sobota, 25 maja 2013

NO I POSTANOWIŁAM SIĘ ZASZYĆ


W lesie.
Z Inną Matką.
I się jutro zaszyję.
Jeśli tam dojadę, bo daleko mam.
Ale desperacja moja jest wielka.
Bo deficyty wielkie w szczęściu życiowym posiadam.
Jadę więc się reperować.
I komary odganiać.
No i Lolka z córką Innej Matki konfrontować.
Bo to dla Lolka terapia.
Bo to zabawa dla Lolka.
Bo to frajda dla Innej Matki.
I jej córki.
Taki pobyt.
W plenerze.
W lesie.
Taki wyjazd.

Taki odjazd.

Czad.

Czad dla zdrowotności wszelakiej.
Przede wszystkim psychicznej.

piątek, 24 maja 2013

LOS NIE CHICHOCZE TYLKO TRZYMA SIĘ ZA BRZUCH I RZĘZI


Ze śmiechu oczywiście.
Nie może tego śmiechu opanować.
Rechotu.
A łzy mu płyną z oczu kaskadą.
Zakładając, że los ma oczy.
I brzuch.
I że umie rzęzić.

Słyszę ten charkot.
Ze śmiechu.
Z przekory.
Słyszę.

Tak jak słyszę swoje słowa z kiedyś.
Że dzieci to nie moja bajka.
I nigdy nie będę miała.
Bo po co.
Nie rozumiem, nie wiem, nie umiem.
To po co?
Dajmy sobie spokój na starcie.
Dziećmi niech się zajmą ci, którzy się potrafią zajmować.
Nie będę im odbierać chleba.

Były momenty.
Kiedy znajomy wcisnął w moją rękę dłoń swojego trzyletniego syna.
- A teraz pójdziesz z ciocią, a ciocia pokaże ci rybki.
Jaka ciocia do jasnej ciasnej?!
Jakie rybki?
Jakie dziecko?
Jak ja mam rozmawiać z trzylatkiem?
Jak nie umiem i nie czuję potrzeby?
Jak odpowiadać na dziwne i niewygodne pytania?
Trzylatka.
Jak uczyć świata, gdy sama się go nie nauczyłam przez tyle lat?

I wtedy ten moment.
Jak poczułam małą dłoń.
Coś niesamowitego.
I usłyszałam pytanie.
Stojąc przed dużym akwarium.
- Jak ta rybka zdechnie, to kupisz nową?
Coś niespodziewanego.
Nie umiałam odpowiedzieć.
Nie miałam pojęcia co powiedzieć.
Nie czułam tej bajki.
Choć poczułam dziwne kłucie dotykając małej dłoni.
I ten dotyk nie bolał.
Przeciwnie.
Był bardzo...

Teraz mam taką dłoń, małą dłoń,
na wyciągnięcie ręki.
I dalej uważam, że to coś niesamowitego.
I dalej czekam na pytanie.
O rybkę.
Na jakiekolwiek pytanie.
I uważam, że będzie to coś niespodziewanego.
I niesamowitego.
I nie boję się tego pytania.
Żadnego pytania.
Czekam.
Aż zapyta.
I wierzę, wiem, że będę umiała odpowiedzieć.
Na każde pytanie.
Wiem.

I słyszę po raz kolejny od kolejnego terapeuty.
Jak to minęłam się z powołaniem.
Jak to mogłam wybrać psychologię.
Albo pedagogikę specjalną.
Bo tak dobrze wyczuwam dzieci.
Bo tak spokojnie wchodzę w ich świat.
W świat Lolka.
Jak fachowiec.
Jak ktoś, kto wie.
I umie.
Nie mówiąc już o tym, że lubi.
Kocha.
I szanuje.

I słyszę, że należy mi się medal za cierpliwość.
Konsekwencję.
Upór.
Za intuicję, która prowadzi mnie właściwą drogą.


A los rzęzi.
Trzyma się za brzuch.
Pluje.
Usiłuje przestać się śmiać, ale nie może.
Krztusi się, dusi i dławi własną śliną.
To nie agonia.
To śmiech, którego los nie jest w stanie opanować.

Los się śmieje do rozpuku.
Ze mnie.

W CZASIE DESZCZU DZIECI SIĘ NUDZĄ


A ty nie masz kasy na kolejne pierdoły.
Tfu, zabawki.
Nie szkodzi.
Po co wydawać pieniądze, których nie masz
na zabawki, które masz, ale jeszcze o tym nie wiesz?

Masz przecież makaron.
Miskę chyba też.
Nie masz?
A pudełko po lodach?
Wyrzuciłaś?
Wyjmij garnek.
Nie. Nie ze zlewu.
Ma być czysty.
Wrzuć makaron.
Nie gotuj na miłość boską!
Surowy wrzucaj!
Dowal ryż.
Mówiłam, nie wygłupiaj się z gotowaniem.
Pobawcie się w Kopciuszka.
Niech brzdąc szuka.
Czego?
Makaronu przysypanego ryżem.
Niech grzebie różowymi paluszkami,
niech stęka z przejęcia,
niech wyławia kolanka, rurki czy tam inne świderki.
Nudne?

Daj farby.
Daj spokój z pędzlem.
Masz patyczki higieniczne?
Gwarantuję, można nimi mazać.
Nie chce?
Może kulkami z waty?
Nie chce ci się robić kulek?
Masz rację, wyczerpujące zajęcie.
Niech dziecko samo robi.
I macza w farbach.
I maże.
Tfu, maluje.
Nie masz farb?
A masz chłopa w domu?
Goli się czasem?
Uf.
Zwiń mu trochę pianki do golenia.
Niech się maluch potapla.
Nie! Nie cały.
Niech ręce włoży.
Jak bogataś z domu, to wymieszaj z farbami.
Jak nie, niech się babrze w samej piance.
Dobra, wygrałaś.
Niech się babrze w całości.
Ale w takim wypadku radziłabym rozebrać.
Dziecko! Dziecko rozebrać!
Głupie?

Poukładajcie puzzle.
Wszystkie się już znudziły?
A czy ja mówię o puzzlach, które już zna?
Powycinaj z gazety.
Co?
Widoczki, obrazki, co tam ci się spodoba.
Potnij na kilka części.
Przyklej na tekturze.
Niech składa i dopasowuje.
Nie masz kleju?
I tektury?
Wstydź się!
Wyjdź z tego z twarzą.
Nie wycinaj.
Szarp na strzępy.
Nie dziecko!
Gazetę!
Niech dmucha, robi kuleczki, rozrzuca.
Durne?
Może dla ciebie.
Dziecko zapewne sądzi inaczej.

Nie chcesz szarpać, to skacz.
Jak ci dziecko zagra.
Masz przecież poduszki.
Wierzę, że masz.
Wierzę w ciebie.
Połóż na podłodze.
Zrób tor przeszkód.
Skacz wysoko.
Omijaj przeszkody powoli.
Bądź dynamiczna i kreatywna.
Nie chce ci się?

Posadź dziecko na kocu.
Nawet mi nie wmawiaj, że nie masz koca,
bo i tak nie uwierzę.
Że niby co w tym fajnego?
Jak siedzi?
O kochana, zabawa dopiero się zaczyna.
Wysil się.
Tak, dobrze słyszysz, wysil.
Chwyć za jeden koniec koca.
Nie ten, na którym siedzi dziecko.
Ten drugi.
Pociągnij.
Ciągnij dziecko na kocu po całej chałupie.
Uprzedzam, łatwiej na śliskich powierzchniach.
Po dywanie jak po grudzie.
Męczące?

To weź pilota.
Wciśnij guzik.
Może się nie zmęczysz.
Może będziesz miała spokój.

Może zastanów się porządnie, zanim ten guzik wciśniesz.

czwartek, 23 maja 2013

TERE FERE KUKU, CZYLI PLAC ZABAW I NAUK WSZELAKICH



Sobie zjeżdżamy.
Ze ślizgawki.
Zjeżdża Lolek, ja biegam jak głupia.
Biegam, bo droga na ślizgawkę usłana różami nie jest.
Trzeba się wspiąć, wejść do tunelu, wyjść,
usiąść.
I dopiero zjechać.
A w tunelu fanie jest na tyle, że się nie chce pupsztala ruszać.
Lolek siedzi.
Bo Kacper siedzi.
Siedzą oboje.
I blokują.
Ani w tę, ani do przodu.
Mama Kacpra też biega.
Z jednego końca na drugi.
Chce wywabić syna.
Który wpatrzony jest w moją córkę jak w obraz.
I wzajemnie.
Kacprowa mama dwoi się i troi.
- A kuku!
Wpycha głowę w otwór tunelu i krzyczy ile sił w płucach.
Dzieci patrzą sobie w oczy.
Kacprowa leci do otworu przeciwnego.
- A kuku! Kuku!
Drze się i wywala język.
Może zauważą.
I się ruszą.

