się tuż po teście.
Dwie kreski.
Planowane, ale szok.
Nie chciałam mieć dzieci.
Nie wzruszały mnie krzywe nóżki, odwłok w postaci pieluchy,
gołe dziąsła, trzy włosy na krzyż, małe paluszki, ryk.
Dziękuję, postoję.

Stałam więc i patrzyłam - dwie kreski.
Zaczęło się.

Zwolnienie - zło, ciąża nie choroba.
Ale jakaś poroniła, bo nie mogła się rozstać z pracą.
Spacery, wiesz, będzie łatwiej urodzić.
E tam, aerobic dla ciężarnych, urodzić będzie jeszcze prościej.
Śpij ile wlezie, potem nie będzie takiej szansy.
Nie śpij! Bądź aktywna! A nie rozlazła...
Tylko poród naturalny! Mistyczne przeżycie.
Cesarskie, bo inaczej tego bólu nie ogarniesz, mamy XXI wiek.
Znieczulenie, po co się męczyć, no coś ty, bez, musisz być świadoma,
to najważniejszy dzień, lepiej żebyś nie była na haju.
Wybór mleka modyfikowanego, stop, tylko pierś,
nieprawda, że nie masz, ty się nie starasz, myślisz tylko o sobie, hańba!
Pieluchy eko, pranie w łupinach orzechów,
pampersy z promocji i proszek dla niemowląt.
Wybieraj, od tego zależy przyszłość dziecka.
Karm wszystkim od pierwszego zęba, albo i wcześniej.
Uważaj, ekspozycja na gluten, w gazecie tabelka.
Jakie krowie, malucha zabijesz, w reklamie mówili, że do drugiego roku życia
tylko mm. Codziennie dwie szklanki.
Dałaś miód? Miód??? No to alergia jak w banku!
Lepiej miód niż cukier.
Mojej nic nie było.
Boże, skojarzone! Gdzie ty masz mózg! Podstawowe!
Albo nie, wszystko jedno, tylko rozciągnij w czasie.
I na pneumokoki zaszczep. I rota jeszcze.
Meningokoki też.
Nie szczep wcale, co z ciebie za matka.
Wiadomo, młoda. Co się dziwić, późno urodziłaś.
Aaa... No jasne, pierwsze dziecko.
Co z tego, że trzecie, świat idzie do przodu, a ty się zatrzymałaś.
On ci musi pomagać. Zostaw, tak ciężko pracuje.
Trzy lata w domu, ta więź zaprocentuje.
Jak nie oddasz do żłobka i nie wrócisz do pracy, to pozamiatane.
Nie proś o pomoc, dasz radę, chyba nie chcesz, żeby w miasto poszło,
że jesteś leniwa?
Dzwoń po babkę i ciotkę, ty też musisz mieć chwilę dla siebie.
Jezu, byłaś w knajpie? Piekło, piekło cię pochłonie.
Nie śpisz z małym, zimny wychów.
Bierzesz do łóżka? Zwariowałaś? Z czasem będzie coraz trudniej wygonić.
Sterylnie. Zabawki raz na tydzień, podłogi codziennie, odkurzacz rano i wieczorem.
Musi się uodpornić, zostaw tę szmatę. Brudne dziecko to szczęśliwe...
Od tego różu to już mdli.
Na czarno?! Boga w sercu nie masz.
Długie? No tak, marzenie matki, małej niewygodnie.
Do fryzjera? Taką małą? No cóż, ambicje matki, strach małej.
Rajstopki, twoje dziecko też ma godność.
A załóż jej rajstopy, przecież dżinsy krępują ruchy, bo ty wszystko dla ludzi,
gdzie w tym wszystkim maluch?
Nie mogę patrzeć na gówniary z pomalowanymi paznokciami.
Pedofil czyha.
Pomalujcie razem. Razem. Wszystkie zabawy angażujące matkę i dziecko są cool.
Malowanie paznokci też.
Uszy przebij jak mała, potem będzie panika.
Nie rób tego, niech dorośnie, sama zdecyduje.
Do piaskownicy najgorsze ciuchy.
O losie jedyny, ale dziecko wystroiła - w szmaty, co za wstyd.
Włącz się do zabawy, pobiegaj, zrób babkę z piasku, pokaż, że ci zależy.
A weź się wyluzuj, usiądź na ławce, nie lataj jak kwoka, ucz samodzielności.
Angielski już w trzecim miesiącu. Niech się osłucha. Inaczej zamkniesz drogę do Oxfordu.
Jesteś głupia. Musi mieć czas na dzieciństwo. Chore ambicje.
Nie podnoś głosu, to też przemoc.
Daj sobie prawo do złości, nie chowaj pod kloszem, bo potem będzie problem.
Ma rok i jeszcze w pieluszce? Jakie te matki teraz wygodne.
Nic na siłę, samo dorośnie do komunikowania potrzeb,
już nie bądź taka hej do przodu.
Musisz kupić psa, bo to dobre dla rozwoju.
Taa... Kup, zarazki, kłaki, pasożyty, nie myślisz o konsekwencjach.
Bez czapki - będzie miało zapalenie płuc.
W czapce - przegrzejesz.
Zabawki za drogie. Rozpuszczasz.
Tak mało zabawek? Ale nowe buty musisz mieć? A kysz.
Danio, chyba straciłaś rozum.
Nie dajesz? Wykluczasz, pomyśl, wszystkie jedzą, a twoje się ślini.
Nie pracujesz? Kura. Zakopana w zupach i kupach.
Pełen etat? Jeszcze ci dziecko wypomni.
Drugie, koniecznie drugie egoistko.
Trójka, chyba ich poniosło. Pewnie zasiłki, zapomogi, a kto za to płaci?


Płacą matki.
Nerwami.
O ile wystawiają się na strzały.
Zewsząd, znikąd, znienacka.
Szarpią się w tych internetach, udowadniają, klną, kulą ogon, stoją na straży własnego zdania,
narzucają swoją opinię, bronią do krwi ostatniej, zarzucają, strzelają focha,
wychowują.
Przynajmniej się starają wychować.
Inne matki i ich dzieci.

My jesteśmy opancerzeni.
Kule nam nie straszne.
Wychowujemy sami.
Według własnego widzimisię.

- Już wychodzimy. W przedszkolu czekają.
Pożegnaj się z mamą. No? Co się mówi?
- Przepraszam.

Idzie nam świetnie.

sobota, 27 września 2014

ZAWARTOŚĆ CUKRU W CUKRZE


Jak ja nie lubiłam tego określenia.
Nawet sobie nim ust nie plamiłam.
Słodka mogła być czekolada.
I cukierki.
Tudzież miód.
Gorzkie, słone, słodkie.
Żarcie.

Ale dziecko?

Dziecko jak dziecko.
Małe, duże, grzeczne, krnąbrne, ładne, brzydkie.
Zasmarkane, czyste, wyjące, śpiące.

Ale słodkie?


- Chcesz jajecznicę?
- Tak! Ale ja ugotujem!

Wyplątuje się z koca.
Szybko, szybko, jeszcze usmażą bez niego.
Podciąga spodnie od piżamy.
W kropki.
- Tu białe, a tu niebieskie, wiesz?
Mała dygresja, ale teraz szybko.
Nogawka przeszkadza.
Poprawić pulchnymi palcami.
Małą dłonią, jeszcze bez wystających kości i żył.
- Mam skarpety.
I wymach nogą.
Żeby udowodnić, że ma.
- Mogę do kuchni?
Bo tam zimne płytki.
Bez skarpet nie da rady.
- Tato! Jeszcze jaaaa!!!
Galop.
Włosy rozwiane.
- Jeszcze stołeeek!!!
Bo te kuchenki takie wysokie.
- Będę mieszać!
A najlepiej się miesza stojąc na stołku.
Pulchną dłonią jeszcze bez widocznych żył.
Z językiem na brodzie.
Z włosami w oczach.
Więc szybko, szybko pulchną ręką.
Odgarnąć. Pomieszać. Schować język.
Wystawić. Zlizać ślinę.
Znów zamieszać.
- Posolim! Musim posolić! Jeszcze sól, tatoooo!
Nie szkodzi. Tata zje.
Nie, kuchenki już nie trzeba.
Bo się nie soli.
Tylko jajka.
Już!
Wzrok roziskrzony, buzia otwarta, kołtun na głowie, nogawka,
tym razem druga, nie daje iść.
Poprawić pulchną dłonią, odgarnąć włosy, jeszcze raz odgarnąć.
- Usmażylim!


W czasach, gdy twierdziłam, że słodki może być tylko cukier,
nie zetknęłam się jeszcze z taką radością.
Z takim szczęściem.
Z taką euforią z powodu jajecznicy.
Własnoręcznie wymieszanej i posolonej jajecznicy.

- Słodziak.
Mówię i patrzę na Dużego.
- Słodziak.
Potwierdza Duży.

I wcale nas nie mdli.
Mimo że to całe siedemnaście kilo.
Czystego cukru.





poniedziałek, 15 września 2014

BO NAZAJUTRZ ZAWSZE BĘDZIE KOLEJNY DZIEŃ TYGODNIA



Nie zmienię tego, żebym nie wiem jak się starała.
Nie staram się więc.
Nie jestem w stanie zatrzymać chwili.
Nie mogę przyspieszyć.
Choć tak bardzo chciałam, żeby te cholerne wskazówki
zaczęły zachrzaniać jak wyścigówka.
Gdy siedziałam, leżałam, nie mogłam się ruszyć, chciałam wykonać ruch jakikolwiek,
chciałam uciec.
Z porodówki.

Taka duża.
Z tym plecakiem.
Idzie po schodach i nawet się nie obejrzy.
- Kocham cię, pa pa.
Spomiędzy drzwi a futryny, a echo po całej klatce.
Idzie do dzieci, taka duża.
Wychodzi z przedszkola rozczochrana jak nieboskie stworzenie,
jestem duża, wiesz, mogę na karuzelę, umiem zeskoczyć,
lepiej nie skacz.
O, w jednym momencie taka mała.
Z bardzo dużą podkówką.
Jednak zeskoczyła, mama boli, o tutaj, w co?
W karuzelę...
Ale w co mam pocałować?
W piętę.
Jakie mam majtki, o Jezu jakie, bo jak się schylę, będzie za późno.
Już, mówiłam, że nie będzie boleć wiecznie, nie skacz, tym razem kolano,
dobrze że w ogóle mam majtki.
Trzeba się w prawo i w lewo rozejrzeć, wiesz mamo?
Wiem, ulica, zamaszysty ruch głową, jedzie?
Nie wiem.
Spójrz jeszcze raz, przecież...
Jedzie, mamo, jedzie! Czerwony, o tam! Stop!
Jaka ona już duża.
Chcę tatę, nie idę, tu będę stała, tatę teraz.
Jestem mała, jestem zmęczona, podkówka, tatę teraz, tylko tata.
No tak, taka mała.
To bajka dla starszych dziewczyn, film, nie lubię, ty lubisz filmy i programy,
i jeszcze wiadomości, ja chcę bajkę dla małych dziewczynek, bo ja jestem mała.
Taka już duża.
Chcę mamę, mamo musisz położyć tutaj się, o tu musisz się.
Ja nie ziewam tylko śpiewam, jest jasno, mamo...
Taka duża.
Nawet przez sen.
Taka duża ta moja mała córeczka,
kiedy to zleciało, jak to leci i będzie lecieć z każdym dniem.
Jak to będzie.
I co będzie.

Wtorek będzie.
Jak zwykle po poniedziałku.
Tej wersji zamierzam się trzymać.
Aż do środy.





LEPIEJ ŻEBY NIE BYŁO GORZEJ



- Widziała pani? Dopiero urodziła, na spacer wyszła,
z całą świtą. Tamta ruda to jej matka, ten łysy to teść.
Wózek oczywiście pcha ojciec, więcej ich nie było i w dodatku 
taka wystrojona, a brzucha się jeszcze nie pozbyła. Widać!
Ja latałam sama z dwójką. I to z czwartego bez windy.
Idź do łazienki.
Stań przed lustrem.
Odgarnij włosy.
Uśmiechnij się.
Szyderczo, z przekąsem, dodaj nutę ironii.
I powiedz.
Jestem lepsza!
Kilka razy.
Już dobrze?
Nie sądzę.

