wtorek, 17 marca 2015

POCZYTAJ MI NA DOBRANOC MAMO



Ależ proszę.
Już późno, pójdzie gładko.

Zakopiesz się pod kołdrą, odgarniesz włosy, jedną rękę ułożysz pod głową,
trzy razy poprawisz poduszkę, pięciokrotnie zwrócisz uwagę,
że leżę nie po właściwej stronie, przypomnisz dobitnie,
żebym koniecznie zaczęła czytać  od początku, zrobisz się głodna,
wstaniesz, zjesz, położysz się, zapytasz z wyrzutem, czy nie zapomniałam o czytaniu,
bo ile mi można przypominać, podłożysz rękę pod głowę,
zaplączesz palce we włosach, oczywiście, że pomogę, czy już mogę czytać???

Zacznę powoli, półszeptem, przy drugim wersie ziewnę rozdzierająco,
 przy trzecim zacznie mnie drapać w gardle, puść mój rękaw, muszę się napić,
już jestem, hej, co to za podkówka, cmok w nos, czy już mogę czytać???

Zacznę więc i niespiesznie przejdę do szeptu. Będę cedzić słowa, ciszej, ciszej,
coraz ciszej.
Twój oddech będzie się pogłębiał i uspokajał. Powieki staną się ciężkie, klejące.
Ręka opadnie na niewłaściwą stronę. Ostrożnie odgarnę kosmyk.
Delikatnie poprawię kołdrę. Ciszej, ciszej, coraz ciszej... Już.

- Srebrny księżyc wpadł przez okno...
- Nie da rady. Jest za duży.
- Sen stąpa po dachu...
- Tam są tylko koty. Widzisz? Na tym obrazku. I siedzą. Koty. Dwa, mamo.
- Senny motyl ziewa...
- Co to znaczy senny? Mamo, co to jest senny?! Motyle ziewają? Jak ludzie? A siusiają na żółto?
- I duszkowi dała prztyczka w nos...
- Duszek nie ma nosa, co to prztyczek, ja też chcę, mam nos!
- Idzie nocka po chmurce...
- Po chmurkach się nie chodzi. Umiesz tak zginać palce? O tak? Ja umiem. 
- Zjadły w kuchni po pierniczku...
- Ja też chcę, lubię pierniczki, a tata lubi? A ty lubisz? A babcia lubi? A masz pierniczki?
- Gdy mrok jak chusta z nieba spada...
- Chusta spada z nieba?! Kiedy mamo? Gdzie? Ja chcę zobaczyć!
- Aniołeczki bieluteńkie jak owieczki...
- Ale ten w środku, trzeci, ma zieloną sukienkę!
- Sny kolorowe jak pisanki...
- Sny jak jajka, mamo??? 
- W kącie pająk ziewa...
- Nie widzę. Pokażesz mi pająka? 
- Gwiazdeczki mrugają...
- Czym? Nie mają oczu. Wiesz, że one nie są takie małe, tylko są daleko 
i nam się wydaje, że są małe, ale nie są. I nie mrugają. 
Bo nie mają oczu, i nosa nie mają, i włosów, wiesz???
- Rozsypały się po niebie kołysanki...
- Chcę na sanki.
- Już bledną zmartwienia...
- Ble co??? Mamo!
- Krasnal wędruje, na głos rachuje: raz, dwa, trzy. Raz, dwa...
- Co to znaczy rachuje? Rachuje to brzydkie słowo? A ty znasz brzydkie słowa?

Znam.
Czasem w takich wymyślnych konfiguracjach,
o których się najmniejszym gwiazdkom
i największym krasnalom w życiu nie śniło.
Za cholerę.


poniedziałek, 16 marca 2015

GWIAZDA




Poznaliśmy się w pewnym ośrodku, dzieci na zajęciach, rodzice na korytarzu.
Wiele minut, kwadransów, godzin rozmów.
Może by tak w domu?
U nas.
Może się dzieci nie pozabijają, może się uda pogadać w spokoju, nie, piec nie będę,
herbata, kawa, jakieś ciastka z produkcji masowej.
O której?
A to jak pani odpowiada, a nie, ja się do pani dostosuję, ostatnio nie mogłam, przepraszam,
nic się nie stało, może dziś, jak pani odpowiada, nie mamy żadnych innych planów, terapie?
Przecież mówię, że żadnych planów...

Czy nie będzie przeszkadzać, no... Głupio tak paniać, skoro już w domu, u nas. Nie?
Nie przeszkadza? Kamień z serca. Miło mi.
Kochanie, popatrz, dostałaś kwiaty od kolegi!
Tak możecie rozsypać klocki.
Tamte też.
Którą książkę z półki?
Wszystkie?
Nie ma sprawy.
Zamknąć drzwi?
Jasne. Jak będziecie chcieli jeść albo pić to wołajcie, pa, całuski sto dwa.