Pierwszy ruszył Kacper.
Ruszył głową.
Popatrzył na matkę i odpowiedział.
Tak od niechcenia.
- Kuku.
Niech się matka cieszy.
I spokój mu da.

Drugi ruszył Lolek.
Też głową.
I ku mojemu zaskoczeniu paszczą.
- Kuku.
Niech się Kacper cieszy.
Ładny ten Kacper.
I tak ładnie mówi kuku.
Ja też powiem.
Pierwszy raz w życiu.
Bo Kacper mówi.
I taki ładny jest jak mówi.


Moja córka jest najpiękniejsza.
Dla mnie.
Moja córka najpiękniej na świecie powiedziała kuku.
Pierwszy raz w swoim życiu.
Powiedziała kilkanaście razy.
I kwiczała przy tym z radości.
Do łez.

Ja też miałam łzy w oczach.
Przez to kuku.
Że powiedziała.
Że powtórzyła.
Że coś się z tą cholerną mową rusza.

środa, 22 maja 2013

KTO BY NIE CHCIAŁ UMIEĆ LATAĆ


Polecieć.
Latać.
Zataczać koła i ósemki.
Wzbijać się wysoko i opadać szybko w dół.
Leniwie poruszać skrzydłami.
Czuć wiatr na twarzy.
We włosach.
I latać.

Żeby latać, trzeba mieć skrzydła.

- Czasem trzeba przymknąć oko na to,
co mówią terapeuci.
Pani jest matką. A matka zna swoje dziecko najlepiej.
Oni potrafią podciąć skrzydła.
Pani psycholog radzi.
I wie co mówi.
Zna terapeutów.
Zna matki takie jak ja.

Dziwię się.
Nie spotkałam nikogo, kto chciałby mi strzelić w skrzydło.
Do dziś.

- Rozumiem, że powtarza i naśladuje.
Niby dobrze...
Ale to może być mechaniczne naśladowanie.
Raczej nic dobrego.
- Ale Lolek naśladuje i myśli.
Myśli. Jestem tego pewna.
Jestem matką.
- No właśnie. Pani jest tylko matką.
Nie byłabym pewna czy córka myśli.
Ale ja jestem pewna.
Bo jestem matką.
Aż matką.

- Jak pani przedobrzy, to dziecko może się zatrzymać.
- Rozumiem. Nie będę szaleć i trenować Lolka od rana
do wieczora. Zresztą nie robię tego.
- Bo mamy w ośrodku takiego chłopca.
Rozwijał się bardzo dynamicznie.
Do marca.
I stanął.
Nastąpił regres. Niech pani uważa, bo może być i tak.
Uważam. Nie będzie.
Na pewno.
A pani mi tymi przykładami nie pomaga.
Oj nie.

- I mamy dziewczynkę.
Skakała, biegała, mówiła, śpiewała.
Dziś nie jest w stanie podnieść się z kolan.
Dziękuję za kolejny przykład.
Dziękuję, dziękuję, dziękuję.

Dziękuję za dziurę w skrzydle.
Nie polecę.
Nie odlecę.
Bo mam dziurę.
Z której wygląda strach.
Mój wielki strach.
I ciągnie do ziemi.

Więc dziękuję.
Za ostrzeżenie.
Za przykłady.
Za pani troskę.
Co ja bym bez pani zrobiła?

wtorek, 21 maja 2013

SZCZĘŚCIE RAZY TRZY


Moje szczęście.

Gdy Lolek znienacka wziął kartonik soku absolutnie bez dodatku cukru
i pociągnął z rurki.
Jakby nic innego nie robił od urodzenia.
Jak stary.
Kilka dni temu.
Bo Lolek potrafił od dawna jeść łyżką, nabijać na widelec,
a nie umiał pić przez słomkę.
Mimo moich wysiłków.
Uczenia, pokazywania i teatralnego siorbania.
Nie i koniec.
Lolek z soczkiem w ręku pijący przez rurkę to szczęście.

I szczęście kolejne.

Gdy usłyszałam dziś w nocy plaskanie gołych pięt o podłogę.
Takie szybkie.
Pięt Lolka.
Który w pośpiechu ciągnął za sobą koc.
Żeby z tym kocem się wpakować do naszego łóżka.
Pierwszy raz w życiu.
Bo Lolek zawsze wolał spać sam.
A ja wielokrotnie zastanawiałam się jak to jest
obudzić się twarzą w twarz z własnym dzieckiem.
Z jego małą buzią.
Obudziłam się twarzą w twarz z piętą.
Lolka.
To jest szczęście.

I jeszcze raz.

Gdy Duży pyta.
Pyta i marszczy czoło, bo boi się odpowiedzi.
Bo jest zmęczony.
- Czy my mamy jutro jakiegoś lekarza?
Albo badanie? Zajęcia, konsultacje, terapię?
A ja odpowiadam natychmiast,
bo wszystkie terminy mam w głowie.
Nie muszę zaglądać do kalendarza.
Zapamiętuję precyzyjnie.
By notorycznie zapominać gdzie są klucze,
portfel czy puder.
Bo wyrzuciłam z pamięci puder by zrobić miejsce na logopedę.
Miejsce pobytu kluczy zastąpiłam adresem ośrodka
dla dzieci z autyzmem.
Odpowiadam więc z prędkością światła.
- Nie. Jutro wyjątkowo mamy wolne.

I to też jest szczęście.
Chociaż trwa tak krótko.

CZEGO NIE WOLNO DIABETYKOWI


Przede wszystkim cukru nie wolno.
Czekolady, cukierków, ciast.
Wszystkiego, co dobre.
I od czego cukier osiąga nieprzyzwoicie wysokie wartości.

Diabetykowi nie wolno się też denerwować.
Bo cukier leci na łeb na szyję.
I niefajnie się diabetykowi robi, oj niefajnie.
I wtedy mu wolno.
Ten cukier.
Mało, ale można.
Można krówkę.
Słodką.
Ciągnącą się.
Pyszną.
I zakazaną.
Ale smaku się nie czuje.
Bo się łyka w pośpiechu.
Żeby znowu było fajnie.
Żeby można było wstać.
I wyjść z dzieckiem na spacer.



W całym swoim długim życiu nie pożarłam tylu krówek,
ile przez ostatnie 2 miesiące.

W KOŁO MACIEJU


O tym samym znaczy się wciąż.
Nudna jestem, wiem.

Spotkałam znajomą.
Przypadkiem.
Dawno się nie widziałyśmy.
Nie wiedziała, że urodziłam dziecko.
Nie poinformowałam w pierwszych słowach
jakie to dziecko.
Jakie wyjątkowe.
I specjalne.

- Fajnie w końcu usłyszeć mama, nie?
Znajoma wpatruje się w pyzatego Lolka
i mruga do mnie filuternie.

Nie odpowiadam.
Gardło mam ściśnięte.
Dialog prowadzę jednak dalej.
W myślach.

- Zajebiście. Zajebiście jest usłyszeć mama.
Tak mi się wydaje, że zajebiście.

LEPIEJ WIEDZIEĆ CO SIĘ STRACIŁO CZY CZEKAĆ NA COŚ O CZYM SIĘ NIE MA ZIELONEGO POJĘCIA


Niewidomym można być od urodzenia.
Nie wiedzieć co to czerwień.
Nie znać jej odcieni.
Czuć zapach jaśminu, ale nie mieć pojęcia o jego bieli.
Wdychać rześki aromat poranka,
ale nie mieć świadomości co to brzask.
I blask.
I wschód słońca.

Można wzrok stracić w każdym momencie życia.
I pamiętać barwy.
I żałować, że się już nie może zobaczyć.
I cieszyć się, że kiedyś się je widziało.
I śnić o nich.
I wiedzieć o czym się śni.

Co drugie dziecko z autyzmem mówi.
Niektóre nie mówią wcale.
Od urodzenia.
Inne mówiły.
Ale przestały.
Z dnia na dzień.
I już nie zaczną.
I już nie powiedzą mamo.
Mimo że mówiły.

Co gorsze?
Usłyszeć kiedyś i pamiętać?
I śnić o tym mamo wiedząc o czym się śni?
Czy śnić o abstrakcji.
O czymś, o czym się pojęcia nie ma.
Bo się nigdy nie słyszało.
A tak by się chciało usłyszeć.