- No pewnie, poszli na sylwestra, dziadkom podrzucili,
i na walentynki pojechali, do Paryża, wiem, mówili,
po co się zaraz tak chwalić, wstydu nie mają.
Ja trzy lata dzień w dzień, noc w noc, nikt mi nie pomagał, nikt!
Usiądź w fotelu.
Weź do ręki lusterko.
Tak, to połamane, ale przecież przejrzeć się można.
Zmarszcz czoło.
Zaciśnij zęby.
I gardło.
Wykrztuś powoli.
Jestem lepsza...
Wiele razy.
Lepiej?
Wątpię.

- Taka to ma dobrze. Bo ma kasę. Hop do prywatnego i po problemie.
Mojego do trzech publicznych nie przyjęli.
A ja muszę pracować. Nie to co ona.
Taka... Przy mężu. I paznokcie pomalowane ma codziennie na inny kolor.
A ja ziemniaki młode po nocach obieram.
Mnie tam zakupów nowym autem nikt pod wielki dom nie przywozi.
Taka to ma dobrze. Tak to i ja bym mogła. Być matką.

Idź do apteki.
Kup coś na pamięć.
Połknij na miejscu.
Przetrzyj oczy, rozluźnij mięśnie.
Przypomnij sobie.
Że już jesteś matką.
I możesz być lepsza, a nawet naj.
Dla swoich dzieci.
Bo jak sobie tego nie uświadomisz,
to nigdy tego od nich nie usłyszysz.
Bez względu na to czy masz drogie auto, czy pomoc w postaci łysego teścia.



środa, 10 września 2014

INACZEJ SPĘDZAMY CZAS. ŻEBY POTEM SPĘDZAĆ GO TAK SAMO.



- Gdzie moja Kasia? Gdzie? O! Jest!
Lolek jest szczęśliwy widząc na placu zabaw koleżankę z grupy.
- Niestety Lolku musimy już jechać.
Tata Kasi tłumi radość Lolka.
- Wie pani, zapisaliśmy na angielski, u sióstr, dobre opinie, trzeba dbać o rozwój małej.
Dbajcie więc, to wasze dziecko.
- A pani Lolka nie zapisze?

- A my na basen! Udało się wcisnąć do grupy rówieśników.
Mówię pani, basen działa cuda. Chodzicie?
Mama Karoliny gładko wchodzi w słowo ojcu Kasi.

- Niedaleko jest świetna stadnina, Jaś uwielbia.
Myślę, że Lolek by się nie bał.
Tym razem babcia. Intencje ma dobre. Jak wszyscy.
W tym placozabawowym piekiełku.

- Moja chodzi na takie zajęcia artystyczne.
Trochę muzyki, trochę plastyki. Balet.
Proszę pani, ja już widzę jak się dziecko zmieniło. Na plus!
Nawet go nie znam, nikt go nie zna, widocznie mieszkają tu od niedawna.
Ale i on czuje obowiązek wtrącenia swoich trzech groszy.
- Ma pani jak zapisać? Podam namiary.
No dobra, czterech, czterech groszy.

Mam namiary.
Znam miejsca.
Odwiedzam regularnie.
Rozmawiam.
Zapisuję na nowe, rezygnuję z niektórych.
Jeżdżę.
Prowadzę, obiecuję, że będzie fajnie.
Trzymam rękę na pulsie, jestem czujna, wypełniam papiery,
składam podpisy, wpisuję odpowiedzi w tabelach ankietowych.
Czytam regulaminy, przyglądam się pieczątkom,
sprawdzam czy znów nie rąbnęłam się przy dacie.
Jestem bliska wyrecytowania peselu Lolka w nocy o północy
nawet po gwałtownej pobudce.

Nie chodzi na angielski.
Nie widział konia z bliska.
Baletowe progi za wysokie na jego nogi.
Zamiast basenu jezioro. I to nie dalej niż do pasa. I to nie częściej
niż kilka razy latem.

Bo niedługo skończy cztery lata.
I ma mnóstwo czasu na dzieciństwo.
Co tydzień.
W niedzielę.

wtorek, 9 września 2014

OD PIĘCIU LAT MAM AUTYZM


1.

Popołudnie. Przedszkole. Szatnia.
- Narysowałem kolegów mamo!
- Rzeczywiście, trzymają się za ręce. Kto to?
- Krzyś. Z mojej grupy.
- A ten?
- Marek. Obok Piotruś. I jeszcze Adrian.
- Wszyscy z twojej grupy?
- Tak.
- Pięknie.

Wieczór. Dom. Kanapa.
- Pokaż mi jeszcze raz ten rysunek. Powiedz kogo narysowałeś?
- Chłopców.
- Z twojego przedszkola?
- Nie wiem.
- Mówiłeś, że z twojej grupy. Jak się nazywają?
- Nie wiem.
- Ten, o ten, jak ma na imię?
- Nie wiem. Nie pamiętam.

2.

Siedemnasta. Sklep. Dział z zabawkami.

- Chcę ten samochód. Kup mi mamo!
- Nie, wczoraj dostałeś nową zabawkę.
- Kup!
- Nie. Wczoraj kupiłam.
- Kup! Bo spalę ci dom albo cię uderzę!

3.

Środek dnia. Zajęcia grupowe. Przestronna sala. 

- Spójrz na tę dziewczynkę. Siedzi sama. Reszta dzieci z przeciwnej strony.
Kasi połamała kredkę. Wojtkowi zabrała samochód. Kopnęła Andrzeja.
Anetkę pociągnęła boleśnie za włosy.
Dlaczego dzieci nie chcą się z nią bawić?
- To ona nie chce się z nimi bawić.


Chłopiec.
Pięć lat.
Norma intelektualna.
Autyzm.
Wysokofunkcjonujący.

poniedziałek, 8 września 2014

JAJA NA OKO



- Mamo, mam dziecko. Muszę się nauczyć. Ratuj.
- Nic trudnego. Mąka, jajko, mleko. Żeby miało konsystencję
gęstej śmietany. I już.
- Mamo... Proporcje! Ile tego, ile tamtego, muszę wiedzieć!
- Na oko. Żeby ci wyszła śmietana, gęsta.
- Śmietana?!
- Oj, no żeby takie gęste było, ale nie za bardzo. I nie za rzadkie.
Takie akurat. Sama zobaczysz.

Zobaczyłam.
Jak kolejne dziurawe placki lądują w koszu.
Przypalone, surowe, ażurowe, betonowe.
Dwie patelnie w zlewie, plecy mokre, włos rozwiany.
Prosty przepis, jak dla kogo.
Sama znajdę lepszy.
W internetach mi wszystko wyjaśnią.
Co do grama.
Dokładnie.
Dziecko mam.
Nakarmię.
Będzie jak u mamy, już ja się postaram.

Pieprz do ciasta?
I cytryna?
Skoro tak piszą...
I cukier wanilinowy.
Mam. Dodam.
Tyle i tyle.
Skrupulatnie.
Żeby otwarty dziób zatkać.
Żeby mlaskanie z rozkoszy usłyszeć.
Dam jeść.
Ja, mama.
Usmażę te cholerne naleśniki.
Idealne naleśniki.

I wyrzucę jeden po drugim.
Zedrę z teflonu drewnianą łopatką.
Do cna.
I zacznę od nowa.
I wyleję to ciasto pływające w oleju.
I nic nie będę musiała zeskrobywać.
Samo spłynie.
Wraz z moją nadzieją.
Do kosza, do kibla, ze stołu zetrę kantem dłoni, z podłogi szmatą, mopem poprawię.

- W piątek? Super! Czekamy! Lolek się ucieszy. Nie, jeszcze się nie nauczyłam...
Tak, trochę próbowałam. Raz czy dwa... Duży kupił, takie z serem. I z jabłkami.
Nie, sam zjadł... Oj mamo...Przynajmniej kołysanki dobrze mi wychodzą.

- No, już jesteś. Do kuchni? Tak od razu? Ale... No mam.
Czekaj, zdejmij płaszcz. Tam jest. Przesypana, tak, ten słoik.
Też mam, kawę zawsze piję z mlekiem. Patelnia w tamtej szafce.
Gdzie idę? Może się obudził. Masz rację, cisza. Dobra, przecież patrzę.

Stos kształtnych, piegowatych, elastycznych naleśników.
Pachnie.
Paszcza otwarta szeroko.
W niebieskich oczach szczęście.
Mlaskanie. Takie z rozkoszy. A jakże.
Jakie to proste...

- Będziesz jadł jajka?
Lolek będzie. Oj jak on będzie.
A ja będę tłumaczyć.
Że najpierw z lodówki. Umyć. Rozbić.
Nie, nie do tej, do tamtej zielonej. Roztrzepać, nie za szybko, nie za wolno.
Trochę soli, tak na oko. Pieprzu ciut, mielonego, zostaw ziarnisty.
Patelnia ta, nie tamta, koniecznie drewnianą...
Mieszać, nie za krótko, nie za długo, żeby się nie ścięło na amen.
Ogień taki średni, kurek nie do końca, bo przywrze.
Nie za słaby, bo gluty wyjdą.
No tak na oko.

Hej! Stop!

- Będziesz smażyć z tatą?
Jasne, że będzie, oj jak on będzie.

Ja poczekam.
W pokoju obok.
Taboret niby stabilny, ale płytki takie twarde.
I nóżka się może, o Boże...
Poczekam, zęby zacisnę, poczekam.
Patelnia gorąca, a rączki niewprawne, mało zabawne.
Posiedzę.
I pryska.
Nie krzyknę, zatkam dłonią pyska. Poczekam.
Duży obok, Lolek na placu boju nie jest sam.
Radę dam.
Ja tu, oni tam.

- Usmażyłem! Zobacz mamo jakie piękne!

Jaki ty Lolku piękny jesteś z tą radością na twarzy.
Jaki Lolku szczęśliwy jesteś.
I cały.
Dumny z talerzem w dłoni.
Z buzią pełną zadowolenia. I jajecznicy.
Radosny, że się udało, że tobie się udało.
Moje szczęście, że się nic nie stało.

- W kuchni smażyłem!
- A może w łazience?
- Nie. Smaży się w kuchni!
- Na kuchence czy na pralce?
- Na kuchence mamo! W pralce się przecież pra!

No ba!



wtorek, 2 września 2014

PRZEDSMAK


Lolek lubi chodzić do przedszkola.
Uwielbia bawić się z dziećmi.
Ma swoje miejsce w grupie.
Uległe, podporządkowane, podążające.
Lolkowi bowiem trzeba zorganizować czas.
I doskonale się w nim odnajduje.
W zabawie zainicjowanej przez inne dzieciaki.
Sam nie zacznie, nie wciągnie innych, nie będzie przewodził.
Pójdzie na gotowe.
Jak w dym.
Podekscytowany i radosny.
Szczęśliwy, że może dołączyć.

Do dzieci, tych swoich osobistych dzieci, które zna.
Z przedszkola i placu zabaw.
Do zawsze tych samych dzieci.
Ze swojej grupy.

Do tych dzieci, które ostatnio stanęły okoniem.
Jak jeden mąż.
- Nie możesz! Jesteś mały!

Jest mały.
Najmłodszy.
Z innego rocznika.
I co z tego, że sobie radzi.
Co z tego, że do tej pory bawili się doskonale.
Bez względu na różnice wiekowe.
Wynoszące czasem rok, a czasem tylko dwa miesiące.
Bawili się jako maluchy.
W drużynie średniaków wszystko się zmieniło.
Bo Lolek pozostał mały.
I dla średniaków zawsze taki będzie.
Inny.

- Ty nie! Jesteś mały! A my nie!

Małe dzieci mają to do siebie, że gdy jest im źle, smutno, przykro, to płaczą.
Więc mały Lolek rozpłakał się również.
Rozpaczliwie.
I trudno go było uspokoić.
Tak mu było z tym źle.
Że się różni.
Od innych dzieci.

Myślę, że to dopiero przygrywka.
Chociaż wcale nie chcę o tym myśleć.

piątek, 29 sierpnia 2014

CIEMNA STRONA LOLKA


Rodzice dzieci takich jak Lolek często mają problem w miejscach publicznych.
Autobus, sklep, urząd, plac zabaw.
Zbyt głośno, zbyt tłoczno, za dużo świateł, dźwięków, zapachów.
Za dużo wszystkiego.
I już, atak histerii gotowy.
Łup głową w posadzkę na środku marketu.
Wrzask w banku, bo kolejka.
Ryk na placu.
Spazmy.
Pięścią w szybę autobusu.
Bo facet obok śmierdzi kiełbasą.
Mimo że jadł na śniadanie, a jest już szesnasta.
Nie szkodzi.
Przeszkadza.
I ryk.
No i komentarze, a jakże.