- Ja z nim bardzo rzadko do kogoś chodzę. Nie lubi. Trzy lata nie byłam.
- Godzinę się już bawią, chyba jest dobrze.
- Tak, sama jestem zdziwiona.
- Nie słychać wrzasków, może sprawdzę?
- Siedź! Daj im spokój. Sama zajrzę...
- Wygonili mnie.
- To chyba dobrze...
- No pewnie, kawa, herbata, te ciastka nawet niezłe.

Najpierw założyła naszyjnik.
Ten, który dostała pod choinkę i od razu rzuciła z pogardą w kąt.
Bo nie liczy, nie świeci, nie śpiewa, i w ogóle co on może?
Potem przewiesiła przez ramię torebkę.
Tę, którą wyżebrała dwa miesiące temu w sklepie, bo musi mieć, bo to jej marzenie, masthew, musi, musi, musi.
Musi w kąt, niech leży i w oczy nie włazi.
Gdy zaczęła jeździć na hulajnodze, tej, która zbiera kurz od sierpnia, bo nie, nie będzie jeździć, nie chce, nie umie, nie lubi, niech stoi, koniecznie w kącie, nie ruszy, gdy zaczęła zataczać koła z jedną nogą wdzięcznie odgiętą do tyłu i z jednym okiem czujnie, choć równie zalotnie, badającym reakcję chłopca, więc gdy zaczęła te cyrki w pełnym rynsztunku z naszyjnika i torebki odstawiać, zaczęła mi drgać powieka.
I kąciki ust.
A kiedy jej usta rozchyliły się, słowo daję, zalotnie, by wydać dźwięk, przysięgam, zbliżony intonacją i barwą do głosu merlinmonroł, by zapytać "A może chcesz u nas nocować?", drgać zaczął mój brzuch.


- Synku, już późno, idziemy do domu?
- Nie. Jeszcze nie chcę.

Jeszcze nie.
Jeszcze trwa przedstawienie.
Jeszcze się nie umalowała.


poniedziałek, 2 marca 2015

KIEDYŚ CZEKAŁAM I MYŚLAŁAM, ŻE SIĘ NIE DOCZEKAM


- A za nami idzie pani z dzidziusiem, wiesz?
- Wiem. Ty też byłaś taka malutka.
- Wszyscy byli kiedyś dzidziusiami, mamo, wiesz?
- Wiem. Uważaj na ten schodek.
- Uważam. Co to może być mamo? Dzidziuś płacze, mamo, czemu?
- To jest automat do odbioru wyników badań. Nie wiem czemu płacze.
- Mama zaraz mu coś da. Może smoczek albo mleko?
- Może. Chodź, bo się spóźnimy.
- Nie wolno się spóźniać mamo, wiesz? Coś mu mamusia dała, nie widziałam co, co dała?
- Też nie widziałam. Usiądź tutaj, tata stanie w kolejce.
- Chyba smoczek albo mleko raczej. Czemu ta ściana jest biała?
- Bo ktoś ją pomalował na taki kolor.
- Kto? Czemu na taki mamo, wiesz?
- Bo taki mu się najbardziej podobał.
- Czemu nie na różowy mamo? Co tam stoi?
- Widocznie wolał biały, automat do kawy.
- A gdzie są kubeczki? Który guzik jest najwyżej?
- W środku. Zgadnij.
- Ten na samej górze, mamo, wiesz?!
- Brawo. Nie naciskaj!
- Tato!
- Troszkę ciszej, kogoś może boleć głowa.
- Czemu mamo? Tata jest trzeci w kolejce. Tato teraz jesteś czwarty, ja jestem trzecia, a ta pani druga.
- Wracaj, trzeba zdjąć bluzę, rozepnij suwak.
- Nie. Teraz jestem pierwsza! Gdzie moja kurtka?
- Na wieszaku, obok mojej.
- Na którym wieszaczku, mamo? Na którym?
- Chodź tutaj, to zobaczysz.
- Dobrze, idę, tu jeszcze nie byłam.
- Musimy pójść dalej i poszukać gabinetu numer czterdzieści.
- Ja znajdę! Ja! Czemu mamo czterdzieści? Gdzie jest czterdzieści? Tu jest siedemnaście, czemu mamo siedemnaście?
- My idziemy do lekarza, który przyjmuje w gabinecie numer czterdzieści. Tu jest siedemnaście, osiemnaście, dziewiętnaście, widzisz, po kolei, żeby było łatwiej znaleźć kolejny.
- Ja poszukam. W prawo, czy tędy mamo? 
- Tędy, chyba.
- Tam jest zielona kanapa, czemu zielona mamo?
- Napij się soku, masz już czkawkę i chrypę.
- Czemu mamo mam?
- Bo cały czas gadasz, proszę sok.
- Jestem cicho, mamo, słyszysz, nic nie mówię, słyszysz? Mamo, czemu nic nie mówisz, ja przecież nic nie mówię, mamo, jestem cicho, wiesz?
- Właśnie słyszę. Pij.
- To mój ulubiony sok mamo wiesz?
- Wiem, napij się w końcu, zaraz wchodzimy.
- Kiedy wchodzimy, ile minut, za ile minut?
- Za pięć.
- Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, już?
- Nie. To pięć sekund. A my musimy poczekać jeszcze pięć minut. Każda minuta to sześćdziesiąt sekund. Jak policzysz do sześćdziesięciu to upłynie minuta. Jedna.
- Jeden, dwa, trzy... Osiemnaście, dziewiętnaście...
- Troszkę ciszej.
- Cicho liczę mamo, dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć...
- Pan doktor przyszedł wcześniej, chodź.
- Trzydzieści dwa... A dlaczego pan doktor ma taki mały pokój?
- Przywitaj się najpierw.
- Dzień dobry. A czemu ten komputer jest czarny? 
- Tak, my z dzieckiem.
- Czemu te słuchawki tu wiszą? Ja chcę te słuchawki, są granatowe mamo, wiesz? Czemu granatowe?
- Włożę ci teraz do ucha taki mały grzybek, też granatowy, jak słuchawki.
- A kiedy włożysz czerwony?
- Jak ci ucho urośnie.
- A żółty?
- Może nie będzie takiej potrzeby.
- Mamo pan doktor nie potrzebuje, wiesz? Czemu nie potrzebuje?
- Teraz siedź nieruchomo, zbadam jedno ucho, potem drugie.
- Które najpierw? Prawe czy lewe?
- Najpierw to. Teraz drugie.
- Czemu najpierw to? Kiedy żółty grzybek? A zielony? Czemu tam wisi zdjęcie? Jakie to litery mamo?
- Proszę, wynik.
- Co to jest wynik mamo? Czemu ten fotel jest szary? Czemu nie ma fioletowych grzybków? Czemu pan ma biały fartuch? Czemu tu nie ma wieszaczków? 
- Sto pytań na minutę, co? Skąd ja to znam. Mam syna z tego samego rocznika, tylko z kwietnia. Masakra. A potem już tylko gorzej.