Nie wiem.
Nie wiem jak to jest.
Często próbuję sobie wyobrazić to mamo w ustach Lolka.
I za cholerę mi nie wychodzi.
Nie mogę tego zobaczyć.
Nie jestem w stanie tego usłyszeć.
Nawet w swojej głowie.
Moja wyobraźnia nie sięga tak daleko.

Bo nie mogę tego wyciągnąć z pamięci.
Bo tego mamo tam nie ma.
Nigdy nie było.

Więc nie śnię o tym.
Nie mam wzoru.
Na podstawie którego mogłabym śnić.

I nie chcę by to mi się śniło.
Chcę by zdarzyło się naprawdę.
W rzeczywistości.
Więc czekam.
Każdego dnia.
Dłuży mi się to czekanie.
Ale czekam.
Wiedząc, że mogę się nie doczekać.

Wierząc, że jednak się doczekam.
Nie wiem kiedy.
Ale się doczekam.
Tak sądzę.
Tak myślę.
Wierzę.

Głupia jestem?

poniedziałek, 20 maja 2013

A JAK BYŁAM U INNEGO SPECJALISTY


Bo przecież bywam.
Często.
Nie na salonach.
W gabinetach bywam.
Kaprys taki mam to bywam.

I byłam sobie u pedagoga.
Z Lolkiem.
I z babcią Lolka.
Babcia w ramach wspomagania.
Bo Duży musi pracować.
A specjaliści mają podobne godziny pracy jak Duży.
A to ci niespodzianka i zrządzenie losu.

A skoro Duży ciężko pracuje,
to Lolka na miejsce trzeba dotransportować autobusem.
A nawet dwoma.
Z przesiadką ten transport, godzina w jedną stronę,
wszystko w ramach i granicach jednego miasta.
Stąd babcia.
I jej obserwacje.

Czekamy.
Zza drzwi dobiega płacz.
Pół godziny dobiega.
Mały pacjent nie chce współpracować.
Ale musi.
Więc płacze.
Bo taka krzywda.
W końcu wychodzi.
Z rodzicami.

- Tak patrzyłam na rodziców tej zaburzonej dziewczynki.
Takiej zaburzonej.
A oni tacy inteligentni.
Wiesz, po twarzach widziałam.
Tacy na poziomie.
Widać, że wykształceni.
I takie dziecko.
Taki cios.
Dla nich.
Takich porządnych i inteligentnych.


Czy ktoś mniej wykształcony, czy też mało inteligentny
bardziej zasługuje na taki cios?

Pytam.
Czy ktoś taki zasługuje bardziej?

Pytam.
I nie nie czekam na odpowiedź.
Bo ją znam.

Nikt na to nie zasługuje.
Niezależnie od tego ile tytułów ma przed nazwiskiem.
Ile zarabia.
I jak gustownie, bądź nie, jest ubrany.

Żaden rodzic nie zasługuje.
Żaden.
I już.

TO SOBIE POPLOTKOWAŁYŚMY W KOLEJCE DO LEKARZA


Lekarza od dzieci.
Z dziećmi matki.
Koczujące po kilka godzin.
Bo lekarz dobry.
A dobrego ze świecą szukać.

I mogłoby to wyglądać tak:
- Moja już mówi pełnymi zdaniami.
Jak stara!
- Och, naprawdę? A moja ma wilczy apetyt.
Wcale nie mam problemu z karmieniem.
- Zazdroszczę. Mój poza słodyczami świata nie widzi.
- Ja ograniczam jak mogę, ale jak woła daj lizaka mama! to się łamię...
- Tak, jak tu się nie złamać.
- Już zapisałam do przedszkola.
Tego, wie pani, najlepszego w mieście.
Taki zdolny, żal do innego...
- A na kupy to śliwki. Nam zawsze pomaga.
- Do ojca podobna, dwie krople.

Ale nie wygląda.
Nie w moim życiu.

- Dostałam kopa. Na wstępie.
Chuchałam i dmuchałam.
I co?
Matka koczująca pod gabinetem lekarskim
przytula Karolka.
Małego blondynka.
Cudnego.
Karolek uśmiecha się do matki.
A matka do niego.
Takim uśmiechem co to tylko matka do syna.
Takim co to syn do matki.
Dwuletni syn.
Z zespołem Downa.
I ja ją rozumiem.
Rozumiem o czym mówi.

- Trzeba mieć siłę. Taaa... Siłę.
Sama siła nie wystarczy. Trzeba mieć pieniądze.
Na lekarzy. Mąż wyjechał z kraju.
Żeby więcej zarabiać.
Ja się tłukę po specjalistach sama.
I ciężko jest.
Rozumiem każde słowo.
Jak ja ją rozumiem.

- Na początku wyłam. Teraz już nawet nie płaczę.
Nie mam już siły.
Tak.
To prawda.
Najprawdziwsza.

- Byłam na komunii. Niedawno.
Rodzina zapytała, czy się odchudzam.
Bo tak schudłam.
Szkoda słów.
Szkoda. Wielka szkoda.

- Mam chwilę dla siebie tylko wtedy gdy Karol śpi.
I chwila polega na tym, że przeglądam z obłędem w oczach
kalendarz. Zapisany. Cały zapisany.
Żeby nie zapomnieć o badaniach, wizytach, zajęciach.
I znów wiem o czym mówi.
Dokładnie wiem.

- Czasem myślę, że dobrze by było mieć drugie dziecko.
Chciałabym. Ale się cholernie boję.
Znam ten strach.
Bardzo dobrze.

- Dogoterapia. Jasne. Pies nie maskotka, tylko dodatkowy 
obowiązek. Nie dam rady. No nie dam.
Wiem, kochana.
Wiem.
Rozumiem.
Naprawdę.

- Gdy go urodziłam mówiono mi w szpitalu,
żebym zostawiła. Że urodzę sobie drugie...
I mówiły to kobiety, które same były matkami.


I nie rozumiemy.
Obydwie nie rozumiemy.
Ani w ząb.
Tamtych kobiet.



sobota, 18 maja 2013

NIE MOJE SŁOWA. A TAKIE MOJE


Nie ja to napisałam.
Przeczytałam na pewnym ogólnodostępnym forum.
Zanim się dowiedziałam.
Zanim w mojej głowie zakiełkowało podejrzenie.
Przeczytałam i zapamiętałam.
I teraz mogę się pod tym podpisać.
Niestety.

Jest takie dziecko, które chcę żebyś poznała, to moje dziecko. 

Moje dziecko wygląda jak Twoje dziecko, normalne i doskonałe ze wszystkich stron. 

Moje dziecko ma jednak niewidoczne kalectwo. 

Jestem pewna, że widziałaś moje dziecko. Moje dziecko to to, które nigdy nie jest zapraszane na przyjęcia urodzinowe. 

Moje dziecko nigdy nie było w twoim domu, aby bawić się z Twoim dzieckiem. 

Moje dziecko to to, które siedzi samotnie na huśtawce, na podwórku. 

Moje dziecko to to, które obserwuje jak inne dzieci bawią sią razem. 

Moje dziecko chce się bawić z Twoim dzieckiem, ale powiedziano mu NIE, 

ponieważ moje dziecko zachowuje się inaczej niż Twoje dziecko. 

Upośledzenie mojego dziecka czyni go bardziej naiwnym, to coś czego nie znajdziesz u innych dzieci w jego wieku. 

Moje dziecko nie naśmiewa się z innych i lubi wszystkich. 

Małe dzieci często ciągną do mojego dziecka z powodu jego cierpliwości do nich. Dorośli określają moje dziecko jako czarujące i grzeczne, dlatego, że jest to jedyny sposób zachowania pośród nich, jakie moje dziecko zna. Z tego samego powodu rówieśnicy nie czują się dobrze z moim dzieckiem, unikają go. 

Wielu dorosłych bardzo stara się pomóc mojemu dziecku przystosowac się. 

Moje dziecko ma opowiadane historyjki z życia, aby pomogły mu stać sie takim jak Twoje dziecko. Problem w tym, że moje dziecko potrzebuje pomocy Twojego dziecka, aby uczyć się stosunków międzyludzkich. Niestety tak się nie dzieje, ponieważ Twoje dziecko nie chce mieć nic wspólnego z moim dzieckiem. 

Twoje dziecko, jestem tego pewna, było uczone od najwcześniejszych lat, aby być uprzejme wobec ludzi upośledzonych, z pewną dozą współczucia i dobrych manier potrafi Ono zaakceptować tych, którzy są poszkodowani przez los. Jakże chciałabym, abyś nauczyła Swoje dziecko, że niektóre uposledzenia nie są wyraźnie widoczne. 

Moje dziecko nie potrzebuje współczucia, moje dziecko chce mieć przyjaciół. 