- Ale pani dziecko wychowała!
- Rozwydrzony bachor!
- Piechotą, a nie do autobusu!
- Proszę wyjść z tym dzieckiem!
- Niech go pan w końcu uspokoi!

Ale, ale.
Ale często to nie znaczy zawsze.
Ale autyzm, to nie znaczy, że nie da się wpoić zasad.
Ale to bez autyzmu też cyrk na środku Tesco potrafi odstawić.
Ale to z autyzmem, mimo ciężkiej pracy rodziców, nie zawsze da się uspokoić.
Ale czy to znaczy, że trzeba zamknąć na całe życie w domu?
Nie można generalizować.
Nie można zrzucać wszystkiego na autyzm.
Czasem jednak nie można zrobić nic.
Bo autyzm bierze górę.

Lolek w ciągu ostatniego roku dał czadu kilka razy.
Tak porządnie.
Mimo, że nie rozpieszczam.
Czasem wręcz mam wyrzuty sumienia, że jestem zbyt surowa.
Czasem i mnie opadają ręce.

Lolek, który nigdy nie wykazywał krzty agresji,
potrafił podrapać mnie do krwi.
Obić moją twarz małymi piąstkami.
Ścisnąć moją szyję palami tak mocno, że zostały mi sińce.
Lolek, który nigdy wcześniej nikogo nie uderzył.
Ten sam Lolek, który nigdy nie został uderzony.
Moje dziecko z dzikim wzrokiem, obłędem w oczach, którego przestraszyłam się
nie na żarty.
Mimo słów obecnej wtedy pani pedagog.
- Niech pani wytrzyma. Proszę nie zwracać uwagi.
Broń Boże nie przytulać. Tylko pani wzmocni niepożądane zachowania.
Nie wytrzymałam.
W tamtej chwili miałam wrażenie, że to nie moje dziecko.
Że pierwszy raz w życiu widzę te szalone oczy.
Pękłam i przytuliłam.
Ja, surowa i konsekwentna.
I przeszło.
Tak szybko jak się pojawiło.
A ja potem jakiś czas chodziłam w apaszkach.
Moje dziecko wróciło.
Na długo.

By wpaść w furię przy szerszej publice.
Już nie w domu, o nie.
Całe osiedle widziało, całe osiedle słyszało.
Nie wiem, czy komentowało, pisk Lolka skutecznie zagłuszał inne dźwięki.
Byle do klatki, byle do domu.
Tylko jak?
Próba sił.
Między małym dzieckiem, a dorosłą kobietą.
Zdziwioną kobietą.
Że ma tak silne dziecko.
Wycie, wierzganie, wyginanie, pot, płacz, bezsilność, wrzask.
Mój mocny uścisk.
Naprężone mięśnie usiłujące okiełznać wijące się ciało Lolka.
I na trzecie piętro.
Zaraz, jeszcze nie, jeszcze głową w szybę drzwi wiodących do klatki.
I mięśnie.
A potem siniak na biodrze Lolka.
Trzymałam mocno. I to bardzo.
Żeby łba na schodach nie rozwalił.
Dom. Nareszcie.
Kopniaki w drzwi, w ścianę.
Pisk, płacz, ryk, łkanie.
Trans.

I nagle spadek energii.
Płacz traci na sile.
Przytulam.
- Tu mam łezkę mamo, wiesz?
- Kocham cię córeczko, wiesz?
Wycieram.
Przytulam.
- Pobawimy się mamo?
- Jasne!
Obydwie nie mamy siły.
Wychodzi nam średnio, Lolek zasypia w trakcie.
Znów mam swoje dziecko.

Wróć!
Ja to dziecko mam cały czas.
Z obłędem w oczach, z rozbawieniem w głosie, podczas zabawy i w czasie wybuchu złości.
To ciągle jest moje dziecko, zawsze moje dziecko.

- Wie pani, gdyby ciągle było spokojne, takie do rany przyłóż, to oznaczałoby jedno.
Jest chore.

Zgadzam się.
Moje jest zdrowe.
Tylko ma autyzm.



czwartek, 28 sierpnia 2014

PAN SŁONECZKO - REAKTYWACJA


Kiedyś grał pierwsze skrzypce.
Potrafił przyciągnąć uwagę Lolka.
Ot tak, nie robiąc nic.
Nie narzucał się, nie prawił komplementów, nie podtykał pod nos smacznych kąsków,
nie wabił wirującą zabawką, nie zmuszał, nie grał na emocjach,
nie nucił kołysanek, nie zmieniał pieluch, nie otulał kocem,
nie zrywał się w nocy na równe nogi po pięć razy,
nie leciał z mlekiem na każdy jęk,
nie kołysał w ramionach, nie obiecywał, że kochać będzie do końca świata.
Nic z tego.
Był.
Wisiał.
Uśmiechał się zawsze tak samo.
Zawsze, ale to zawsze się uśmiechał.
I zawsze patrzył.
Nawet w nocy.
Nie spał, nie jadł, nie chodził do pracy, nie oglądał telewizji, nie czytał gazet.
Wisiał.
Zawsze w tym samym miejscu.
Na tej samej ścianie.
W pokoju Lolka.

PAN SŁONECZKO

Obraz.
Zwykły obraz.
Niebezpieczny rywal.
Moja największa konkurencja.

Udało mi się.
Bo miałam dwie ręce, taboret i szafę.
A on nie.
Bo umiałam chwycić, zdjąć ze ściany i schować.
A on nie nie potrafił się obronić.
Bo chciałam, by Lolek uśmiechnął się w końcu do mnie.
A nie do niego.
Tylko do niego.
Bo pragnęłam by Lolek mnie pokazywał nową zabawkę.
A nie jemu.
Bo to dla mnie powinien tańczyć.
A nie dla niego.
Bo to ja do cholery urodziłam Lolka.
Amen.

Przeleżał w ukryciu wiele miesięcy.
Nie skarżył się.
Nie wołał za dnia, nie szeptał w nocy.
Nie domagał się uwagi.
Przestał mi się śnić.
Przestał dla mnie istnieć.


No ale porządki w chałupie czasem zrobić trzeba.
- W końcu powiesiłem!
Tak. Wbił gwóźdź i powiesił.
Ten uśmiech.
Taki jak zawsze.
Te oczy.
Takie jak wtedy.
Promienie-płomienie.
Identyczne.
Tak jak kiedyś.

- Co to za zdjęcie mamo?
- To nie zdjęcie, to obraz.
- Tak?
- Tak.
- To słoneczko mamo, wiesz?
- Wiem kochanie. Kiedyś bardzo je lubiłeś. Bardzo.
- Tak???
- Tak. Pamiętasz?
- Nie.
- Na pewno nie pamiętasz? Przynosiłeś zabawki, tańczyłeś, uśmiechałeś się do niego.
- Zobacz mamo, mam nowego kucyka, on lata, bo jest czarodziejski, wiesz?

Przeleżał bez jęku.
Bez słowa protestu.
I płaczu po nocach.
Wyspał się porządnie.
Przespał wiele.
Zasłużył na nagrodę.
Pora na reaktywację.

Niech wisi.
I patrzy.
Jak Lolek tańczy.
Dla mnie.








ALBO DEBIL ALBO GENIUSZ


Taka jest obiegowa opinia o osobach z ASD.

Jego mózg to sprawnie działający komputer.
Tak sprawnie, że nam, NT, nawet się nie śniło.
Przecież ma autyzm.
Jest geniuszem.

Jego mózg to jedna szara komórka.
Dobra, dwie.
Nie rozumie, nie czuje.
Jest upośledzony intelektualnie.
Przecież ma autyzm.

Tak się mówi.
O nich.
Ja to słyszę.
Ja tego słucham.
Ja tego nie przyjmuję do wiadomości.

Wśród nich zdarzają się osoby o bardzo niskim ilorazie inteligencji.
Fakt.
Wśród nas również.
Wśród nich są osoby obdarzone wybitnym intelektem.
Fakt.
Wśród nas też.

W normie intelektualnej mieszczą się i oni i my.
Znów fakt.

Oni myślą inaczej niż my.
Faktycznie.
Oni mają autyzm, a my nie.
I nic tego nie zmieni.
Ani my nagle nie "zachorujemy", ani ich nikt nagle nie "wyleczy".
Żyjemy na tym samym świecie.
Odbieramy go inaczej.
Przewagę mamy my. NT.
Oni są w mniejszości.
Choć jest ich wielu.
Nawet nie zdajemy sobie sprawy jak wielu.

My, ci NT, ci w większości, wiemy lepiej.
Co czują, czy czują, jak nas widzą, jak widzą siebie,
w jakim stopniu nas rozumieją, i czy w ogóle rozumieją.

Pytanie skąd czerpiemy tę wiedzę?
Poprzez obserwację.
Pytanie czy obserwacja może dać nam pełny obraz?
Obraz problemu?
Bo dla nas, NT, to problem.
Czy może?

Nie jestem w stanie wejść w skórę Lolka.
Popatrzeć jego oczami.
O wielu rzeczach mi nie powie.
Nie będzie umiał, nie będzie chciał, nie będzie czuł takiej potrzeby.
Nigdy nie dowiem się, czym tak naprawdę jest autyzm.
Bo sama go nie mam.
Mimo że on jest tuż obok.
Codziennie.
Co noc.

Więc mogę tylko patrzeć, żyć z nim, zmagać się...
Z nim?
Nie. Z własnymi ograniczeniami.
Ograniczeniami osoby neurotypowej.
Która ma dziecko z autyzmem.

Inne.
Ani gorsze, ani lepsze.
Po prostu inne.

U nas zawsze będzie inaczej niż u was.
Ja się z tym pogodziłam.
I wszystkim tym, którzy nie mają o tym pojęcia,
ale wydaje im się, że mają spore,
radzę to samo.

Są rzeczy, na które nie macie wpływu.
Jest życie, moje życie, na które nie będziecie mieli wpływu.
Jest życie Lolka, które będę chronić przed wpływem niektórych z was.
Tych, którzy nie mogą sobie poradzić z innością.
Pogódźcie się z tym.
Albo nie zawracajcie mi gitary.
Mam ważniejsze sprawy na głowie.
Na przykład pranie.


środa, 13 sierpnia 2014

O PEWNEJ METODZIE OD CZCI I WIARY ODSĄDZONEJ


Metoda krakowska.
Nie będę jej opisywać.
Nie jestem logopedą, nie zrobię tego dobrze.
Nie będę też przepisywać.
Z Wikipedii.
Taka metoda istnieje.
I budzi wiele kontrowersji.
Bo owszem, dzieci zaczynają mówić.
Ale co to za mowa?
Sztuczna, sztywna, na rozkaz.


- Idziemy daleko?
- Nie tak daleko, kilka bloków dalej.
- Do Michała?
- Tak.
- Ja wiem gdzie mieszka Michał!
- Tak? Gdzie?
- Tam! O tam mieszka! Tam jest jego domek!
- Rzeczywiście, pamięć masz dobrą.
- Z tatą byłam.
- A teraz idziemy wszyscy.
- Idziemy razem, mama, tata i Lolek!
- Tak kochanie.
- Chcę trzymać za rączkę mamę i tatę.
- Dobrze. Ulica jest blisko, tak jest bezpieczniej.
- Ulicą jedzie biały samochód!
- Dlatego trzeba uważać i trzymać się chodnika.
- A tu jest słomka! Ktoś wyrzucił słomkę mamo! Od soczku!
- Nie powinien tego robić, bo śmieci wyrzuca się do...
- Kosza! W kuchni!
- Nie tylko. Śmietniki są też na dworze.
- Tam! Tam jest śmietnik mamo! Obok stoi motocykl, wiesz? Widzisz?
- Widzę.
- Widzisz tato? Motocykl! A tutaj żółte kwiatki. I dmuchawce!
- A pić ci się nie chce?
- Nie. Rower! Rower jedzie! Mamo zobacz! Widzisz tato?
- Tak, widzimy.
- Jedzie tata i dziecko.
- A za nimi chyba mama dziecka.
- Tak? Mama? Dziecka?
- Tak kochanie.
- Dokąd jadą? Którą drogą? W prawo? W lewo?
- Do swojego domu. Prosto.
- Gdzie jest ich dom? Gdzie się wchodzi? Jest winda?