Otóż nie zawsze panie doktorze.
Czasem od czapy.
Najpierw masakra.
A potem już tylko lepiej.


czwartek, 26 lutego 2015

NIE DLA NAS SIEDMIOMILOWE BUTY



- Wie pani, małymi krokami. Nie spieszyć się. Nie skupiać się na tym, kiedy zacznie pisać.
Niech najpierw narysuje linię. Skarpety też od razu nie założy. Cieszyć się, gdy uda się przyłożyć do stopy, a nie do ucha. Jedno słowo, super, na zdania przyjdzie czas. 

Gdy Lolek się urodził, przyszedł czas na kocyk.
Jasny, dziecięcy, puszysty.
Starszy od Lolka.
Złożony w grubą kostkę, oczekujący w szafie na właściciela.
To była miłość od pierwszego wejrzenia.
Obsesyjna.
Od tej pory nie przestawali się rozstawać.
Choć usiłowałam wyrywać, bo uprać czasem trzeba.
Nawet czasem się udawało.
Cena jednak była wysoka.
Pisk, ryk, mój ból głowy, rozpacz Lolka.
Trucht na balkon co kwadrans, może już wysechł, bo zwariuję, jeszcze nie, zwariuję na pewno.
Dziecko, może ten - różowy, wycie, tamten niebieski, dotknij, też niczego sobie.
Niczego tak jak ciszy, no już, balkon, może powachluję, słońce w zenicie, krople potu na moim czole i dekolcie, dlaczego, do cholery, jeszcze nie jest suchy.
Już dobrze, proszę, możesz się zakopać, możesz ciągnąć za sobą przez wszystkie dwa pokoje i przedpokój, wpadnij jeszcze do łazienki, bo tam podłogi nie mopowałam, jeszcze wilgotny, elegancko powyciera płytki.
Mleko się wylało, teraz się klei, a niech się klei, twoje powieki też, cisza.
Cały w szarościach i burościach, przetykany plamami po syropie, nieważne.
Małe rączki zaciśnięte na na tej puchatości, która właściwie puchatością być już przestała,
fragment pod brodą, zawsze pod brodą, w tym newralgicznym, lolkowym miejscu,
które musi być wypełnione rzadkim miąższem koca, by było bezpiecznie,
by można było bez strachu zasnąć.
Chwila bez. Bo biega. Już nie biega, ściana znienacka, ryk, gdzie kocyk.
Nie, nie w ramiona matki, ryk, gdzie kocyk.
Pięćdziesiąt kilometrów dalej. W domu.
Ale babcia też ma. Inny.
Nie inny, tylko tamten, ryk, zaraz zwariuję.
Nie wariuj dziecko, ojciec już trzęsącymi rękami odpala auto, raz, dwa, trzy i przywiezie.
Za dwie godziny.
Że też nie zwariowałam. Razem z dzieckiem i z babcią.
Już jest, już można wcisnąć między obojczyk, a podbródek, już dobrze,
już bezpiecznie, już jest w co gluty powycierać, już... Śpi. Spłakany, załzawiony,
trochę mniej przerażony.
Dłoń o takich małych palcach, że nie wiem, miarowo uciskająca ten coraz rzadszy splot.
Przez sen.
Może drugi. Na zmianę. Nie ma.
W żadnym sklepie.
Akurat takiego.
Nawet gdyby był, to nowy. Zbyt puszysty, za gładki, śmierdzący sklepem.
Może zakocha się w innym.