Moje dziecko ma autyzm. 

Moje dziecko mogło by być Twoim dzieckiem.

CZY LOLEK JEST AUTYSTĄ?


Bawię się setnie oglądając telewizję.
Rzadko włączam odbiornik.
Ale jak już wcisnę jeden z guzików pilota, to...

Mam wykształcenie humanistyczne.
Czasem uśmiechnę się oglądając popisy kabareciarzy.
Czasem.
Bo coraz bardziej toporne te żarty.
Coraz bardziej prostackie.
Łopatologiczne.
Rzucające dupami na prawo i lewo.
W publikę.
Która zaśmiewa się do łez.
Bo ktoś powiedział dupa.
Prześmieszne.

Bawi mnie co innego.
Bawi mnie nowomowa.
Bogactwo języka.
Języka dziennikarzy.
Jacy oni kreatywni.
Jak wzbogacają.
Wymyślają.
Kombinują.
Używają.
Wymyślonych przez siebie słów.
Powtarzają po kolegach.
Nowe słowa.
Z lubością.

Pierwsza komunia.
I mrowie dzieci.
Odświętnie ubranych.
Wszechobecna biel.
Symbol niewinności.
To nie dzieci.
To komuniści.

Mecz.
Klub piłkarski.
Polonia Warszawa.
Przystojni piłkarze.
Zlepek naprężonych mięśni.
Tyle mięśni w jednym miejscu.
I to jakich mięśni.
To nie mięśnie piłkarzy.
To mięśnie polonistów.

Festiwal.
Artysta za artystą.
Jeden śpiewa lepiej, drugi gorzej.
Każdy się kłania.
Najpiękniej jak potrafi.
Nie, nie po występie.
Kłania się po wykonie.

Wiadomości.
Pewna siebie reporterka.
Mówi potoczyście.
Bez jednego zająknięcia.
O profesorze.
Znanym specjaliście.
O ekspercie w dziedzinie kryminologii.
Słowa płyną.
Dziennikarka się wczuwa.
I mówi.
I mówi.
Mówi.
Nie mówi o kryminologu.
Mówi o kryminaliście.
O profesorze kryminaliście.


Idąc tym tropem zadaję sama sobie pytanie.
Czy Lolek jest autystą?

Podążając tymi samymi śladami odpowiadam.
Nie.

Przecież nie potrafi prowadzić auta.

piątek, 17 maja 2013

CZY MOŻNA SIĘ ZAKOCHAĆ W KRANIE?


- Ona ma biały dywan w kuchni.
Biały! I puszysty! Wyobrażasz sobie?
I błyszczący kran.
Ona zawsze ma błyszczące krany.
Wypucowane na błysk.
Zawsze.
A w jej mieszkaniu tak pachnie...
O Boże, jak pachnie.
Świeżością.
Morską bryzą.
Lasem.
Nie wiem czym.
Czystością.
Porządkiem.
No bosko.

Znajoma mojej mamy.
Około sześćdziesiątki.
Bezdzietna.
Niezamężna.
Sama w wielkim mieszkaniu.
Wypucowanym na błysk.
Wypieszczonym do granic.

Czy można się zachwycać kranem?
Bez śladu kropli na powierzchni?
Idealnym połyskiem?
Bielą dywanu?
W kuchni?
W miejscu, które jest najgorszym miejscem dla dywanu?
Puszystego?
I, o matko i córko, białego???
Czy można mdleć przy pierwszym uderzeniu w nozdrza zapachu?
Tego zapachu?
Świeżości, czystości, idealnego porządku?

Widocznie można.
Widocznie nie można się powstrzymać.
Widocznie idealna pani domu potrafi zdziałać cuda
i doprowadzić gości do ekstazy.
Połyskiem gładkiej powierzchni kranu.
Śnieżną bielą dywanu.
Zapachem.
Idealna pani domu sama się napawa.
Bez gości.
Zapachem, porządkiem, połyskiem.
I jest szczęśliwa.

Ja też lubię błyskotki.
Ładne aromaty.
Jasne kolory.
Mimo że do wzorowej pani domu mi daleko.

Mój kran nie daje po oczach połyskiem.
Biały dywan w domu, w którym jest dziecko, to głupi pomysł.
Rześkie powietrze płynące wprost z pudełeczka w kontakcie
to pomysł jeszcze głupszy.
Kontakt, pudełeczko, żer dla Lolka.
Nie ma co wywoływać wilka z lasu.

Ale lubię jak błyszczy.
Oko Lolka.
Kocham.
Cud prawdziwy.
Jak oko może być takie małe?
Tak błękitne?
Jak Bałtyk.
Jak może, to oko...?
Tak błyszczeć na widok jajecznicy?
Na mój widok?
Niemożliwe.
A jednak.
Cud.

Lubię jak pachnie.
A Lolek pachnie.
I to jak.
Karmelem.
Budyniem.
Mlekiem.
Schłodzonym arbuzem.
Moją pierwszą randką.
I ciepłym wiatrem.
Który czułam na twarzy podczas pierwszej randki.
I pachnie jeszcze ciastkami mojej babci.
Która nie żyje od 20 lat.
I lasem dziadka.
Tym lasem, w którym taaaakiee grzyby...
I jeszcze rybą.
Jeśli była na obiad.
I ciepłym piaskiem znad morza.
Chociaż wypadu nad morze nie było.
I...

I błysk mam we wzroku gdy patrzę.
Gdy wącham.
Gdy czuję.
Moje dziecko.
Mój prywatny cud.
Jedyny.
Niesamowity.
Cudowny.
Cudowny cud.

Żaden kran się nie umywa.
Żaden dywan nie ma szans.
Nie ma takiego odświeżacza powietrza, który równocześnie
pachniałby budyniem, rybą i górami.

Nie ma i nie będzie.

czwartek, 16 maja 2013

HOBBY OD MAŁEGO


Dziś w serwisie informacyjnym widziałam pewnego profesora.
I słyszałam.
Jak wielu obywateli tego kraju.
Media to potęga.
Telewizja to potęga.

Pewien profesor jest sławą w swojej dziedzinie.
Jest również prezesem zarządu pewnej fundacji.
Ktoś przez duże K.
Bo profesor.
I prezes.
I w telewizji występuje.

Jego autograf to coś.
Przez duże C.
Dla łowcy autografów marzenie.
Gratka.
Łakomy kąsek.

Co trzeba zrobić, żeby zdobyć ten drogocenny podpis?

Trzeba mieć autyzm.
Jak Lolek.

Bo Lolek, proszę państwa, ma dwa lata z lekkim hakiem.
I pierwszą zdobycz na koncie.
Koncie małego hobbysty.
Łowcy autografów.
Ma podpis profesora.
Czarno na białym.
Pod swoją diagnozą.

Bo jak zaczynać, to z grubej rury.
Jak już się pasjonować, to z przytupem.
Od małego.




WEDŁUG PEDAGOGA SPECJALNEGO


Lolek często daje czadu.
I to bardzo.
A ja wtedy mam ochotę dać sobie spokój.
Nie daję.
Trudno dać sobie coś, czego się nie ma.
Nie mam wtedy spokoju.
Mam wtedy nerwy na wierzchu.
Lolek wyje.
Długo.
Ochryple.
Bo coś chce.
Niekoniecznie to, co wolno.
Częściej to, czego nie można.
Dla Lolka nie ma rzeczy niemożliwych.
Chce i koniec.
Więc wyje.
Mnie się też wtedy chce wyć.
I głowa mi pęka.
I próbuję sobie tłumaczyć, że autyzm to nierzadko wrzask,
krzyk, wycie.
Niezgoda na reguły otaczającego świata.
Który trudno zrozumieć autystom.
Na nadmiar bodźców.
Bolesny dla autystów.
Na...

- Nie radzę sobie z tym.
Nie daję rady tym atakom wściekłości.
Jaki jest sposób?
Jaki sposób na wściekłego autystę???
Zna pani?
Błagam pedagoga.
Bo to pedagog.
I pewnie zna.
Na pewno zna.
Więc niech się podzieli.
Bo zwariuję.
Niedługo mnie odwiozą.

- Być konsekwentnym.
Nie ulegać.
Nie przytulać, gdy robi podkówkę.
A wcześniej bije.
Niech zauważy konsekwencje.
Niech zrozumie.
Mam odpowiedź.
Ale pytam dalej.
Chcę wiedzieć wszystko.

- Ale czy zrozumie?
Czy zauważy?
Ma autyzm.
Może być ciężko...
Dzielę się wątpliwościami.
I czekam na kolejną złotą radę.