Od kiedy Lolek lata do logopedy?
Od roku i kilku miesięcy.
Kiedy zaczął mówić?
Rok temu.
Jak jest prowadzony?
Świetnie.
Z jakim skutkiem?
Zajebistym.
Jaką metodą?
Krakowską.


sobota, 9 sierpnia 2014

ZAPOMNIAŁAM O ŚMIECIACH NA WIELE LAT


- Kamieniem nie można rysować mamo!
Lolek ściska w ręku kredę.
Obok dużo młodszy chłopiec z kamykiem w dłoni.
Naśladuje starszą koleżankę i przyciska twardy przedmiot do tablicy na placu zabaw.
- Nie rysuje się kamieniem chłopczyku!
Lolek wykonuje charakterystyczny gest palcem.
- No, no no!
Chłopczyk nic sobie z tego nie robi.
Przeciąga kamieniem po kredowej linii zaznaczonej przez Lolka.
- Chcesz kredę?
Przecież Lolek może się podzielić.
Więc pyta.
Chłopiec jest za mały by odpowiedzieć.
Ale widać, że nie chce.
Ma swoje narzędzie.
Sam znalazł.
I udaje, że rysuje.
Sprawia mu to radość.
A Lolka denerwuje.
- Nie można rysować kamieniem!

Można Lolku.
Można też gotować zupę z trawy.
Można karmić lalkę jarzębiną.
Można zrobić tort z piasku.
Można popatrzeć na chmurę i zobaczyć w niej psa.
Można dojrzeć tęczę w nagrzanym szkle porzuconej na trawniku butelki.
Można cieszyć się styropianowym śniegiem.
Można dostrzec w piaszczystej, krętej ścieżce rzekę.
Można napełnić kieszenie paluszkami z patyków.
Można szukać elfów w krzakach.
Można zaglądać do dziupli i wypatrywać krasnoludków.
Można rozłożyć ręce i być ptakiem.
Można się zastanawiać czy widać z balkonu Twardowskiego na księżycu.
Można się nie bać burzy, bo przecież to aniołki grają w kręgle.
Ani deszczu, bo niebo płacze.
Można.

Można też zrobić niewielki dołek.
Ułożyć w nim starannie kilka kwiatków.
Listek.
Przykryć szkiełkiem.
Zasypać, przyklepać, ukryć pod garścią trawy.
Można z tego zrobić sekret.
By go po pewnym czasie odkryć.
I cieszyć się jak dziecko.
Można.


- Mamo czemu zakopujesz taki śmietnik?

Bo chciałam sobie Lolku przypomnieć dzieciństwo.
Tylko zapomniałam, że ty od urodzenia jesteś dorosły.



czwartek, 7 sierpnia 2014

DAĆ CZAS. ZABRAĆ CZAS.


Ma czas. Swoje tempo. Dorośnie, dojrzeje, zacznie.
DAJ LOLKOWI CZAS.

Nie dałam. Sama go nie miałam.
Zabrałam.
Przeznaczyłam na coś innego.

Zamiast wspólnych zabaw z dziećmi - praca jeden na jeden.
Zamiast zajęć muzycznych z rówieśnikami - grupowe z takimi jak on.
Zamiast dyplomu z pływania - orzeczenie o niepełnosprawności.
Zamiast gier i zabaw bardzo towarzyskich - SI.
Zamiast wspólnego śpiewania - spotkania z neurologopedą.
Zamiast dzieciństwa - trochę inne dzieciństwo.

Widzisz? To jest jego czas. Ma swój.
Tańczy, śpiewa, recytuje.
Wchodzi do piachu. Skacze.
Wspina się, mówi, je widelcem.
Pije z kubka, rozumie co się do niego mówi.
Patrzy w oczy.
Lubi dzieci.
Jest grzeczny w sklepie i w banku.
Chodzi do przedszkola.
Wytrzymuje w przedszkolu.
Lubi przedszkole.
Choć jest inny niż reszta dzieci.
Dorósł, dojrzał, zaczął.
Ma po prostu swój czas.
Jego czas zwyczajnie nadszedł.


Widzę.
Nie muszę nawet specjalnie wytężać wzroku.
Mam czas, by patrzeć.

By się delektować widokiem.
I patrzeć na Lolka.
Któremu ktoś poświęcił masę czasu.
Swojego czasu.
Któremu ktoś część lolkowego czasu zabrał.
I w to miejsce wepchnął swój.

Po to tylko, żeby i czas Lolka mógł nadejść.
Bo czasowi Lolka trzeba było pomóc.
Pogonić, poczekać, podkręcić, zrobić przerwę, zachęcić, przyspieszyć.
By w końcu ruszył cztery litery.
Czas.

Czas Lolka.
Któremu sam Lolek mógłby nie dać rady.
Więc potrzebował innego czasu.
Musiał się wymienić czasem.
Żeby z czasem było dobrze.

I zamiast myśleć, że może i bez terapii by ruszyło,
wolę nie myśleć o tym, co by było, gdyby jednak nie.
I wolę sobie nie wyobrażać,
jak bardzo plułabym sobie wtedy w twarz.
Bo ja też mam swój czas.
I nie lubię go tracić na pierdoły.



piątek, 1 sierpnia 2014

ZAWIESZONA


Wiszę.
Pomiędzy jednymi, a drugimi matkami.
Takich jak ja jest mnóstwo.
Tych drugich jeszcze więcej.
Ich światy się przenikają.
Gdzieś tam są punkty wspólne.
Gdzieś tam jest milion różnic.

Wiszę.
Nie należę nigdzie.
Jestem trochę tu, trochę tam.
Skaczę.
I czasem bolą mnie nogi.

I czasem się zatracam, gubię, zapominam.
Wydaje mi się, że jestem pełnoprawnym członkiem.
Przecież Lolek ma autyzm.
Tak jak tamte.
Jestem w domu.
Nie, to nie jest mój dom, a ja nie jestem mile widzianym gościem.
Bo autyzmu Lolka nie widać.
Tak jak u tamtych.
Dzień dobry i uśmiech.
W ośrodku.
Bo korytarz wąski.
Żadnego powitania i wzrok w drugą stronę.
Bo na szerokiej ulicy można sobie pozwolić.
Można udać, że się nie widzi.
Tego, czego i tak nie widać.
Autyzmu Lolka.

I czasem się zatracam, gubię, zapominam.
Myślę, że jestem prezesem innego stowarzyszenia.
One nie mają, ale Lolek tak bardzo nie odstaje.
Oni nie wiedzą.
A ja ich nie uświadamiam.
Dopóki Lolkowi nie odwali.
Tak, tak, zły dzień, zmęczenie, pogoda, boli brzuch.
Byle nie to na A.
Bo ja przecież tym prezesem chciałam...
I nie mogę.
I nie będę.
I muszę wyjść.
Natychmiast.
Tak, z tego domu też.
Bo ryk, bo zły dzień, widocznie brzuch boli.
Albo głowa.

Moja głowa czasem pęka.
I wtedy sobie przypominam.
I wtedy wychodzę z jednego i z drugiego domu.
Żeby nie wyjść z siebie.
Żeby wrócić do siebie.
Do swojego domu.
Tam wszystko staje się proste.

piątek, 25 lipca 2014

NO TO MA TEN AUTYZM CZY NIE?


Czyli o dwuminutowych diagnozach.

Obiekt obserwowany - Lolek.
Miejsce - plac zabaw.
Specjalista - rodzic innego dziecka.

Etapy diagnozy:
1. Uważne śledzenie wzrokiem obiektu.
2. Wywiad z matką obiektu.
3. Podsumowanie, czyli prawda objawiona.

- No ja proszę pani nie widzę tego autyzmu.
Bo, proszę pani, autyzmu nie można zobaczyć. Czasem widać objawy, ale nie zawsze.
- Bawi się z dziećmi, chodzi, biega... I mówi!
Część autystów mówi. Proszę pani. I chodzi. I biega. Niesamowite, prawda?
- Syn mojej koleżanki wygląda i zachowuje się inaczej.
O! Ten! Ten to dopiero ma autyzm!
A moje dziecko nie dopiero, tylko od urodzenia.
Osoby z autyzmem to nie umundurowane wojsko oddychające na rozkaz.
- Bo z nim, proszę pani, nie ma kontaktu!
Z moim dzieckiem też. Gdy się dorwie do czekolady.
- Nieee... To nie autyzm, woła do pani mamo!
Bo mówi. To jak ma wołać? Ej, laska?
- Nie kręci się i nie chodzi na palcach.
Kręci się, ale coraz rzadziej. Nawet jak tutaj zacznie wirować, to powiesz, że tańczy.
Bo wiesz lepiej.
- I uczesane to pani dziecko, te z autyzmem nie dają się czesać!
Te bez autyzmu czasem też, ale proszę nikomu nie powtarzać,
to będzie nasz mały, słodki sekret.
- I bułkę pani dała, a te z autyzmem to zawsze na diecie.
Cóż, wzięłabym cię na zajęcia do takiego specjalnego ośrodka,
to byś zobaczyła jakie cuda z cukrem i glutenem autyści wciągają uszami.
I nie zaczynają świecić. I nie wpadają w narkotyczny trans.
Jedzą, bo są głodni. Bądź łakomi.
Dokładnie tak jak my, ci bez. Nie do wiary, prawda?
- Uśmiecha się!
Nic mi nie wiadomo o całościowym paraliżu mięśni twarzy.
A może powinnam się przyjrzeć, w końcu jestem matką, ale co ja tam wiem.
- Nie, pani dziecko nie ma autyzmu. Może i miało, skoro się pani upiera,
ale już nie ma. Przecież widzę.

Przecież nie będę tłumaczyć jak krowie na miedzy, że ma.
Że mam na to tonę papierów.
A każdy papier podpisany przez specjalistę.
Nie, nie takiego, który ma sąsiada, siostrzeńca czy dalekiego kuzyna z autyzmem.
Tylko takiego, który szkoły odpowiednie pokończył.
I praktykuje. Proszę pani.
I zęby na tym autyzmie zjadł.

Przecież nie będę opisywać co się działo z moim dzieckiem dwa lata temu.
Podczas regresu.
Gdy ten autyzm można sobie było obejrzeć z każdej strony.
Kiedy głupi by zauważył.

Przecież nie będę gadać o terapii. Takiej, siakiej i owakiej.
Która wciąż trwa.
Która została dopasowana do Lolka.
Do tego konkretnego Lolka, a nie kolejnego autystycznego dziecka.
I która przynosi efekty.

Przecież nie będę sobie strzępić języka po próżnicy.
Nie będę pani psuć humoru.
Tym, że z autyzmu się nie wyrasta.
Tym, że autyzm się albo ma, albo nie.
Tym, że ja mam inne zdanie.
Tym, że czy pani chce, czy nie,
czy ja tego chcę czy nie,
czy Lolek tego chce czy nie,
to ma ten autyzm.
I będzie z nim chodził, biegał i mówił.
Do końca życia.
Mimo że pani twierdzi inaczej.
W końcu widziała pani jednego autystę.
A ja z takimi argumentami po prostu nie dyskutuję.


środa, 9 lipca 2014

TYM, KTÓRZY WAKACJE SPĘDZAJĄ W MIEŚCIE, RADZĘ JA. CZYLI CZEGO NIE ROBIĆ I CO ROBIĆ NA PLACU ZABAW.



Matki to ekspertki.
Rodzą dzieci i już są specjalistkami.
Od dzieci - wszystkich, od tego, co związane z dziećmi - wszystkimi,
w ogóle od wszystkiego - nawet nie związanego z dziećmi.
Bo urodziły i są matkami.
A to najlepszy argument.

Ja też! Też chcę! Też umiem, też mogę, też wiem.
Wszystko.
Bo jestem matką i kto mi zabroni.

I podzielę się swoją wiedzą radośnie, o tak, żal by było w tajemnicy
prawdy objawione trzymać.
Bo jestem matką.
I wiem lepiej.

Plac zabaw mam w jednym palcu, jakkolwiek to brzmi.

Idziesz.
Ale zanim wyjdziesz zastanów się porządnie.
Zrób plan.
Spisz za i przeciw.
Obejrzyj prognozę.
Nakarm dziecko.
Wysikaj dziecko.
Umyj z grubsza odkryte części dziecka.
Spakuj najpotrzebniejsze rzeczy.
Spójrz w lustro.
Umyj po łebkach wystające części.
Nie szukaj grzebienia, bo cię noc zastanie.
Jak chłodno - czapka, jak ciepło - palcami przejedź.
Nie zdążyłaś umyć zębów? Już nie zdążysz.
Przypomnij sobie, gdzie dziecko przykleiło wczoraj zużytą gumę
i dlaczego akurat na oparciu nowej kanapy.