Szafa się nie domyka, kocami mogę pokryć dość duży fragment plaży pobliskiego jeziora.
Żaden, tylko ten.
Nie, nie pójdziesz z kocem do toalety.
A w nosie mam, jak chcesz, to ciągnij.
Ryk, glut, histeria. Walenie w pralkę.
Kto wymyślił to przezroczyste okienko, koc wiruje, dziecko wariuje.
Na kaloryferze schnie dłużej niż na balkonie.
Luty, na dwór nie wyniosę.
Może ten różowy...
Dobra, masz wilgotny, czekaj, wytrę nos chustką.
A wycieraj jak chcesz.
Cisza.
Ręka, broda, obojczyk, bezpiecznie.
- Nie wiem jaki prezent dla Lolka, może pościel?
Może bliżej pełnoletności, ale nie mogę dać gwarancji.
Mała kołderka.
W szafie.
Spanie pod kołdrą jest głupie.
Kocyk.
Kocyk, kocyk, kocyk, fetysz, kocyk, zawsze kocyk.
Tu noga wystaje, tam ręka, marznie, ja nie śpię, okrywam, przykrywam, naciągam na ramiona, wysuwają się pięty, na pięty, brzuch na wierzchu...
Hej, te noce pełne wrażeń!
Duże dzieci śpią pod kołdrą.
Wiem, gdzie mój kocyk.
Dobrze, poczytam ci. Zaraz, gdzie mój kocyk.
Nie będę jadła, gdzie mój kocyk.
Babcia mi kupiła namiot, tam musi być kocyk, gdzie mój kocyk.
Nie, nie będziesz się kąpać z kocem. Bo będzie mokry.
Już się wykąpałam mamo, gdzie mój kocyk.
Trzeba odzwyczajać, jest już duży, może sam wybierze wzór pościeli?
Chcę kołdrę w serduszka, a poduszkę w gwiazdki.
Świetnie!
A gdzie jest mój kocyk???

- Dzisiaj będę spać pod dorosłą kołdrą.

Znam te numery, raz już próbowałeś pod innym kocem, o północy ryk,
siniak na moim kolanie, bo ciemno, gdzie jest kocyk???

- Dzień dobry mamo. Całą noc pod kołdrą.Lubię pod kołdrą. Bez kocyka. 
Tak już będzie zawsze.

Co to jest macierzyństwo?
Radość na widok kołdry.
Między innymi.

piątek, 6 lutego 2015

TO UCZUCIE



To uczucie, gdy w klubie dla maluchów zwrócisz uwagę własnemu dziecku,
tonem dość ostrym i nieco podniesionym, głosem stanowczym i dalekim od pieszczotliwego szeptu,
z brwią zmarszczoną i palcem oskarżająco wycelowanym w paszczę dziecka własnego.
Że z lizakiem na patyku w owej paszczy się ze ślizgawki nie zjeżdża.
Zwłaszcza głową w dół.
Bo to grozi mało profesjonalnie wykonaną tracheotomią.
I zawałem u matki.

To uczucie, gdy w jednej chwili reszta dzieciaków uderza w płacz, w tym samym momencie,
z tym samym natężeniem, które rozsadza bębenki, ale jednak da się usłyszeć chór skarg między chlipnięciami, wyciem, wrzaskiem.
Że nie można zjeżdżać, bo jest ZAKAZ.

To uczucie, gdy wzrok reszty rodziców wwierca się w twoją twarz, lecz nikt nic nie mówi,
bo i jak, gdy ryk, chlipanie i ogólny sajgon. Ale się wwierca, chce dotrzeć do mózgu.
I do nosa, żeby ci go utrzeć. Bo ryk, wycie, wrzask, a ty jesteś winna.