- Proszę pani, Lolek ma autyzm, to wiemy obie.
Ale ma też rodziców skaczących na każde skinienie.
Jego skinienie.
Na każdy jęk.
Więc jęczy.
Wyje.
Chrypnie od płaczu.
Nie dlatego jednak, że jest dzieckiem z autyzmem.
Nie???
- Nie.
Dlatego, że jest rozpuszczony jak dziadowski bicz.
Proszę się nie bać, że nie zrozumie.
Bo już teraz doskonale rozumie 
jak osiągnąć to, co chce.
Rykiem i wrzaskiem.
Wyciem i jękiem.
Rozumie.
I to doskonale.
Bo jest rozpieszczonym dzieckiem.
Mądrym dzieckiem.
Ale rozpieszczonym.

Więc chyba powinnam się cieszyć, że Lolek daje czadu.
Bo mądry jest.
Wie, czego chce.
I wie jak to osiągnąć.
A ja jestem za miękka.
Łamię się.
Łamie mnie ten płacz.
A nie powinien.

Powinnam więc zacząć temperować Lolka.
Jego temperament.
Odziedziczony po mnie.
Taka zemsta genów.
Powinnam zacząć.

I nie wiem od czego.

środa, 15 maja 2013

NAWET NIE WIEM KIEDY WCHODZĘ


W ten świat.

Znów ułożyłam kredki.
Jedna przy drugiej.
Równo, równiutko, równiusieńko.
Zorientowałam się przy dziewiątej.
Żółtej.
Którą popchnęłam w pewnej chwili delikatnie palcem.
Bo równo miało być.
I już.
Bo musiało być równo.
I koniec.
Bo nie mogło być inaczej.
Bez dwóch zdań.



Gdyby ktokolwiek mnie kiedyś zobaczył.
Na obrzeżach pewnego miasta.
Mnie.
W zupełności nie podobną do nikogo.
Kobietę.
Kręcącą się w kółko.
Biegającą bez celu.
W tę i z powrotem.
W tę i z powrotem.
Gdyby ktoś był świadkiem...
Niech nie dzwoni po rosłych panów.
Z kaftanem bezpieczeństwa.
Nie będzie mi potrzebny ten kaftan.
Bo kręcąc się już będę bezpieczna.
Panowie będą zbędni.
Bo potrzebni są szalonym.
A ja przecież będę biegać po to właśnie,
by nie oszaleć.

A MOŻE TO NIE AUTYZM?


Czy myślę w ten sposób?
Czy wciąż siedzę mocno w fazie wyparcia?
I wypieram rękami i nogami?
Czy omijam wzrokiem papiery podpisane przez bardzo mądrych
lekarzy i jednak wiem lepiej?
Czy wierzę, że to nie autyzm?

Oczywiście.
Czasem.
Czasem wydaje mi się, że to nie autyzm.
Mnie się wydaje.
Matce.
Bez medycznego wykształcenia.
Gdy patrzę na Lolka, który naśladuje jak wariat.
Gdy widzę jego uśmiech w odpowiedzi na mój.
Uśmiech, no przecież.
Gdy nie mogę nie zauważyć skupionego wzroku.
Lolka.
Skupionego na mnie.
Na moich oczach.
Och, jak pięknie jest wtedy skupiony ten wzrok.
Lolka.

I wydaje mi się, że to nie autyzm.
Że ktoś się po prostu pomylił.
Ot tak.
Po prostu.
Że z autyzmu się nie wyrasta.
A Lolek wyrośnie.
I jestem tego pewna.
Na sto procent.

Dopóki Lolek nie zacznie się kręcić.
Dopóki Lolkowi nie zaczną uciekać oczy.
Gdzieś w głąb Lolka.
Dopóki nie zobaczę Lolka w grupie rówieśników.
Zdrowych rówieśników.

Wtedy przestaje mi się wydawać.
I wtedy zaczynam być nieszczęśliwa.
Od nowa.
Od początku.
Znów.

poniedziałek, 13 maja 2013

ZENEK WRAŻLIWIEC


Ludzie różnie reagują na wieść,
że Lolek ma autyzm.
Przeróżnie.
Bo ludzie są różni.
Bo mają różny poziom empatii.
Potrafią się wczuć w naszą sytuację.
Na ile to możliwe.
Albo nie umieją.
Bo nie chcą.
Bo nie potrafią.
Bo nie.

I ja to rozumiem.
Bo też jestem człowiekiem.
I często nie wiem jak się zachować.
I co powiedzieć.
I często plotę głupoty.
A potem nie śpię całą noc.
Ze wstydu.
I często nie mówię nic.
I nie mogę spać.
Bo jednak mogłam.
Powiedzieć to i to.
Pięknie.
Mądrze.
A nie powiedziałam.

Ostatnio wolę milczeć niż gadać bzdury.
Nie dlatego, że gwałtownie zmądrzałam.
Raczej dlatego, że wiem jak to jest po tej drugiej stronie.
I żadna w tym moja zasługa.
Tak po prostu jest.
Bo autyzm jest.
W moim życiu.
Jest.
Niezależnie od moich zalet i wad.

Rodzina.
Niezbyt bliska.
Nie tak znów daleka.
Oczytana po kokardkę.
Po studiach.
Malarstwo, architektura, polityka.
Trudno zagiąć w jakimkolwiek temacie.
Taka oczytana i na bieżąco.
- Niemożliwe. Widziałam mądre oczy Lolka.
Nie tak dawno. Niemożliwe...
Siostra mojej przyjaciółki też ma syna z autyzmem.
Cholera, prawdziwa epidemia.
I synowa znajomej też ma takie dziecko.
Gdzie nie spojrzysz to dziecko z autyzmem.
Potok słów.
Nic, czego bym nie wiedziała.
Nic, co mogłoby mi w jakikolwiek sposób pomóc.
Żadnego pytania o moje samopoczucie.
Nic.
Nic dziwnego.
Nawet te słowa nie były skierowane do mnie.
Usłyszałam z drugiej ręki.
Usłyszałam w XXI w.
Wieku komputerów, internetu, telefonów komórkowych,
poczty elektronicznej.
I tyle.
Cisza.
Do dziś.


Zenek.
Przyjaciel Dużego z dzieciństwa.
I z lat burzliwej młodości.
Przyjaciel z dzielnicy, która raczej nie wypuszczała ze swoich ramion
w świat prawników, lekarzy i nauczycieli.
Trzymała mocno.
Zabraniała się wyrwać.
W świat.
Była zazdrosna.
O młodość.
Świeżość.
Ambicje.
Tłamsiła w zarodku.
Alkoholem.
Wczesną ciążą.
Nierzadko więzieniem.

Ale Duży poszedł w świat.
Bo twarda z niego sztuka.
Trzasnął drzwiami i poszedł.
A Zenek został.
Z nowym przyjacielem.
Alkoholem.
Najpodlejszego sortu.
Bez wykształcenia.
Bez ambicji.
Zapatrzony w przyjaciela.
A z przyjacielem przecież wszędzie.
A za przyjacielem przecież w ogień.
Albo na dno.
I Zenek dotknął dna.
Wielokrotnie.
I dzwonił wtedy do Dużego.
Do drugiego przyjaciela.
I Duży go nie rozumiał.
Bo Zenek bełkotał nieprzytomnie.
Bo nowy przyjaciel go ciągnął zazdrośnie w drugą stronę.
W stronę dna.
I zachłanny był ten przyjaciel.
I szeptał Zenkowi do ucha, że nie ma nic za darmo.
Więc Zenek dzwonił do Dużego w środku nocy.
Wielu nocy.
Z prośbą o pożyczkę.
Bo tanie wino kosztuje.
Duży załatwiał pracę.
Bronił.
Że Zenek ostatni raz przyszedł pijany.
Że ręczy za niego.
Że on już nigdy.
I przyszedł dzień, kiedy przestał ręczyć.
Za Zenka.
Nie mógł mu już pomóc.
Bo Zenek nie chciał pomóc sam sobie.


Zenek odezwał się kilka dni temu.
Jak to Zenek.
Dwa miesiące ciszy i telefon.
Telefon i oczy Dużego wzniesione w niebo.
Bo znów bełkot.
Ale nie.
Zenek zadzwonił na trzeźwo.
I nie wspomniał o pieniądzach.
Zadzwonił, żeby pogadać.
A jak się gada, to się pyta z grzeczności jak leci.
Pyta się jak mała.
Bo Zenek doskonale pamięta o Lolku.
I zawsze o niego pyta.
Nawet pod wpływem.
Więc zapytał.
A Duży odpowiedział.
Krótko.
A Zenek zareagował.
Krótko.
Krótkim przekleństwem.
Tym krótkim przekleństwem dał znać,
że łączy się w bólu.
Że to dramat.
Że współczuje.
I nie skończył na tym.
Zenek, ten Zenek bez matury i perspektyw,
Zenek, który w życiu nie przeczytał ani jednej książki,
zapytał jak głębokie są zaburzenia.
Zapytał, czy słyszeliśmy o przedszkolu integracyjnym na takiej, a takiej ulicy.
Bo tam przyjmują dzieci z autyzmem.
Zenek to wiedział.
Zenek chciał pomóc.
Z całego swojego przeżartego tanim winem serca.