Ubierz dziecko adekwatnie.
Do czego?
Do pogody?
Zwariowałaś?
Adekwatnie do innych dzieci na placu.
Bo cię inne matki zlinczują.
Dobra, może nie będzie tak ostro.
Wyguglaj znaczenie słowa ostracyzm.
Skąd masz wiedzieć co będą miały na sobie inne maluchy?
Błagam, trochę kreatywności.
Oj nie chciało się wczoraj, nie chciało zamontować kamer na placu zabaw,
leniwa dziewczynka, fe!
Przypomnij sobie co czytałaś przed chwilą o ostracyzmie.
18 stopni a ty dziecku czapki nie zakładasz?
Jak zobaczysz, że wszystkie mają, to założysz.

Pakuj do torby!
Nie zmieści się?
Do torby powiedziałam, a nie do torebuni.
Nie masz takiej na kółkach?
Widzisz? Jak się dobrze poszuka w piwnicy, to się znajdzie.
Nie... Wcale nie głupio!
Zawsze to pretekst do zagajenia rozmowy.
Wracasz prosto z lotniska.
A że jesteś odpowiedzialną matką, to od razu na spacer,
bo dzień matki i dziecka bez spaceru, to dzień stracony.
Ciężko?
Gdzie tam, mówiłam na kółkach.
Możesz pakować.
Masz już wszystko?
Nie masz racji.

Trzy chrupki, bo inaczej potomek nie zje później obiadu?
Weź cztery, nie, pięć opakowań.
Mówię ci weź!
Tam będą sępy.
Jak cię otoczą, to z walizką daleko nie uciekniesz.
Co z tego, że na kółkach.
Weźmiesz jednak sześć?
Moja szkoła.
Lizaki - ilość hurtowa.
Sok - najlepiej cztery, każdy o innym smaku.
Twoje lubi tylko pomarańczowy?
Jak zobaczy u Hani jabłkowy, to się zacznie jazda.
Sama będziesz piła pomarańczowy matko wyrodna.
Wafle ryżowe.
Syf?
Powiedz to sępom.

Chusteczki higieniczne.
Nie ma kataru?
Nawet jak się rozryczy?
Nie rozryczy się?
Jesteś wróżką i masz na to papier?
To weź chusteczki.
Bo jak rękawem wytrzesz dziecku gluta, to sobie szybko przypomnisz,
co przed wyjściem wyguglałaś.
Starte owoce są zdrowe?
Śmiało, masz walizkę na kółkach, wszystko się zmieści.
Zjesz sama, wafli dla ciebie na bank nie wystarczy.
Pieniądze.
Po co ci kasa na placu?
A kto powiedział, że na placu?
Czeka cię galop do sklepu.
Masz wszystko i nie musisz?
Dobra, to weź jeszcze przenośną lodówkę.
Po co, po co.
W walizce ci lody długo nie wytrzymają.
Czyli bierzesz jednak portfel?
Brawo.

Woda.
Nie pije wody?
Nie szkodzi.
Na placu wyciągnij wodę. I zachęcaj tak, by wszyscy słyszeli.
Twoje macierzyństwo jest świadome.
Soki to ostateczność.
Ostatecznie wyciągnij sok.
Dokładnie taki, jaki pije Hania.
Takiego nie wzięłaś?
Co za wstyd.
Masz pieniądze.
W drogę!
Stop!
O czymś zapomniałaś!
O dziecku.
Ruszajcie razem. Możecie po drodze śpiewać piosenki.
Nie wiem. Szumią jodły na gór szczycie czy coś.
Tylko nie disco polo, nie po to do ciężarnego brzucha
przykładałaś słuchawki z muzyką Mozarta.
Z podskokami bym uważała.
I z walizką.

Dziecko nie chce iść, ale chce sok?
Wyciągnij chusteczki.
A widzisz?
Jesteś przygotowana na wszystko.
Ten podziw w ich oczach, te spojrzenia ze zrozumieniem.
Prawie jak w domu.
I co dalej? Dalej nie masz soku?
Ale masz sześć opakowań chrupek.
Wyjmuj. Po kolei.
Popatrz ile twoje dziecko ma koleżanek i kolegów!
Teraz wafle.
Spójrz ile masz nowych przyjaciółek.
Wszystkie się odchudzają.
No dawaj, gadaj o dietach.
Nieważne, że nic o tym nie wiesz.
Przytakuj, dziw się, wydawaj okrzyki.
Tak, przysięgam, to wystarczy.

Zostaw walizkę.
Nowe przyjaciółki popilnują.
Zostaw!
Szukaj dziecka!
Tam jest!
Poszło żebrać o paluszki.
Pozwól.
Tamto się nażarło waszych chrupek.
Twoje ma prawo pójść i się ślinić.
Wszystko zostanie w rodzinie.

Że już długo?
I jesteś zmęczona?
I obiad?

Cóż, musisz przekonać dziecko.
W atmosferze wzajemnego szacunku.
Żadne tam do domu, bo ja tak mówię!
Jesteś świadomą matką, podążaj za dzieckiem.
Nie chce podążać, a to ci niespodzianka.
Przypomnij sobie wszystkie programy edukacyjne o wychowywaniu dzieci.
Już?
Ok.
To teraz uklęknij przed dzieckiem.
Twoja twarz na wysokości wzroku małego.
W oczach miłość. I szacunek - nie zapominaj!
Teraz możesz zacząć.
Ton wyważony, głos opanowany.
Co zacząć?
Przemowę.
Nie bój nic, krótko będzie.

- W domu mam żelki o smaku coca-coli.

I już możecie wracać.
Bez ryku, pisku i histerii.
Opanuj się, mówię, że bez ryku i histerii.
Wstyd przed dzieckiem.
Blisko masz, dasz radę.
Tak, bez pisku też i nie obchodzi mnie, że to pisk radości.
W domu sobie popiszczysz.

A gdy wróci mąż i popatrzy zdziwiony na drinka w twojej dłoni,
bo dopiero szesnasta, ty popatrz wymownie
na walizkę leżącą na środku przedpokoju
i głosem opanowanym, tonem wyważonym i z szacunkiem we wzroku
wytłumacz, że to gratis.
W samolocie rozdawali.




środa, 2 lipca 2014

JAK I KIEDY UŚWIADOMIĆ DZIECKU, ŻE MA AUTYZM?


- Przebieramy się.
- Ty i ja?
- Tak. W piżamach nie pojedziemy.
- Gdzie? Gdzie jedziemy?
- Na zajęcia do pani Basi.
- Pani Basi?
- Tak.
- Czemu mamo?
- Co tydzień tam jeździmy.
- Tak. Czemu mamo?
- Bo pani Basia lubi się z tobą bawić.
Eee... Yyyy... Robi się gorąco.
- Ja też lubię.
- Cieszę się córeczko.
- Lubię ćwiczyć z panią Basią. Lubię pracować.
Eee... Yyyy... Lubi ćwiczyć i pracować, a ja z zabawą wyjechałam.
- Proszę, daj się uczesać.
- Czemu mamo?
- Nie pojedziesz rozczochrana.
- Czemu?
- Bo ci będą włosy przeszkadzać w zaba... w ćwiczeniach.
- Jakich ćwiczeniach?
Albo Lolek ma zaniki pamięci, albo chce odwrócić uwagę od czesania.
- Z panią Basią. (wdech, wydech).
- Jedziemy do pani Basi?
- Taaak... (wdech)
- Czemu? Czemu jedziemy mamo?
- Bo jeździmy tam (wydech) co tydzień.
- Czemu mamo???

Bo masz autyzm!
I z tego względu podlegasz terapii.
Żeby się nauczyć żyć wśród ludzi, którzy go nie mają.
I nie zwariować.
A jak będziesz wyjątkowo pojętna, to w dniu szóstych urodzin
spakuję ci małą walizeczkę i wyślę do szkoły z internatem.
I będziesz mogła pytać czemu? każdego nauczyciela po kolei.
Codziennie.

- Czemu mamo? Czemu jedziemy?
Wdech, wydech...
- Bo dziś jest wtorek!
- Tak! Jedziemy do pani Basi! Jest przecież wtorek! Jestem gotowa.

Ja natomiast nie.
Ty też nie do końca.
Poczekamy sobie trochę.
Kilka lat.
Na jakiś bardziej sprzyjający moment.
Na jakiś inny wtorek.


czwartek, 26 czerwca 2014

MISTRZ PATELNI, TORTOWNICY, CZY CZEGO TAM JESZCZE, PART TWO


Part one opisałam TUTAJ.
Była to part na zimno, z lodówką w tle.
Potem długo, długo, długo nic.
Aż do wczoraj.
Wczoraj postanowiłam coś upiec...

Dlaczego akurat wczoraj?
Po 1.5 roku od ostatniej porażki?
Bo rok z grubym okładem to wystarczająco dużo czasu,
żeby się po tej porażce psychicznie pozbierać do kupy.
W tym czasie nie próżnowałam, o nie.
Przerzuciłam się jedynie z cukiernictwa na sztukę obiadową.
I śmiało mogę powiedzieć, że umiem usmażyć mielone.
I ugotować rosół.
Prób było wiele, pewne niedociągnięcia da się na talerzu wyczuć,
ale całe życie przede mną.
Wyczuwa głównie Lolek.
Głównie w kotletach.
Bo pani Ewelinka z przedszkola robi lepsze.
Gdzie mi tam do pani Ewelinki.
I jej mielonych.
Nóg pani Ewelinki nie godnam całować.
Lolek natomiast mało po rękach jej nie całuje.
Zaraz po konsumpcji przedszkolnych kotlecików.
Moje wcina Duży.
Rosół wsuwają obydwoje.
A ja z kolei mam ochotę całować wylizane talerze.
Z tego szczęścia, że zjedli.
I wciąż żyją.

Czas więc na deser.
Na ciasto.
Co to za dom bez ciasta.
Domowego, no raczej.
Co to za dzieciństwo bez szarlotki i sernika.
Ręką macierzy uczynionego.
Smaki dzieciństwa, te sprawy.
Trzeba dziecku wbić w pamięć, by na starość wzdychało z rozrzewnieniem
wspominając mamine wypieki.

Mamine oczy wypatrzyły więc w internecie przepis.
Prosty, łatwy i przyjemny.
W sam raz na mamine możliwości i brak talentu.
Nie może się nie udać.
Maminy optymizm sięgnął zenitu przeistaczając się w euforię.
Dam radę! Upiekę! Wszystkim oko zbieleje, a język kołkiem z rozkoszy stanie.

Weszłam do kuchni pilnując bardzo, by moja energia nie rozsadziła pomieszczenia.
Bo gdzie będę piec?
Gdzie będę mieszać, łączyć składniki, łyżką radośnie wymachiwać,
słowem gdzie będę kulinarną magię uprawiać?
Tylko spokojnie.
Zaczynamy!

Jajka? Są.
Olej? Na miejscu.
Truskawki? Odszypułkować, się robi!
Proszek do pieczenia? Eee... Chwila wahania... Jest!
Wiedziałam, że dobrze ukryłam.
Dwa lata temu.
Ja to mam pamięć!
Wróć! Odszypułkować i umyć!
Zrobione!
Pokroić? Nie napisali.
A miało być prosto.
Potem się pomartwię.
Najpierw wymieszam.
Napisali, że energicznie.
Cukier wanilinowy z jajami.
Po co energicznie?
Siły witalne mam niespożyte, kuchnia mnie nagle kręci, ale czy nie mogę się podelektować
tym mieszaniem?
Mogę.
Mąka.
Sru!
Może jednak energiczniej, bo coś mi masa zaczyna cement przypominać.
Szybciej już nie mogę!
Cement, beton.
Aaa... Olej.
Proszę bardzo.
I mieszamy. Energicznie!
Cement.
Jeszcze mleko! Uf.
Bardzo proszę.
Cement.
Co oni tam jeszcze...
Aha, wlać do formy.
Jak wlać coś, co się nie chce odkleić od łyżki?
I w ogóle od miski?
Poszaleli w tych internetach.
Stop!
Cukier!!!
O mały włos...
Cukier... Cukier...
Trzask jednymi drzwiczkami, trzask drugimi.
Był tutaj. Zawsze tu stał słoik.
I stoi. Pusty.
Wa mać.
Kochanie, idź do tatusia, bo mamusia musi sama ze sobą porozmawiać,
a takie rozmowy są tylko dla dorosłych.
Wa mać, wa mać, wa maaaać!!!
Może w cukiernicy?!
Jest. Na dnie.
Jestem na dnie.
Cement zastyga, nie czas na przebieżki do sklepu.
Do sąsiada nie ma co lecieć.
Trzeci tydzień spodnie na balkonie suszy, deszcz nie deszcz, na parapecie
okna pusty kieliszek po winie po randce sprzed tygodni dwóch,
typ kawalera, w domu mało przebywa, cukru nie ma na bank.
Sprawdzę jeszcze raz w szafkach.
Trzask, trzask.
Coś widzę...
Tam, w rogu, za zieloną herbatą.
To ja mam zieloną herbatę???
Gdzie ja ten słoik już widziałam?
Gdzie ja...
Zaraz, zaraz.
Wiem!
W poprzednim mieszkaniu! Pamiętam nawet na której półce stał!
Moja pamięć sięga nawet dalej - został po poprzednich właścicielach.
Ale czy cukier puder psuje się po trzech latach?
Wątpię.
Nie mam świeżego kryształu, będzie puder antyk.
Ale ile???
A tak na oko.
Mamine, no raczej.
Bo cement zastyga.
I energicznie! I w rytm piosenki!
Przybyli ułani! Pod okieeenkooo!!!
Dosypuję.
I jeszcze jeden i jeszcze raaaaz!
Będzie dobrze, będzie dobrze, będzie bardzo, bardzo dobrze.