To uczucie, gdy z lizakiem wklejonym na amen w wewnętrzną część kieszeni dżinsów
siadasz w milczeniu, bo po co z kimś gadać, jak nikt się do ciebie nie odzywa,
bo i jak, bo ryk i nie da się przekrzyczeć.

To uczucie, gdy nikt nie zawraca ci już gitary, że taka śliczna, jak lalka, ale może do logopedy,
bo jednak niewyraźnie, i żeby się nie obrażać, bo to z dobrego serca, a jak mam długopis,
to nawet i numer da się zapisać - do takiej jednej, najlepszej, syn kuzynki tam chodził,
drogo nie jest. I śliczna, naprawdę, powinnam być dumna, tylko tak rączkami nerwowo macha,
a na to najlepsza melisa. I czystek trzeba dawać, a jak dam długopis, to i adres sklepu z ziołami będę na papierze miała, bo szkoda takiej ślicznej na takie nerwy. I witaminy, ale promocja tylko w jednej aptece,
bo w kształcie rybek, czy tam smoków i nawet są różowe, więc dawaj ten cholerny długopis!

To uczucie, gdy poprawiam patyk od lizaka w kieszeni, bo mi się wbija w biodro, i siadam.
I biorę jakiś miesięcznik, czy dwutygodnik dla modnych pań z sierpnia dwa tysiące dwanaście,
i czytam spokojnie jaka jestem niemodna i nie na czasie, bo nie mam bazy pod bazę pod cienie, które można aplikować tylko po pięciu bazach i w dodatku tylko w zewnętrznych kącikach oczu, pod oczywistym warunkiem, że opadają. Te kąciki, nie ręce.

To uczucie, gdy moje dziecko ma ślizgawkę dla siebie, ja mam sklejoną  lizakiem kieszeń, jedyny fotel w klubie do własnej dyspozycji, gazetę walącą po oczach tekstem, że moje życie jest niepełne, bo nie mam bazy, a nawet pięciu.

To uczucie, gdy mam święty spokój i żadnych wyrzutów sumienia.
Bezcenne.

poniedziałek, 19 stycznia 2015

PAMIĘĆ ABSOLUTNA? TO ZALEŻY.


- Poopowiadamy sobie coś mamo?
- Dziecko, szósta rano...
- Poopowiadamy?
- Jasne. Zapalić światło, czy po ciemku?
- Musi być ciemno!
- Spoko. Opowiedz mi co wczoraj robiłaś z tatą.
- Jadłam rosołek.
- Ale gdzie pojechaliście po rosołku?
- Na taki duży plac zabaw. W sklepie. Ale w innym. Tamten był dwa razy mniejszy, 
a ten bardzo duży.
- Były jakieś dzieci?
- Tak, chyba dwadzieścia raczej. 
- I bawiłaś się ze wszystkimi?
- Nie. Tylko z dziewczynką. Taką. Młodszą. Wszystko mi pokazywała.
- Świetnie, jak miała na imię?
- Mieliśmy szafkę numer dziesięć wiesz?
- A ta dziewczynka, jak...
- I musieliśmy jechać na drugie piętro. Były schody i winda. Postanowiłam windę.
I wcisnęłam sama numer dwa.
- I gdy dojechaliście, to ta dziewczynka już była?
- Schody co same jechały też były, ale ja postanowiłam, że windą. Jechaliśmy sto minut.
- Chyba krócej... Więc dziewczynka miała...
- Sto sekund. Był tor przeszkód i miał trzy poziomy. Nie zgubiłam się!
- Brawo! Tamta dziewczynka się nie bała?
- Wcale się nie bałam, pilnowałam się.
- Razem z dziewczynką?
- Wiesz, że w jednym basenie nie było kuleczek, a w drugim były.
- Bawiłaś się w kulkach z dziewczynką? Jak się nazywała?
- Bawiłam się, ale ten basen był dwa razy mniejszy niż w innym sklepie!
- Sama się bawiłaś?
- Z dziewczynką. I tam były dwa zjeżdżalnie, ale jedna większa.
- Jak miała na imię? Nie zjeżdżalnia, dziewczynka jak miała...
- I skakałam po takich balonikach i serduszkach, ale one nie były prawdziwe.
- Widziałam, tata nagrał film. Widziałam też tę dziewczynkę. 
Ale nie wiem jak miała na imię. Może mi powiesz? Tyle czasu spędziłyście razem.
- I w tej szafce numer dziesięć zostawiliśmy rzeczy. Tam były też inne cyferki:
 jedenaście, dwanaście, trzynaście...
- Dobrze, ostatni raz zapytam - podobała ci się zabawa z dziewczynką?
- Pierwszy raz tam byłam, a w innym sklepie dziewięć razy.
- I pierwszy raz bawiłaś się z tą dziewczynką?
- Jaką dziewczynką?
- Tą, o której opowiadałaś.
- Była młodsza ode mnie, wiesz?
- To już wiem. Jak miała na imię? Bo ja nie wiem.
- Ja też nie.