Bo Zenek się przejął.
Chociaż nigdy w swoim życiu nie spotkał się z takim trudnym słowem
jak empatia.
Bo w życiu nie przeczytał książki.
Bo Zenek życie zna z życia.
A nie z książek.

niedziela, 12 maja 2013

A CO SIĘ BĘDĘ ROZWODZIĆ


Myszka robi pii pii.
Moja mała myszka wie, jak robi myszka.
Jakkolwiek głupio to brzmi.
Wie i umie POWIEDZIEĆ.
Jakkolwiek nie byłoby to naciągane.
To POWIEDZIEĆ.
Tajfun mam, nie dziecko.

CO I GDZIE MAM W MAJOWĄ NIEDZIELĘ


Dawno, dawno temu, grzałam twarz w promieniach słońca.
W maju.
W niedzielę.
W dzień wolny od szkoły.
Opalałam nogi.
Bo opalenizna wysmukla.
Ręce.
Żeby było równo.
Oprócz brzucha.
Bo brzuch nie zasługiwał na odkrycie.
Nawet w maju.
I w nosie miałam matematyczkę,
która się uwzięła.
No uwzięła się flądra i już.
Miałam to gdzieś.
Choć przez chwilę.

Dawno temu piłam zimne piwo.
Z promocji.
Bo moja studencka kieszeń nigdy nie była zasobną kieszenią.
I delektowałam się goryczką.
I pianą.
Niezbyt obfitą.
Niezbyt skąpą.
Taką akurat.
I gdzieś miałam wykładowców.
Co to 100 lektur w 3 tygodnie.
Kazali.
Prawie na pamięć.
Co to kazali kto jakie skarpetki i w którym rozdziale.
No ludzie kochani, są jakieś granice.
W nosie miałam skarpetki.
Setkę lektur.
I wykładowców.
W maju.
W niedzielę.
Choć na moment.

Całkiem niedawno kładłam ostrożnie dłoń na chłodnej tafli wody.
Moczyłam stopę.
Powoli.
Bo upał.
Majowy.
Niedzielny.
A woda jeszcze zimna.
Tak cudownie przejrzysta.
I w głębokim niepoważaniu miałam szefa.
Który za najniższą krajową wymagał rzeczy
wartych pensji prezesa spółki międzynarodowej.
Za pensję, która w zasadzie najniższej krajowej
do pięt nie dorastała.
Więc miałam to gdzieś.
Choć przez jeden, majowy, wolny dzień.


Teraz też jest maj.
Jak co roku.
Nic się nie zmieniło.
I nie zmieni.
Był, jest i będzie.
Jest niedziela.
Majowa.
Taka akurat na rodzinną majówkę.
Zorganizowaną.
W bardzo zielonym miejscu.
Dla całych rodzin.
Dla samotnych.
Dla wszystkich.

Patrzę więc jak Lolek zaciska z niecierpliwością piąstki.
Jak wpatruje się z pożądaniem w jeden punkt.
Jak stoi, choć stać w jednym miejscu tak trudno.
I czeka.
Aż młoda dziewczyna zaplecie z długich, wąskich,
kiełbaskowatych i bardzo kolorowych baloników,
kwiatka.
Czeka na kwiatek.
Lolek cały jest czekaniem na ten balonikowy kwiatek.
I w nosie mam, że sam nie podziękuje.
Bo nie umie.
W nosie.
Choć przez chwilę.

Patrzę na Lolka, który wdrapuje się na wysokie krzesło
by usiąść przy jeszcze wyższym stole.
Patrzę jak otwiera szeroko oczy.
Żeby móc ogarnąć wszystkie kolory farb.
A jest ich mnóstwo.
Tak jak pędzelków.
Który wybrać?
Którą malować?
Lolek cały jest niezdecydowaniem.
Lolek cały jest oczekiwaniem.
Lolek cały jest radością.
I mam gdzieś, że starannie zakręca tubki z farbami.
Zamiast malować.
Że dokładnie dobiera kolor nakrętki do koloru tuby.
I pomaga sobie językiem,
który sięga brody.
I jest szczęśliwy.
Mam gdzieś.
Że nie maluje jak inne dzieci.
Choć przez moment.

Patrzę na Lolka jak stoi w kółku z innymi dziećmi.
Jak stara się klaskać jak one.
Podnosić do góry ręce.
Jak one.
I mam gdzieś.
Że nie umie podskoczyć.
Jak one.
Mam to najzwyczajniej w świecie gdzieś.


Przez tę jedną,niedzielną, majową godzinę autyzm mam tam,
gdzie światło dzienne nie dochodzi.
I dobrze mi z tym.
Przez moment.

sobota, 11 maja 2013

CIESZ SIĘ, BO INNI MAJĄ GORZEJ


Gdy byłam mała sen z powiek spędzały mi dżinsy Kryśki.
Kupione w peweksie.
Za dolary.
Odlot.
Mogłam sobie pomarzyć.

W otchłań rozpaczy wtłaczała mnie pała z polskiego.
Z polskiego, mojego ulubionego przedmiotu.
Bo wypracowanie wybitne.
Ale byk w rosyjskim nazwisku.'
Czarna rozpacz.

Bezbrzeżny smutek, bo Wojtek zakochał się w Ewelinie.
A nie we mnie.
Trauma.

Czy chciałabym wrócić do tamtych czasów
i śmiać się do rozpuku z dżinsów?
Z młodocianej miłości przystojnego Wojtka
i Eweliny o olśniewającej urodzie?
Z pały, bo to przecież nie koniec świata?

Nie.
Nie chciałabym.
Już to przeżyłam.
Przepłakałam.
Przeszłam po tamtych problemach
jak po rozżarzonych węglach.
I żyję.
I nie zmieniłam zdania.
Co do wagi tamtych kłopotów.
Spędzających sen z powiek.
Były najważniejsze.
W tamtym czasie.
W tamtym życiu.

Dziś mam inne życie.
Inne problemy.
Poważne.
Dla mnie poważne.
I nic tego nie zmieni.

- A co mają powiedzieć rodzice dzieci bardzo,
bardzo niepełnosprawnych?
Fizycznie i psychicznie?
Wymagających stałej opieki?
Cierpiących do granic wytrzymałości.
Przekraczających tę granicę?
Co mają powiedzieć tamci rodzice?

Nie wiem.
Nie wyobrażam sobie tego.
Nie potrafię.
Mnie ten problem nie dotyka.
Na szczęście.
Ale czy jestem przez to bardziej szczęśliwa?
Czy matka, której umiera dziecko,
skacze pod sufit, bo innej umarło dwoje?
Czy matka, której dziecko wysoko gorączkuje,
macha z dezaprobatą ręką i się nie przejmuje,
bo przecież to tylko gorączka?
A nie autyzm?


Nie.
Nie.
Nie.

Nigdy nikomu nie powiedziałam:
A co ja mam powiedzieć?!
Bo byłoby to głupie.
Ograniczone.
Nieludzkie.
Bo każdy ma swoje problemy.
Najważniejsze.
Dla niego.
Bo nie znoszę licytacji.
Rywalizacji.
Na nieszczęścia.
Bo nie widzę w tym sensu.
Bo nie potrafię się pocieszać tym,
że ktoś ma gorzej.
Bo wiem, że rozpalone do czerwoności czoło 
dziecka potrafi wycisnąć z oczu matki morze łez.
Choć to tylko gorączka.
Bo to aż gorączka.

I choć wiem, że mam wiele szczęścia,
że Lolek ma wiele szczęścia,
to wiem też, że mam problem.
Mimo że Lolek o tym nie wie.
I ten problem spędza mi sen z powiek.
Bo chodzi o moje dziecko.
Moje.
Bo jestem matką chorego dziecka.
Bo chcę zrobić wszystko, by ten stan zmienić.
Bo kocham swoje dziecko.
Swoją małą córeczkę.
Chorą córeczkę.
I się tym przejmuję do granic wytrzymałości.
Bo po prostu jestem matką.

A matki już tak mają, 
czy się to komuś podoba, czy nie.