Teraz piekarnik.
Rozgrzać - napisali.
No i prawidłowo napisali.
Się robi!
Tylko jakaś ta skala mało zrozumiała.
Nie mogli narysować na pokrętle takich małych kreseczek?
Jak na zegarku?
Nie mogli.
Oszczędzali na farbie.
Kropka przy 150 stopniach.
Następna przy 200.
A ma być 180.
Wypośrodkuję sobie, choć wolałabym się precyzyjnie trzymać instrukcji.
Jakby co, to zwalę na pokrętło.
Od razu mi lepiej.
Nagrzewa się.
Czuję.
Czuję woń ziemniaczanych księżyców nafaszerowanych chemiczną przyprawą.
Takich z taniej sieciówki.
Co to się kupuje w ostatniej chwili, bo pomysłu na obiad brak.
A rodzina głodna.
I ja kupiłam.
Pół roku wcześniej.
I czuję.
Do tej pory.
A przecież blachę szorowałam, co za trwałe cholerstwo.
Trudno.
Cement, szkoda czasu na łzy.

O czym ja...
Forma idiotko!
Gdzie...
Tam gdzie zawsze!
W końcu jak położyłaś rok temu na tej dolnej półce, to nóg nie dostała
i chałupy zwiedzać nie poszła.
No pewnie, że jest! Kochana moja!
Przybyli ułani! Hej!

Kotku, gdzie tatuś?
Muszę znów ze sobą porozmawiać, proszę idź poszukaj.
I drzwi zamknij.
Waaaaa maaać!!!
Dno nie pasuje!
Mać, mać, mać, mać, wa!
Spokój, tylko spokój.
Jeszcze raz.
Mać!
Jak się, do ciężkiej cholery, mogło samo leżąc na półce popsuć!
Coś tu nie gra!
O, z drugiej strony pasuje???
Dziwy nad dziwami...
Ułani hej!!!

Wlać, wlać.
Wlać to ja sobie mogę setę w gardło.
Dla uspokojenia psychicznego.
Dobra, ta łyżka niech tkwi na środku miski z cementem na sztorc,
łyżek ci u mnie dostatek, wezmę drugą.
I energicznie!
I jeszcze jeden!
A może by tak... Może...
Może by tak, choroba jasna, czymś tę formę wyłożyć?!
Idiotko?!
Może, może.
Jak idiotko masz papier do pieczenia, to sobie wyłóż.
Wiedziałam.
Że nie mam.
Zaraz.
Mam śniadaniowy.
Brawo!
Posmarować margaryną, posmarować margaryną, la la la ułani sto dwa!
Wróć!
Olejem.
Nie czas na szoping w celu nabycia margaryny.
Idzie dobrze, dobrze idzie, łyk wody, pot z czoła, jakoś idzie.
Bułunią tartunią wysypać?
Po co kretyneczko, do olejeczku się nie przyklei.
Masz rację idioteczko.
Co oni tam jeszcze napisali?
Chyba nic istotnego.
Zajrzyj jeszcze raz!
O! Truskawki! Powkładać truskawki!
Całe? Krojone?
Chcą mnie do grobu wpędzić jak nic.
Raz kozie śmierć, pójdę po bandzie, całe!
I jeszcze jedna i jeszcze raz!

Stój głupia!
Nie tylko smaki dzieciństwa się liczą!
Dziecko zawołaj!
Zróbcie coś razem!
Niech pamięta do śmierci i z łzą w oku wspomina!

- Dziecko!
- Jestem zajęta!
Ja ci dam zajęta!
- Mam dla ciebie zadanie!
Kuszę wrzaskiem natężeniem zbliżonym do dźwięku trąb w liczbie stu.
Galop.
Wiedziałam czym skusić.
Posadzę przy stole, formę z ciastem postawię.
Obok miska z truskawkami.
Będzie układać owoce z językiem na brodzie,
a ja będę foty strzelać.
Tylko z wyczuciem, żeby burdelu przypadkiem w kadrze nie umieścić,
bo burdel na fejsie niezręcznie wygląda.
Ma być słodka dziewczynka z warkoczykami, truskawki i ciasto.
Nic więcej na litość boską.
Wtedy będzie można spędzić bezsenną noc przy kompie
w oczekiwaniu na lajki.
I na słowa zachwytu jaka ona śliczna.
I po kim.

Ale to później.
Albo, kurna, wcale.
Bo nie mam stołu.
Siądź dziecko na podłodze, tak pozwalam.
Tak, te truskawki tu.
Twarzą do klienta.
Fotki strzelę jak będzie jadła.
Ciasto, ciasto, a cóż by innego.
A potem z wypiekami na twarzy całą noc, bo lajki.
Ale to potem.
- Pięknie córeczko!
- Można już jeść?
Och, kochana moja, nie może się doczekać, jak ja ją rozumiem.
- Jeszcze nie. Musi się upiec.
- Taak... Masz jeszcze dla mnie jakieś zadanie?
Rozglądam się po pobojowisku i myślę, że coś tam by się znalazło.
- Możesz gary umyć.
Nie może. Ma trzy lata. Koniec warkocza miga za progiem.
Przynajmniej próbowałam.
Teraz alarm.
Ustawię na 40 minut.
A potem rodzina z wdzięczności będzie mnie nosić na rękach.


- Juuuuuż!
Wyjęłam, nie wywaliłam na podłogę, papier z trudem odkleiłam (wa mać, mać wa!)
nie naruszając konstrukcji.
Truskawki sine i zniekształcone, przynajmniej nie opadły.
W zasadzie nie miały prawa opaść w tym gęstym cemencie, nie ma tego złego.
- Posypać cukrem pudreeeem?!
Chytrze sinicę ukryję.
- Nieeee!!!
Po co pytałam?!

- Duży chcesz ciasta?
- Niech wystygnie.
Od kiedy taki miłośnik wyrobów cukierniczych chce czekać, aż wystygnie???
Zdaje się, że od dzisiaj.

- Chodź kochanie, zobaczysz ciasto, już się upiekło.
Nie potrafię ukryć dumy i zadowolenia.
- Podoba ci się?
- Chcę bez truskawek!
Nic dziwnego.
- Czujesz jak ładnie pachnie?
- Nie.
Przestań pytać, idiotko, natychmiast przestań.
- Odkroję ci kawałeczek bez truskawek. Proszę.
Jeden kęs.
- Nie jestem głodna.
No tak, takie ciasto, moje ciasto, można zjeść tylko w przypadku klęski żywiołowej.


Wyobrażam sobie moje dziecko, moje stare dziecko,
z siwizną na skroniach i siatką zmarszczek.
Naprawdę to widzę.
Widzę zmrużone oczy, błogi uśmiech.
Słyszę przełknięcie.
I szept.

- Za moich czasów, za czasów mojego dzieciństwa,
pamiętam jak dziś, jakby to było wczoraj, choć minęło tyle lat.
Ten smak.
Ten zapach.
Parówek.
Z taniej sieciówki.








wtorek, 24 czerwca 2014

WYJŚCIE NA SPACER, NIC PROSTSZEGO.


Oczywiście.
Nic.

Ubrać.
Tak, w tę akurat bluzkę.
W tę!
Dobrze, niech ci będzie, zaraz poszukam drugiej.
Sama.
Tak pięknie poukładałam w komodzie, drugi raz takiego piękna
nie osiągnę.
Sama!
Dobra...
Wybierz sobie. Non stop pięknie być nie musi.
Poczekaj, pozbieram z dywanu.
Bluzki, bluzki, a co by innego.
W jednej idziesz!
Ta? Na pewno?
Na pewno???
Spodnie.
Nie, nie te różowe.
Wiem, że lubisz różowy, ale te są zbyt grube.
Są! Jest ciepło!
Tu mam lepsze. Z myszką Minnie.
Gdzie jest Daisy?
Matko, przecież lubisz Minnie!
Te z Daisy są w koszu.
Nie, nie w śmietniku, w koszu z brudną bielizną, nie płacz,
któregoś dnia się zbiorę i upiorę.
No proszę, choć, wytrę ci łzy,
dziś upiorę, jak wrócimy.
Dobrze, popatrz, już wrzucam do pralki.
Nie, nie są jeszcze czyste.
Pójdziesz w myszce.
Tfu! W spodniach z myszką.
Dziecko drogie, posłuchaj, Daisy jest w praniu!
W jakim praniu, w jakim praniu...
No w pralce!
Czyli Minnie może być?
Dziękuję, dziękuję, dziękuję!

Muszę cię uczesać.
Możesz usiąść na chwilę?
Tak, taka bluzka.
Bo sama sobie wybrałaś.
Nie, już cię nie będę przebierać.
Przecież w pralce!
Te skarpetki pasują!
Nie, teraz cię czeszę, potem poszukamy innych,
wiem, będą pasować bardziej.
W pralce.
Dzisiaj.
Jak wrócimy, to włączę.
Nie zostawię włączonej.
Pralki też się psują, wolałabym przy tym być.
Bo się psują. Czasem.
Usiądź, proszę cię najspokojniej jak mogę, prosto.
Dlaczego nie te spineczki?
Bez?
Będą ci włosy na oczy opadać.
Nieprawda, nie lubisz, matka ci to mówi, a matce należy wierzyć.
Ok, poszukamy innych.
Ale najpierw znajdziemy skarpety.
Te, co pasują do Minnie.
Wyjdź z łazienki, skarpety od zawsze są w szufladzie.
Bo są czyste.
Zgadnij.
Brawo, tak, w twoim pokoju.
Teraz już nie mam czasu na zakupy.
Ale dobrze, następnym razem kupimy z Daisy.
Następnym razem!
Nie wiem, za kilka dni!
W piątek, może być?!
Stój prosto, bo ci oko spinką wyjmę.
Hej, co to za podkówka, żartowałam.
Nic nie będę wyjmować.
Wiem, musisz mieć do patrzenia.
Buty.
Zostaw śniegowce.
Po placu zabaw wygodniej się śmiga w trampkach.
No... Biega. Chodzi.
Nie krzycz, wiem, że nie założyłam jeszcze swoich.
Bo cię ubierałam, czesałam i jeszcze po drodze tłumaczyłam kilka rzeczy.

Odłóż to opakowanie podpasek.
Nie, z tym nie pójdziesz.
Chodzisz z tym po domu od rana, ale na dwór nie weźmiesz.
Bo ci się do niczego nie przyda.
Córko najukochańsza, odłóż.
Obiecuję, że jak wrócimy, to podpaski będą na ciebie czekać.
Wszystkie w kupie i każda z osobna.
Będziesz.
Będziesz mogła z nimi spać.
Nie z takimi rzeczami sypiałaś.
Świetnie.
O nie, perfum też nie ma co ciągnąć na plac.
Bo to mój ostatni flakon.
Nie wazon, flakon.
Tak się mówi na tę szklaną butelkę.
Pamiętasz jak poprzednia stłukła się w łazience?.
Tak, ty ją stłukłaś.
Hej, chodź, wytrę ci łzy, to był wypadek.
I dlatego tych nie będziemy zabierać ze sobą.
Możesz odłożyć obok podpasek.
Naklejka DZIELNY PACJENT?
Jakby ci tu wytłumaczyć...
Chcesz się bawić z dziećmi?
To połóż ją na stole.
Tak, obok perfum i podpasek.
Wiem, że od pani doktor.
Dwa tygodnie temu.
Ale ja się rodzicom na placu tłumaczyć nie będę.
Że dwa tygodnie temu dostałaś.