piątek, 16 stycznia 2015

BYŁY SOBIE KIEDYŚ DWIE NASTOLATKI


Kuzynki.
Inne miasta.
Nie było fb, poczta miała pełne ręce roboty.
Bo pisały do siebie listy.
Całą masę.
Zaśmiewały się do czkawki przy lekturze.
Bo te same fale i poczucie humoru.
I plany.
Jak to w tym wieku.
Podbój świata.
Miłość, na zabój, wiadomo, bez tego się nie liczy.
Wredni starzy, wiadomo, taki wiek.
Jak to, nie kocha? Będzie inny, ale ja chcę akurat tego, nie jest ciebie wart.
Moja ulubiona książka, wstyd się przyznać, ale przecież na papierze
łatwiej się przyznać, no co ty? Twoja też? Ulga, porozumiewawcze mrugnięcie,
którego i tak nie zobaczy, ale będzie wiedziała, bo ona wie wszystko,
wszystko ma napisane, wszystko o niej przeczytałam, to, co chciała napisać,
a chciała napisać wszystko, bo kto lepiej zrozumie niż ja, a ja też napiszę to,
czego bym na głos nie powiedziała.
I dobrze.
Dobrze nam było z tym pisaniem.

Nie pamiętam kiedy się urwało.
Bo urwanie głowy ze studiami, z tym, co niby kocha, ale nie dzwoni, nie pisze, napiszę do niego, albo nie, niech sam się odezwie, o matko, nie pisze, egzamin jutro, jak to jutro.
Ile można podnosić słuchawkę, tak podnosić, bo komórek nie było, i sprawdzać, czy jest sygnał, dlaczego nie dzwoni, może ma egzamin, on też, cholera to jutro, muszę się skupić, tylko raz sprawdzę, raz podniosę.

I nagle minęło.
Szast prast, raz, dwa, trzy.
Tyle lat.

I dotarło do mnie.
Najpierw wiadomość przekazywana przez tyle ust.
Że to samo miasto, że rodzina, że raz gorzej, raz lepiej, jak to w życiu.
Że dziecko - moje, jej.
Ja matka nie od tak dawna, ona już prawie zdążyła na macierzyństwie zęby zjeść.
Nie wiem, czy ma moje listy.
Jej zaginęły gdzieś w zamieszaniu podczas kolejnych przeprowadzek.
Stary, gęsto zapisany papier. Czasem rysunek, szlaczek, wzorek.
Szkoda.

Natura nie znosi próżni.
Teraz pilnujemy nowych papierów jak oka w głowie.
Bez szlaczków, rysunków i wzorków.
Ja i ona, stoimy na straży.
Naszych szuflad.
Z orzeczeniami o niepełnosprawności naszych dzieci.







wtorek, 13 stycznia 2015

JEŚLI NIE OXFORD TO CO?



Najlepiej zacząć już w przedszkolu.
A raczej poza nim, bo co tam kilka godzin dziennie w towarzystwie pań,
które dyplom wyniosły z krajowej placówki.
Niech się bawią w starego niedźwiedzia i łączenie kropek.
Matka swoje wie, czas na pejzaże, martwe natury, portrety.
Olejami na płótnie.
I litery.
Koniecznie litery.
Piórem na czerpanym papierze.
Trzeba być zapobiegliwym i działać.
Liczby. I działania.
Dodawanie, odejmowanie, dzielenie, mnożenie.
Pierwiastki też, ale powoli.
Że nie czas?
Pogadamy za ileś lat.
Przez skyp'a.
Tak, w Oxfordzie też jest zasięg.
Edukować, edukować, jeszcze raz edukować, czas się kurczy i ucieka.
Jak się skończy papier czerpany, to nie ustawać w wysiłkach, wysypać klocki.
Że ma samo budować?
Rzucać? Łączyć bez względu na kolor?
W życiu.
Razem, razem, matka pokaże, matka zachęci, zanęci, na głowie stanie.
Dopóki na kolorowym dywanie nie wyrośnie statek kosmiczny.
W stonowanych barwach.
To też element nauki, Oxford czeka.
Musi te ramiona jednak otworzyć szerzej.
Matka musi się o to postarać.
Lalkami?
Proszę bardzo.
Ale nie po nic.
Można przećwiczyć zwroty grzecznościowe.
Po angielsku.
Niedługo się przyda.
Sanki?
Lepiej łyżwy.
Albo narty.
Tak, narty.
I golf.
Albo lepiej polo.
Myśleć, myśleć perspektywicznie.
Jak matka nie pokieruje, to kto.
Z każdej zabawy wycisnąć treści edukacyjne do cna.
Zaprocentuje.
W Oxfordzie.
Zaszczepić, zasiać.
Bo czym teraz nasiąknie, to wiadomo czym potem tryśnie.
A tryskać ma inteligencją, elokwencją i erudycją.
Nie tracić czasu na pierdoły, bo się zemści.
Potem.
Działać.