ZDANIEM SPECJALISTÓW


Ich opinie się różnią.
Każdy patrzy na Lolka inaczej.
Z innej perspektywy.
Patrzą w różnym czasie.
W swoim czasie.
Czasie złego humoru.
Zmęczenia.
Czasie słonecznego dnia.
Przypływu energii.
Dobrej oceny przyniesionej przez własne dziecko.
Pewnego słonecznego dnia.
Kłótni z mężem czy żoną.
W dzień deszczowy.

Opinie nijak nie mogą być obiektywne.
Bo wygłasza je człowiek.
Tylko człowiek.
Mimo że ten człowiek skończył studia.
Uczęszczał na kursy.
Zaliczał po kolei szkolenia.
Że ten człowiek widział w czasie swojej długiej kariery zawodowej
mnóstwo takich dzieci.
Z autyzmem.

I Lolek na nich patrzy.
W swoim czasie.
Czasie pustego brzucha.
I złego humoru.
Czasie siennego kataru, którego nie mogą okiełznać nawet najlepsze
leki antyalergiczne.
Czasie rozdrażnienia, bo pora na drzemkę, a nie na obserwację.
Czasie błogostanu i relaksu.
Bo w brzuchu pyszny obiad.
A pielucha rozkosznie sucha.
I zabawki takie fajne.
A perfumy pani psycholog subtelne.
I nie drażnią.

I spotyka się Lolek z fachowcami w dwóch czasach.
Swoim.
I ich.
I czasem te czasy współgrają.
Splatają się w jeden czas.
Czasem się gryzą.
I za diabły nie chcą się pogodzić.

Stąd opinie.
Tak różne.
Miażdżące.
Uskrzydlające.
W zależności od dnia.
Dobrego lub złego.
Dnia Lolka.
Dnia specjalistów.

1. Kontakt wzrokowy bardzo słaby.
Wyraźna niechęć przy wchodzeniu w relacje.
Brak naśladownictwa.
Komunikacja na poziomie zerowym, brak rekompensowania
mowy gestami.
Inicjatywa w zabawie żadna.
Motoryka mała zaburzona.
Liczne ataki złości.

2. Utrzymuje kontakt wzrokowy.
Uśmiecha się do drugiej osoby.
Inicjuje zabawy.
Dobry kontakt z rodzicami.
Motoryka mała w porządku.
Rozdrażnienie można wiązać z buntem dwulatka
właściwym dla wieku.
Liczne sensoryzmy.

3. Motoryka mała i duża świetna.
Kontakt z rodzicami i osobami postronnymi wspaniały.
Logiczne myślenie.
Duże zainteresowanie innymi dziećmi.
Ogromna chęć naśladowania.
Rozumienie mowy w stopniu doskonałym.
Czy dziecko na pewno ma autyzm?
Bo ja, proszę państwa, od lat obserwuję takie dzieci.
I ich zachowanie nijak ma się do reakcji Lolka.
Może to nie autyzm.
Tylko zaburzenia sensoryczne.
Może dziecko blokuje brak rozwiniętej mowy.
No nie wygląda na dziecko z autyzmem, nie wygląda...

Gdy ma dobry dzień, to nie wygląda.
Gdy gorszy, wygląda bardzo.
Ale nie aż tak bardzo jak inne dzieci na zajęciach w ośrodku.
Tym specjalnym ośrodku.
Dla małych autystów.

Tylko nie do grupy z samymi autystami!
Nie będzie miał skąd czerpać wzorców.
A umie czerpać.

Do grupy ze zdrowymi dziećmi?
Może się wycofać.
Zagubić.

Którą opinię przyjąć za prawdziwą?
Nie wiadomo.

Czy cieszyć się słysząc, że może to nie autyzm?
Nie.
Nie można być tak naiwnym.

Czy rzucać się z pierwszego lepszego mostu,
gdy słyszy się, że zaburzenia są głębokie?
Jak rzeka pod pierwszym lepszym mostem?
Nie.
Nie można być tak łatwowiernym.

Więc komu ufać?
W co wierzyć?

We własną intuicję.
We własne dziecko.
Niezależnie od dnia i humoru.

Choć to piekielnie trudne.
Piekielnie.



piątek, 10 maja 2013

POUKŁADAĆ SOBIE ŚWIAT NA BALKONIE


Dzieci autystyczne często układają przedmioty obok siebie.
W szeregu.
Klocki.
Samochody.
Plastikowe zwierzątka.
Spinacze do bielizny.
Książki.
Równo.
Precyzyjnie.

I Lolek układa.
Rzadko.
Ostatnio prawie wcale.

Po co?
By przejechać kantem dłoni.
Po klockach.
Czy zwierzątkach.
Popatrzeć.
Jak równo i porządnie.
Odzyskać poczucie bezpieczeństwa.
Które się traci.
Bo się nie rozumie świata.
Tego innego.
Niż autystyczny.



Po moim balkonie pałęta się stado pudełek po zapałkach.
Wynoszę wciąż nowe.
Rzucam na parapet.
Kładę na płytkach.
Puste wyrzucam.
Czasem.
Czasem dokładam pełne.
Odpalam papierosa i zostawiam.
Na parapecie.
Na podłodze.
Wychodząc kolejny raz zaciągnąć się niezdrowym dymem
dzierżę w dłoni następne.
Stan na teraz - cztery pudełeczka.
Na balkonie.

Na balkonie, na który wyszłam przed chwilą.
Rozejrzałam się w poszukiwaniu zapałek.
Pusty parapet.
Nie wzięłam nowych.
Pójdę po nie.
Albo nie.
Są.
Cztery pudełka.
Na terakocie.
Ułożone równo obok siebie.
Precyzyjnie.
10 centymetrów od ściany.
Wspaniały rząd.
Autysta by się nie powstydził.

Nie pamiętam kiedy je uszeregowałam.
Pieczołowicie dopasowałam draskę do draski.
Starannie.
Zrobiłam to nieświadomie.
Bo nie pamiętam.


Widocznie jestem trochę zestresowana.
Trochę.
Trochę permanentnie.

czwartek, 9 maja 2013

PATRZĘ PRZEZ PRYZMAT


Widziałam go.
Wczoraj.
Na placu zabaw.
Przyszedł z mamą.
Na oko czteroletni.
Może trochę starszy.
Na oko zwykły chłopiec.
Taki, jakich na placu mrowie.
Na oko.
Dopóki nie podszedł do wózka.
Naszego wózka.
Przy którym stałam i wyciągałam kubek.
Z Lolkową wodą.
Nie podszedł do mnie.
Zbliżył się do wózka.
Zakrył uszy dłońmi.
I zaczął piszczeć.
Trwało to chwilę.
Nikt nie zwrócił uwagi.
Bo jego pisk ginął we wrzawie, w pisku innych dzieci.
A potem pobiegł do mamy.
Wziął w małe dłonie piłkę.
I rzucał.
Do mamy.
A mama do niego.
I ładnie razem wyglądali.
I ta mama.
Uśmiechnięta.
A on nie.
On się nie uśmiechnął ani razu.
Ale ładnie rzucał.
I łapał.
Dopóki piłka nie poturlała się kilka metrów dalej.
Nie tak daleko.
Duża.
Niebieska.
I pobiegł.
Ten chłopiec.
Po piłkę.
Bo mama poprosiła.
I minął piłkę.
Dużą.
Niebieską.
I nie spojrzał na nią.
Nawet gdy mama pokazywała cierpliwie, że tam,
że niebieska, że na trawie, że obok jego nogi.
Chłopiec patrzył.
Ładnie.
Na palec mamy.
Nie potrafił spojrzeć w kierunku, który ten palec wskazywał.
Stał obok piłki i nie wiedział, że obok niej stoi.

Czy podeszłam do tej mamy?
Takiej jak ja?
Wiem, po prostu wiem, że takiej jak ja.
Czy zapytałam?

Nie.
Bo o co miałam zapytać?
I jak?
I po co?

Bo sama boję się, że ktoś podejdzie.
Niekoniecznie taki jak ja.
I zapyta.
Bo nie będzie miał skrupułów.
Bo będzie ciekawy.
Być może nawet wścibski.
A ja nie będę wiedziała, co odpowiedzieć.
I jak.

Żeby nie wprawić go w zakłopotanie.

DO CZEGO ZOBOWIĄZUJE TYTUŁ PRZED NAZWISKIEM


Jak się okazuje, do niczego.

Lolek nie mówi.
Musi pracować z logopedą.
A ściślej z neurologopedą.
Ze względu na źródło zahamowania rozwoju mowy.
A źródło skomplikowaną strukturę ma.
Bo autyzm jest skomplikowany.
Dziwny.
Nieprzewidywalny.

LOGOPEDA NR 1.