Jesteś głodna?
Chcesz siku?
Na pewno?
Na bank?
Zatem wychodzimy.
Po drodze ci wytłumaczę, co znaczy zatem.

Widzę, że kwiatek.
I tu.
I na tym piętrze też.
Dzięki ci, matko naturo, że żaden nie usechł,
dzięki wam, sąsiedzi, że dbacie.
bo ilość kwiecia musi być stała.
Żeby wyjść w końcu z czystym sumieniem z tej cholernej klatki.

Widzę, że popękane.
Ale to nie jest powód do płaczu.
I wycieraczka przed drzwiami wyjściowymi krzywo.
Popatrz, wystarczy poprawić.
Po co zaraz krzyczeć?
Nie, z rozbitą płytką terakoty nic nie zrobię.
Kawałek się zgubił.
Nie wiem, gdzie jest.
Nie wiem.
Nie wiem.
Naprawdę nie wiem.

Wychodź, trzymam drzwi.
Nie patrz na tę popękaną.
Podnieś wysoko nogę i przejdź.
Ale wycieraczka już równo leży.
Wiem, że lubisz gdy leży równo.
Czy możemy, córko szanowna, przejść przez drzwi?
Dziękuję.
Dziękuję.
Dziękuję.

To nie twoje podpaski, tylko moje.
I zostały w domu.
Ptaszek, widzisz? Tam wysoko!
Na stole.
Obok perfum.
Nie, nie wracamy.
Po naklejkę też nie będę teraz biegła.

Nie wiem, czy będzie Krysia.
Nie wiem.
Zobaczymy.
Nie wiem.
Nie, nie wiem w którym bloku.
Jak będzie, to zapytasz.
Nie, ty zapytasz.
Ty.
Dobra, zapytam, gdzie mieszka.
Krzyś?
Poczekaj, ulica.
Mówię poczekaj!
Widzę, że nic nie jedzie, ale przechodzisz tylko trzymając mnie za rękę.
Bo jesteś za mała.
Dobrze, jesteś trochę duża, daj rękę!
Wyjechał do Bułgarii.
Całe osiedle nie musi słuchać, że też masz chęć na wyjazd.
Do Bułgarii.
Wiesz co? Na placu zabaw jest fajniej niż w Bułgarii.
Tak!
Tak, będę się smażyć w piekle.
Nie wiem, może pojedziemy.
Może.
Na rożnie będę się smażyć.
Nie wiem, gdzie mieszka Krysia.
I kiedy wróci Krzyś.

Po pierwsze to nie jest tylko twoja zjeżdżalnia.
Po drugie śmiało możesz się ślizgać, bo wcale nie jest gorąca.
Ja ci mówię, że nie jest.
Dobrze, sprawdzimy.
I co? Nie jest!
Za zimna?
I brudna?
Tylko trochę piasku.
I ślad buta.
Zaraz, zaraz, już szukam, gdzie ja te chusteczki...
Już możesz.
Wytarłam.
Już nie chcesz?
Za bardzo się grzebałam z wycieraniem.
A teraz chcesz?
Ale teraz ślizga się chłopiec.
Nie, nie na twojej zjeżdżalni.
To zjeżdżalnia dla wszystkich.
Musisz poczekać.
Krzyk ci w tym nie pomoże.
Proszę, droga wolna.
Nie chcesz?
Dlaczego?
Bo nie ma chłopca???
Choć, mała kobieto, do piaskownicy.
Dobrze, to na karuzelę.
Tak, zajęta.
Czekamy.
Nie, nie jest tylko twoja.
Czekamy.

Przecież pytałam w domu, czy nie jesteś głodna...
Tak, mam coś w torebce.
Chodź na ławkę.
Nie będziesz jadła na karuzeli!
I siku?
Albo na trawę, albo do domu.
Już nie?
Nie dawać wody, nie dawać wody, aż takiego upału nie ma,
nie dawać wody.
Bo torebka wypchana po brzegi, a ciuchów na zmianę brak.
Za to skarpetki do spodni pasują...

W chowanego?
Jasne.
Ale może z innymi dziećmi?
Tak, Krzyś w Bułgarii.
Krysi nie widzę.
Ale są inne maluchy.
Dobra, chcesz z matką, proszę bardzo, jeden, dwa, trzy...
Nie! Na parkingu się nie bawimy!
Tylko na placu!
Teraz w berka?
Może z innymi...
Na gwałt potrzebuję Krzysia i Krysi.
I w ganianego?
Supeeeerrrr...
Nie dawać wody, nie dawać wody, samemu napić się w ukryciu.
Już cię podnoszę, już cię zdejmuję, chwyć się tej liny,
najpierw jedną ręką, potem drugą, dźwigać cię do osiemnastki nie będę.
To idź się ślizgać.
Ten chłopiec zaraz zejdzie.
Musisz poczekać, nie ma wyjścia.
Jest? W ganianego?
Będę zakwasy leczyć tydzień, dobrze córeczko, już ganiam.
Pamiętać o schowaniu języka, pamiętać o schowaniu języka.

Gdzie jest ta ładna dziewczynka?
Jaka dziewczynka?
Z królikiem?
Gdzieś dzwoni, w którym to kościele...
Aaaa, miesiąc temu, na placu, pięciolatka z maskotką.
- Popatrz jaka ładna dziewczynka.
Tak, to moja wypowiedź.
Sprzed miesiąca.
Ciekawe ile czasu będę słuchać o Bułgarii...
I po jakim czasie będę miała szansę dowiedzieć się,
gdzie mieszka Krysia.
Bo spokoju nie zaznam.
Dopóki się w piekle nie znajdę za kłamstwa wierutne.
Dotyczące Bułgarii.

Nie, nie idziemy do klubu dla maluchów.
Widzę, że drzwi otwarte.
Ale to miejsce dla naprawdę małych dzieci, wolałabym,
żebyś pobiegała po dworze.
Tak, to stoliki i krzesła.
Bo rodzice mogą sobie posiedzieć, gdy dzieci się bawią w środku.
Zostaw!
To resztki!
Nie zjedli ciastka do końca, nie dopili soku.
Widocznie im się spieszyło.
Albo ta pani się zorientuje, że trzeba wyjść i posprzątać,
albo moje dziecko, napchane herbatnikami po kokardkę,
wymiecie za chwilę z talerzy to, co zostało.
Nad kokardką też się zmieści.
O! Jest Krysia!
O, Krysia dobiera się do szklanki.
Przecież jeszcze łyk soku na dnie.
Sama posprzątam.
Proszę. Bach na ladę.
Nie ma za co.
Gdzie jest moja córka?!

Skąd masz ten wafel?
- Była głodna, poczęstowałam, na zdrowie.
Dziecko wojny, brzuch się ledwo w spodnie mieści,
żebrać poszło...
Do innej matki.
- Pyśne...
Zaraz poleci po paluszki.
Już namierzyła.
Inna ławka, inna matka, inny prowiant.
Moje dziecko wciąż tak samo głodne.
Wciąż tak samo żebrzące.
Torba na ramieniu mi ciąży.
Bo żarciem wypchana.
A ciuchy na zmianę mogłam wziąć.

- Fofaneko!
Przełknij córko, przełknij.
Grdyka się przesuwa, język mlaszcze.
Już.
- Chowanego. Mamą.
Gdzieżby inaczej.
I jeszcze w ganianego na dobicie.
Z mamą.
Co tam Krysia.
Wiem, że chcesz do Bułgarii, ale może trochę ciszej.
Nie ma czego zazdrościć, proszę pani, nie, w tym roku nie jedziemy.
Nie, nie byliśmy, to nie są wspomnienia z wakacji.
Lolek obwieszcza, że chce do Bułgarii wszystkim,
którzy chcą słuchać i nie,
ja się zastanawiam, coby tu sprzedać,
żeby chociaż mieć na podróż w dwie strony.
Może nerkę?

Krysia już dawno poszła do domu.
Bo już jest późno.
Dziewiętnasta dwadzieścia pięć.
Bo jest już późno.
Tak, jest jasno, ale jest już późno.
Dziewiętnasta dwadzieścia sześć.
Nie trzymaj się tak kurczowo tej rurki.
Możemy jeszcze chwilę zostać.
Chwilę!
Czwarta godzina na placu mija.
Tak, mówiłam, że dziewiętnasta dwadzieścia sześć.
Nie czwarta.
Wróć! Mówiłam.
Ale nie sprecyzowałam.
Cztery godziny jesteśmy na dworze.
Puść rurkę.
Wszyscy już wiedzą, że kochasz swój plac zabaw.

Pora na plan ewakuacyjny.
Nasłuchuję.
- Basiu chodź. Mam w domu pyszne żelki!
Basia żelki ma w nosie.
Z pomysłu zatem nie skorzystam, zbyt słaba motywacja.
- Wojtusiu! Idziemy! W domu czeka babcia!
Babcia, owszem, w domu, ale w swoim.
Pięćdziesiąt kilometrów stąd.
- Amelko, już wystarczy, wracamy, czas na kąpiel.
Już wyciągam Lolka z placu obietnicą kąpieli.
- Nie wyrywaj się, nie chcesz iść, to cię zaniosę.
Nie zaniosę Lolka.
Nie dam rady po zabawie w chowanego, w ganianego i w berka.

Możesz puścić rurkę.
Nie, nigdzie cię nie zabieram.
Tak, będziemy tu nocować.
W domu?
Śpi się w domu?
Niemożliwe.
Chcesz wracać?
Nie będziesz spała pod ślizgawką???
Gdzie będziesz spała?
Powtórz, bo nie zrozumiałam.
Jeszcze raz - gdzie?

- W Bułgarii. Mamo.



piątek, 30 maja 2014

FAJNA SIOSTRA I ZAJEBISTY LOLEK



- Ona nie umie mówić!
Matko, znów to samo, niedobrze się robi.
- Jest jeszcze mała.
Nie mówię tego co myślę, bo zarzut padł z ust siedmiolatka,
a odpowiedź, która nasunęła mi się pierwsza, jest przeznaczona
dla kogoś co najmniej dekadę starszego.
- Powiedziała ky zamiast trzy.
Tak, słyszałam.
- Bo jest jeszcze mała i chciała powiedzieć, że ma trzy lata.
W zasadzie powiedziała, tylko po swojemu.

Lolek stoi i przysłuchuje się rozmowie.

- Moja siostra jak miała trzy lata to mówiła już bardzo dobrze.
Super, świetnie, hip hip hura!
- Ale ona się od razu fajna urodziła.
A moja córka jeszcze przed urodzeniem była zajebista i tak jej zostało - myślę
i nie mówię tego na głos.
Bo nie mam siedmiu lat.
I nie będę się z piegowatym chłopcem licytować.

- Chodź, idziemy. Ona nie umie mówić.
Chłopiec odciąga starszego o pół roku towarzysza.
Lolek stoi i patrzy jak tamci odchodzą.
- Dzie pośli?
- Pogadać z siostrą.
I gdyby nie inni rodzice na placu zabaw, to wystawiłabym język.
- Jaką siostłą?
- Ich siostrą.
- Jak siostła nasyfa sie?
- Nie wiem, nie spytałam.
- Jak nasyfa sie?
- Nie wiem.
- Nie wieś?
- Nie.
- Dzie pośli?
- Już mówiłam. Do siostry.
Muszę być konsekwentna. Jak do siostry, to do siostry.
- Jakiej?
- Ich siostry.
- Dzie mieśka?
- Nie wiem.
- Dzie?
- Nie zapytałam kochanie.
- Daleko?
- Nie wiem.
- Innym domu?
- W jakimś domu na pewno.
- Małym domu?
- Nie wiem.
- Dzie jeś dom siostły?
- Gdzieś daleko.
- Daleko?

Jak na dziecko, które nie umie mówić, całkiem sporo gadasz.
Moja zajebista córeczko.

:P

czwartek, 22 maja 2014

LOLEK LUBI DZIECI. ALE CZY DZIECI LUBIĄ LOLKA?




Lolek nie unika dzieci, przeciwnie.
Nie za bardzo jednak umie podejść i wkraść się w łaski.