Działam.
Myślę i przewiduję.
Kombinuję jak koń pod górę.
Co by tu, żeby się Lolkowi z terapią nie kojarzyło.
Potrzebuję jakiegoś nic.
Przydałoby mi się nic takiego.
Coś takiego, żeby się powygłupiać.
Żeby było fajnie.
I nie edukacyjnie.
Mam parcie na pierdoły.
Na takie zabawy w duperele.
Chcę robić z Lolkiem nic i czuć radość, a nie wyrzuty sumienia.

- Czemu włożyłaś rękę pod poduszkę mamo?
- Bo coś tam jest.
- A co? Co tam jest mamo? Co?
- Nie mogę ci pokazać. Do tego potrzebne jest zaklęcie.
- Jakie?
- Jakieś. Próbuj, może ci się uda.
- Ale ja nie wiem...
- Podpowiem. Ale tylko raz.
- Dobrze.
- Abra kadabra, czary mary, hokus pokus.
- Abra kadabra, czary mary.
- Pudło. Nie dokończyłaś zaklęcia. Nie mogę wyjąć ręki z niespodzianką.
- Abra kadabra, czary mary.
- Dalej nic. Coś musisz jeszcze dodać. 
- Abra kadabra, czary mary... Yyy...
- Wierzę w ciebie. coś jeszcze trzeba powiedzieć. Coś magicznego.
- Abra kadabra, czary mary... Proszę.


Odpuszczam Oxford.
Wcale mi nie żal.
Do Hogwartu dostanie się za pierwszym podejściem.
Z pocałowaniem ręki.

środa, 7 stycznia 2015

KASIA


Twoja zna literki i cyferki, o matko, moja starsza i zupełnie do tyłu, czym się martwisz, wyrasta.

Nie martwię się literami i cyframi.
Nie martwię się, że wyrasta.
Bo nie wyrośnie.
Czasem przerośnie, czasem nigdy nie dorośnie.
Żebym nie wiem jak się starała.
Żebym nie wiem jak olewała.