- Ja mam cztery.
Patrzę na dziewczynkę, która z biegu wskakuje na karuzelę.
- Co?
Chłopiec gwałtownie hamuje, bo mała nie może złapać równowagi.
- Cztery lata już mam. A ty?
Dziewczynka patrzy z zainteresowaniem na chłopca.
- Pięć. Babcia mi upiekła tort na urodziny. Było pięć świeczek.
- E tam, mi upiekła ciocia. Truskawkowy!
Chłopiec opiera nogę na ziemi, odbija się i karuzela powoli zatacza koło.
- Wolę z kremem czekoladowym. Mama mówi, że po słodyczach
trzeba myć zęby, bo się robią dziury.
- Mojej siostrze wypadł jeden z przodu. O tu!
Dziewczynka unosi palcem górną wargę, drugim celuje w jedynkę.
Chwieje się, bo karuzela wiruje, a ręce zajęte pokazywaniem
potencjalnej szczerby.



Lolek stoi z boku.
Też chce się pokręcić.
Podnosi głowę, patrzy na mnie.
Chce się kręcić z dziećmi, ale patrzy na mnie.
- Ja też chcę...
- Musisz to powiedzieć dzieciom, umiesz.

Lolek marszczy czoło, trawi komunikat.
Zbiera się w sobie.
Karuzela zwalnia.
Lolek jest gotowy do skoku.
Podchodzi niespiesznie, nie patrzy ani na chłopca, ani na dziewczynkę.

- Umiem mówić. Nauczyłam się!

Dziewczynka dłubie w nosie, chłopiec poprawia spadający but.
- Każdy umie mówić.
To dziewczynka.
Skończyła dłubać.
- Ja lubię szybko.
To chłopiec. But już na miejscu.
Karuzela znów rusza.



Bez Lolka.


poniedziałek, 12 maja 2014

TOLERANCJA Z BRODĄ



W zasadzie piszę o moim dziecku.
Z grubsza od roku.
Wcześniej bywało weselej, choć dziś aż takiej tragedii nie ma.

Jest za to dramat związany z zarostem.
Nie jestem z modą za pan brat, ale i ja mam oczy.
Obfity zarost stał się modny.
Osobnicy płci męskiej zapuszczają na potęgę.
Chcą być na czasie.
Broda tu, broda tam.
Blond, czarna, ruda, krótsza, dłuższa, kręcona.
Byleby była.

Żadna jednak nie wzbudziła tylu kontrowersji,
co broda należąca do tego, który zgarnął główną nagrodę w konkursie Eurowizji.
Żeby tylko zarost posiadał...
Ale nie.
Mało.
Musiał kobiecą figurą pojechać, suknią, kunsztowną fryzurą, scenicznym makijażem
i innymi duperelami, które dla kobiet są atutem, dla mężczyzn przeciwnie.

Ależ owszem, piosenka też była, a jakże.
W końcu tego dotyczył konkurs.
Czy tylko piosenka wygrała?
Mniejsza z tym.
Mamy zwycięzcę.
I nie jest to przedstawiciel naszego narodu.

A naród stoi na straży prawdziwych wartości.
Naród się obraża, śmieje, zieje nienawiścią.
Nie stroni od niewybrednych żartów, wśród których baba z brodą to naprawdę
delikatne określenie.
Media huczą.
Naród wtóruje.
Komentuje, udostępnia.
Cha, cha, cha!
A zgiń, przepadnij!
O słodki Jezu, że też pozwoliłeś...

Baba z brodą.
Dziwadło.
Wariactwo.
Patologia.
Do cyrku!
Albo lepiej od razu do kamieniołomów.
Niech się raz na zawsze odechce obrzydzania ludziom życia.
Patrzeć nie można!
Tylko nie przy jedzeniu...

My wiemy lepiej.
My też startowaliśmy.
U nas podział był jasny.
Jak baba, to z falującym biustem.
Prawdziwa kobieta z warkoczem jak kłos nad balią z koszulami męża.
O, mąż, tak, on może mieć brodę.
Ale nie tipsy.
Bo to chłop.
A chłop, wiadomo, jak se wypije raz, czy dwa, to się nic nie stanie.
Baba najwyżej golf założy, żeby siniaków nie było widać.
A dzieci obiad w szkole zjedzą.
Bo ojciec pieniądze na śniadanie przepił.
Ale czy taki chłop to dziwoląg?
Wariat?
Zryty beret?
Gdzie tam!
Chłop!
Pijak to pijak, ale swój!
Sztucznych cycków sobie nie przyprawia!
Polać mu, bo dobrze prawi!
Że baba z brodą to świnia i obraza boska!
A swoją leje, mimo że brody nie ma, bo raz na jakiś czas trzeba.
Babę trzeba krótko, ten tego panie...
Masz pan rację, wypijmy za to i za jedyny właściwy porządek,
bo porządek musi być, co to się teraz wyprawia, ja to bym psami poszczuł!

Baba z brodą...
To ci dopiero nieszczęście.
I jeszcze konkurs wygrała.

Do mnie z tej brody nie strzelała.
A do was?
Nikt mnie do ekranu telewizora nie przykuł kajdankami.
A was?
Dziecka nie chciała mi porwać, trucizny do jedzenia nie usiłowała dosypać,
nie wyśpiewywała zwycięskiej piosenki na całe gardło pod moim oknem.
A pod waszym?


Nienawidzę chamstwa i boję się przemocy.

Są jednak tacy, którzy boją się inności, więc dla zasady jej nienawidzą.

I takich ludzi należy się bać.
Bez względu na to, czy mają brodę, czy nie.





WYBIERASZ COŚ INNEGO?



Z Lolkiem nie posiedzisz.
Bo Lolek sam się nie pobawi.
Nie wymyśli sobie zajęcia.
Ktoś to musi zrobić za niego.
Więc Lolek nieustannie się tego domaga.

- Chcę bawić.
- To się pobaw córeczko.

Wciąż podejmuję próby.

- Chcę mamą. Chodź mamo! Chodź!
- Gdzie?
- Do mojego pokoju.

Nie protestuję, idę.

- Usiądź.
- Siedzę. W co się będziemy bawić?
- W coś innego!
- Aha...

Wymyślam zatem kolejne zabawy, Lolek szybko się nudzi.
- Coś innego! Coś innego!

Gdy wydaje mi się, że przerobiłyśmy już wszystko, że mózg za chwilę ugotuje mi się na twardo,
Lolek wyciąga pudełko z małymi plastikowymi lalkami.
Ok, złożone z ruchomych elementów, pozamieniajmy im głowy.
Po raz setny.

- Który wybierasz?
Lolek podtyka mi pod nos dwie lalki.
- Którą wybieram?
- Tak.
- Tę różową.
- Nie. Masz zieloną.
- Aha.

Mam więc zieloną.
Zamieniamy głowy i torebki.
- Coś innego!
- Ale co? Wymyśl sama.
- Coś innegooooooo!!!
- Aha.


- Nie ma moich dzieci...
Lolek jest wyraźnie rozczarowany.
Plac zabaw kipi.
Ale znajomych maluchów brak.
Niedziela.
Weekendowa zmiana.
Banda dziesięcioletnich dziewczynek szaleje.
Dla Lolka za stare.
Pod nogami raczkuje dziewięciomiesięczny bobas.
Żadna atrakcja dla trzylatka.
- Nie ma moich dzieci.


- Cześć Lolek!
Uf, jest.
Sześcioletnia koleżanka z rozwiniętym instynktem macierzyńskim.
Lolek ją zna.
Ona bardzo lubi opiekować się Lolkiem.
I organizować mu czas.
Co z kolei uwielbia Lolek.

Lolek tak uwielbia, że aż chce zagadać.
Do koleżanki.
Co tak w ciszy będą stać.
Od czegoś trzeba zacząć.
Ku mojemu zdziwieniu zagaja Lolek.

- Coś innego...
Lolek zaczyna z impetem, by zakończyć lakoniczną wypowiedź szeptem.
Bo sześciolatka nie rozumie.
I Lolek się szybko orientuje, że nie tędy droga.
Nie zraża się.
Bo bardzo chce się bawić.
Z sześciolatką, którą zna.
Kolejna próba.
Eeee... Yyyy... Jak to było?
- Który wybierasz...

To nawet nie jest pytanie...
Gdzieś dzwoni, ale w którym kościele?

Znów pudło, Lolek wie, że pudło.
Lolek wie, co chce zakomunikować, nie wie natomiast jak.

Dziewczynka patrzy oczekująco na Lolka, Lolek nie patrzy już na nią.
Powoli wysuwa swoją rękę z jej dłoni.
Zatrzymuje się.
Nie potrafi sam siebie przeskoczyć.
A tak bardzo chce się bawić.

Ruszam na odsiecz.
Biorę Lolka na stronę i szepczę mu do ucha.
- Zapytaj koleżanki - "W co chcesz się bawić"?

Lolek rusza z kopyta i dopada do celu cały w skowronkach.
- Co bawić chcesz???

We wzroku takie napięcie, że sama się niecierpliwię i zastanawiam,
czy znajoma z placu stanie na wysokości zadania.

- Może w chowanego?

Bingo.


Gdy ktoś mnie pyta czym jest autyzm, gdy ktoś dopytuje co takiego robi Lolek,
czego nie robią inne dzieci, gdy ktoś chce, bym mu wytłumaczyła
na konkretnych przykładach na czym to wszystko do cholery polega,
to jestem w kropce.

Bo ten ktoś oczekuje odpowiedzi w punktach.
Szybkiej odpowiedzi.
Lapidarnej, a zarazem zrozumiałej.
Najlepiej z sensacyjnymi wtrętami.
Krótko, zwięźle, na temat.
No już!

Tak na już to ja mogę powiedzieć,
że Lolkowi nie sprawia trudności liczenie do dwudziestu,
odróżnianie liter, kolorów, wymienianie imion
kolegów z przedszkola, układanie wieloelementowych puzzli w kilka minut.
Bułka z masłem dla Lolka.

Dla Lolka, który pytanie w co się pobawimy? w co będziemy się bawić? 
chcesz się bawić w to i to? słyszał tysiące razy.
W domu i w przedszkolu.
Ale nie potrafi go użyć w odpowiednim kontekście.
Tak jak inne dzieci.
Dla których to jest właśnie bułką z masłem.

Lolek takiej bułki jeszcze nawet nie polizał.
Choć bardzo się stara.
Lolek takiej bułki jeszcze nie ma w zasięgu ręki.
Choć wyciąga tę rękę tak daleko jak się da.

Lolek za to ma coś innego, mimo że wcale sobie tego nie wybierał.
Ma autyzm.
I dlatego w takich sprawach idzie mu jak po grudzie.
Musi się nauczyć tego, z czym inni się rodzą.
I wcale nie muszą wyciągać ręki.

To Lolek musi nauczyć się w jaki sposób tę rękę wyciągnąć,
by ktoś zrozumiał, że wyciąga ją właśnie do niego.










środa, 23 kwietnia 2014

CZASEM PRZESTAJĘ CZEKAĆ. MOŻE JESTEM ZBYT LENIWA?



Owszem.
Jestem.
Nie rzucam się szczupakiem na jedną, biedną, brudną szklankę tkwiącą w zlewie.
Niech sobie postoi.
Odetchnie.
Nawet jej towarzystwo załatwię.
Talerz, widelec.
Dorzucę patelnię.
Niech się goszczą.
W spokoju.
Owszem.
Nadejdę.
W odpowiednim czasie.
I to ja zdecyduję, kiedy ten odpowiedni czas nadejdzie.
Żebym i ja mogła nadejść.
Ku temu zlewu.

Zdarza się, że to nie ja podejmuję decyzję.
Czas po prostu nadchodzi.
Nie puka, nie prosi o przyjęcie z otwartymi ramionami.
Wchodzi w moje życie z butami starannie omijając wycieraczkę.
Jest.
Tak znienacka, bez zbędnych zapowiedzi i deklaracji na piśmie.
Nie daje ani minuty na przygotowanie.
Czas - niespodzianka.


Panie Janie, panie Janieeeee!
Łano kań! Łano kań.
Chykie chony bijoł, chykie chony bijooooooł.
Bi, ba, bom!
Biii, baaa, bom!!!


- Jak masz na imię dziewczynko?
Pani doktor, która ma sygnować własnym nazwiskiem pewien ważny dokument, ma miły głos.
- Nie odpowie. Nasza córka nie mówi.

Pani doktor podpisuje w milczeniu.
Milczymy my, milczy Lolek.
W milczeniu odbieramy orzeczenie o niepełnosprawności.
Lolek się nie żegna.
Wychodzimy wprost na słońce.
Lipiec, piękna pogoda.
Ubiegłego roku.

Panie Jaaanieeee...

Jest właściwa melodia.
Są słowa jak najbardziej akuratne.
A po bi, ba, bom można postawić kropkę na znak tego, że dzieło wykonano do końca.

Jest kwiecień.
Dziewięć miesięcy po komisji.
Znów świeci słońce.