Olewam.
Posiedzę.
Jest fotel i gazety.
Podciągnę kolana pod brodę i poczytam.
Niech sobie radzi.
Tytuł i rzut oka.
Stoi i patrzy.
One nie. Trzy.
Roześmiane i zajęte.
Sobą.
Patrzy. Nie podchodzi, patrzy.
Olać, czytać.
Tytuł i jeszcze raz.
Teraz stoi tam.
Patrzy gdzie indziej.
Mała lada, drewniana kasa, sztuczny pomidor.
Przekłada, szuka koszyka, robi porządek w szufladach.
Tytuł, pierwsze zdanie.
Może wstanę, bo szkoda.
Nie, posiedzę i oleję.
Pierwsze zdanie jeszcze raz. I tytuł.
Podchodzą, o matko, podchodzą!
- Musimy wziąć pomidora, bo jest nam potrzebny do zabawy.
Nic nie mówi, kiwa głową niezmiernie przejęty i szczęśliwy.
Że tak, że mogą, że proszę, że tu jestem, tu, tu jestem ja, Lolek!
Wiedzą, że jest.
Biorą i odchodzą.
Patrzy na mnie z radością.
Podeszły, były, zauważyły.
I poszły.
Nie rusza się zza tej lady.
Czeka.
I nic.
Zaczyna przekładać w szufladach.
Może się ruszyć?
Nie. Tytuł, pierwsze, drugie zdanie, to już godzina?
Wychodzi, patrzy.
Jak piszczą, chichoczą, układają klocki, pomidora i piłki.
- Nie mamy zielonej! Gdzie jest zielona?
Dwa razy nie trzeba powtarzać, Lolek wie, Lolek pobiegnie, Lolek w zębach przyniesie.
- O, jest!
Układają starannie. One trzy. Odwrócone do Lolka tyłem.
Stoi jeszcze chwilę.
Odchodzi.
Robić porządek w szufladach.
Może pomogę, może rozprostuję kości, może...
Nie. Trzecie zdanie, idę jak burza.
Biegają.
Lolek dołącza.
Śmieje się głośno. Tak jak one.
- Dziewczynki, ustawcie się do zdjęcia!
Matka z wielką lustrzanką aranżuje tło.
Ciągnie mały kabriolet, kierownicę oplata boa z połyskujących czarnych piór.
I jeszcze balony, tu jeden, tam dwa, od niechcenia, żeby wyglądało naturalnie.
Lolek stoi. Odsuwa się. Patrzy.
Dziewczynki pozują.
- Pięknie! Jeszcze jedno! I tutaj. Trochę w bok.
Odsuwa się jeszcze bardziej.
- Zasłużyłyście na tosty. Kto pierwszy?
Robi się cicho.
- A ty? Nie jesteś głodna?
Pytam z troską, druga godzina leci.
- Nie.
Rusza w kierunku szuflad.
Wcześniej schyla się po drewnianego pomidora.
Może jeszcze po niego przyjdą.
Kładzie na skraju lady, żeby nie przeoczyły, żeby się rzucał od razu w oczy, gdy wejdą z powrotem.
Nic z tego, trzask drzwi wyjściowych, stłumiony chichot.
I cisza.
Stukot szuflady o szufladę.
Wdech, wydech, tytuł, czwarte zdanie, ni cholery nie wiem co czytam.
- Jestem Kasia. A ty?
Mało nie skręcam sobie karku podnosząc głowę znad gazety.
Dopiero przyszła, rodzice jeszcze wyplątują się z zimowych kurtek w drugiej sali.
- Lolek.
- W co się pobawimy?
- Nie wiem.
Ale oczy już mu błyszczą.
Wie, że może już szuflady zostawić w spokoju.
Ma przewodniczkę, kaowca, animatora.
- Może w sklep Lolku?
- Tak!!!
Podskakuje radośnie, tyle szczęścia, to nic, że za ladą spędził dwie godziny, Kasia o tym nie wie.
Leci, mało nóg nie połamie, strąca pomidora, podnosi pomidora, oddycha szybko, ma rumieńce, wyciąga szuflady i nonszalancko wybebesza tak pieczołowicie układaną wcześniej zawartość.
Jajka, banany, winogrona, kiełbasę i boczek.
Zapełnia ladę z rozmachem, jeszcze to, do tego tamto, spieszy się.
Żeby się Kasia nie rozmyśliła.
Kasia ani myśli się rozmyślać.
Nie ma wyboru.
W klubie dla dzieci jest tylko Lolek.
Pakuje zakupy do koszyka, rozgląda się po sali.
- Ale bałagan tu zrobiłaś!
Bałagan zrobiły trzy dziewczynki.
I rozszalała matka szykująca sesję fotograficzną.
- Przepraszam.
Łatwiej przeprosić, niż opowiedzieć co działo się wcześniej.
Przeprosić, bo może sobie pójdzie.
- Nic się nie stało.
Kasia się uśmiecha.
- Nic...
Lolek promienieje.
- Możemy to po prostu poukładać razem.
Kasia zabiera się do pracy.
Lolek rusza z odsieczą.
Język na brodzie, szybko, szybciej, bo może sobie pójdzie.
Jak tamte.
Zbiera, odnosi na miejsce, odgarnia kosmyki z czoła, spieszy się.
- Gdzie ona jest?
W oczach rozpacz. Nie smutek, rozpacz.
- Kto?
Pytam z perfidią, przecież się przedstawiała.
- Ona. Ta dziewczynka.
- Kasia?
- Nie wiem.
Porzucam perfidię, zaraz mi dziecko zejdzie na zawał.
- Poszła siku, zaraz wróci.
Znów się spieszy, tym razem do drzwi.
Będzie czekać. Cierpliwie warować. Stać w progu napięty do granic.
Tytuł, dziesiąte zdanie, ni cholery nie wiem...
- Dlaczego tu stoisz? Byłam w ubikacji. Dlaczego?
- Nie wiem...
- Teraz w chowanego, ty liczysz. Do dziewiętnastu.
Zakrywa oczy.
Z przejęcia myli kolejność.
Od początku. I jeszcze raz.
Biega i szuka.
Gubi trop, rozgląda się zaniepokojony.
Piętnaste zdanie po raz piąty.
Znajduje.
Piszczy i pokazuje palcem.
Bo nie ma takich słów, którymi mógłby wyrazić swoją euforię.
Kasia zaczyna odliczanie.
Lolek leci na oślep w poszukiwaniu kryjówki.

Zaczynam rozumieć, co czytam.
Najgorzej, kiedy ktoś się budzi rano i nikogo nie obchodzi, że się obudził.
Słowa Anny Dymnej. Wywiad w Twoim Stylu.

Mogę mieć tylko nadzieję, że w przyszłości jakąś Kasię
będzie bardzo obchodziło, czy Lolek już wstał.
I czy dobrze mu się spało.