Chaos.
Telefon dzwoniący bez przerwy.
- Dziecko dzwoni, proszę wybaczyć.
Aparat nowy, nie umiem wyciszyć.
Już. Na czym to myśmy stanęli?
Ryk Lolka roznosi się falą po całym budynku.
Dźwięk telefonu nie pomaga.
Trzęsące się ręce logopedy przykuwają uwagę.
Moją.
Uwagi Lolka nie jest w stanie przyciągnąć nic.
Na dłużej.
Na chwilę za to owszem.
Ale nie to, co trzeba.
Lolek biega od półki do półki.
Wyciąga zabawki.
Których na półkach jest zatrzęsienie.
Lolek spoconą panią logopedę ma w nosie.
Chce się bawić samochodzikiem.
Albo puzzlami.
Albo nie.
Chce wyjść.
Nie chce usiąść przy stoliku.
Mimo że roztrzęsiona pani logopeda nalega.
Między jednym telefonem, a drugim.
Czas zachrzania.
Tik tak, tik, tak.
Pół godziny drogocennego czasu logopedy to 7 dych.
Tik tak.
Może przed lustrem.
Mimo uprzedzeń, że Lolek nie lubi luster.
Logopeda wie lepiej.
Lolek drze się głośniej.
Może obrazki.
Lolek nie chce.
Może piórka.
Lolek protestuje.
Na czole pani krople potu.
W kieszeni pani telefon.
Dający znak, że dzwoni dziecko.
Skoczną melodyjką.
Ryk Lolka.
Glut.
Pioruny w oczach Dużego.
Tik tak. Tik tak.
Koniec.
W oczach logopedy ulga.
We wzroku Lolka również.

Nie ma co się poddawać.
Przyjdziemy drugi raz.
Zapłacimy.
Poczekamy.

Po tygodniu powtórka z rozrywki.
Pani logopeda śpiewa.
Lolek wyje.
Pani śpiewa, mimo moich uprzedzeń.
Że Lolek nie lubi.
Pani wie lepiej.
I poci się obficiej, niż tydzień temu.
Zaczyna.
Nie kończy.
Bo Lolek piszczy.
I wyje.
I nie chce współpracować.
I ciągnie go za rękę.
Na siłę.
Do stolika.
Mimo że uprzedzałam.
Że tylko nie to.
Bo będzie ryk.
Histeria.
I nie skończy się przez następną godzinę.
Czekam na propozycje programu pracy w domu.
Bo zajęcia raz na tydzień, to tyle co kot napłakał.
Do domu dostajemy trąbkę.
Papierową.
Żeby Lolek nauczył się dmuchać.
Tyle.
Resztę mam sama wyszukać w internecie.
Nie posiadam się ze zdziwienia.
Tik tak.
Koniec.

Tym razem naprawdę koniec.
Szkoda nerwów.
Moich.
Dużego.
Najbardziej Lolka.
Nie szkoda mi pani logopedy.
Chociaż jej zapewne szkoda naszych pieniędzy.

LOGOPEDA NR 2.

Dwa bloki dalej.
Gabinet w przedzszkolu.
Prywatnym.
Pani logopeda jest równocześnie właścicielką.
Pani logopeda ma piękną stronę internetową,
a na niej równe rzędy liter.
Składających się na jej wykształcenie.
Studia takie.
Śmakie.
Owakie.
Kursy.
Szkolenia.
Świadczące o szerokiej wiedzy na temat pracy z dziećmi autystycznymi.
Raz kozie śmierć.
Idziemy.
Godzina - 6 dych.
Jak Lolek wytrzyma godzinę?
Najstarsi Indianie nie wiedzą.
Kto nie ryzykuje, ten nie jedzie.

Lolek dostał całe 10 minut na zabawę w sali przedszkolnej.
Dla rozluźnienia.
Dla wyciszenia.
Dla zaznajomienia się z nowym środowiskiem.
W tym czasie mogłam trochę panią logopedę pouprzedzać.
Że może nastąpić histeria.
Spazmy.
Że Lolek nie lubi być zmuszany.
Że może chcieć co 5 minut na ręce do mamy.
Że pierwsze zajęcia mogą być trudne.
Nawet bardzo.
Pani uprzejmie wysłuchała.
I wzięła się do roboty.
Wzięła Lolka w obroty.
Stanowczo.
Spokojnie.
Z zaangażowaniem.
I przede wszystkim z doświadczeniem w pracy z takimi dziećmi,
które widoczne było jak na dłoni.

Lolek wytrzymał przy małym stoliczku 40 minut.
Stoliczku ustawionym przodem do ściany.
Gołej ściany.
Tyłem do półek z zabawkami.
Tyłem do lustra.
By nic Lolka nie rozpraszało.
By Lolek wytrzymał jak najdłużej.
I wytrzymał.
Bez ryku.
Bez jęku.
Wyraźnie zainteresowany.
Skupiony.
Szczęśliwy.
I wyglądający w różowych słuchawkach podczas jednego z ćwiczeń
jak milion dolarów.
W zasadzie mogłam wyjść z gabinetu.
W zasadzie nie byłam Lolkowi tam potrzebna.
W zasadzie, to siedziałam i otwierałam szeroko oczy ze zdumienia.
Że można okiełznać moje dziecko.
Na całe, długie 40 minut.
I tyle rzeczy w tym czasie zrobić.
I gdy na koniec pani logopeda zapewniła,
że ćwiczenia wyśle drogą mailową, że opracuje program.
I wyśle.
Bo na zajęciach szkoda czasu.
Bo w razie czegoś, mogę podskoczyć i się skonsultować.
Bo pracować w domu trzeba codziennie.
Po pół godziny.
Bo inaczej nie będzie efektów.
To ja dalej miałam oczy szeroko otwarte.
Że jednak można.
Że jednak czasem tytuł przed nazwiskiem
to nie ściema.
Że do czegoś, cholera, zobowiązuje.
Czasem.

I wiem, że trudno wyrobić sobie miarodajną i słuszną opinię
po pierwszych zajęciach.
Że to wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi.
Niniejszym oświadczam, że zawieszam na chwilę
na kołku zdrowy rozsądek.
Wyciągam na światło dzienne intuicję.
Która się drze wniebogłosy.
Że dobrze trafiłam.
Że mój Lolek dobrze trafił.
I tej wersji zamierzam się trzymać.
Bo nie mam czasu szukać na oślep dalej.
Czasu nie ma Lolek.
Bo czas Lolka pędzi.
Bo czas Lolka zachrzania.
I nie ma takiej ceny, której bym nie zapłaciła,
by w końcu usłyszeć mamo.

środa, 8 maja 2013

WYRÓWNYWANIE SZANS


Dziecko z autyzmem musi się uczyć rzeczy,
które dzieci zdrowe mają.
Mają na stanie od urodzenia.
Prędzej czy później zaczną mówić.
Jeździć na rowerze.
Czytać.
Bawić się z rówieśnikami.
Odpowiadać uśmiechem na uśmiech.
Odróżniać duże przedmioty od małych.
Podskakiwać.
Cieszyć się, gdy ktoś się cieszy.
Bać się, gdy ktoś w jego otoczeniu wpada w złość.
Rysować kreski, kółka i kropki.
I mnóstwo, mnóstwo innych rzeczy,
których mały autysta nie zrobi sam z siebie.
Do których nie dorośnie.
Których trzeba nauczyć.
Wpoić.
Wytrenować.

Dzięki niekończącej się cierpliwości.
Sile, którą nie wiadomo skąd brać.
Przez próby.
Przez błędy.
Lawirowanie, kombinowanie, podstęp.
Dzięki rodzicom.
Dzięki specjalistom.

Im wcześniej się zacznie, tym lepiej.
Szanse rosną.
Szanse na normalne życie.
W miarę.
W nienormalnym świecie.

Zdrowe dziecko ma zapewniony dostęp do zajęć przedszkolnych
już od 2.5 roku życia.
Zdarza się, że nie zostanie przyjęte.
Oczywiście.
Ale to prawo ma.

Dziecko autystyczne też ma prawo uczęszczać do przedszkola.
Specjalnego.
Albo integracyjnego.
Oczywiście.
Nie wystarczy jednak sama diagnoza.
Że ma autyzm.
O nie.
Musi mieć kolejny papier.
Czarno na białym.
Że potrzebuje kształcenia specjalnego.
Upoważniającego do dostępu do różnego rodzaju terapii.
I dostanie ten papier.
Oczywiście.
Bez problemu.
Bo przecież ma autyzm.
Więc dostanie.
Pod warunkiem, że ma ukończone 3 lata.
Takie są przepisy.
Takie jest prawo.

Tak wygląda w naszym kraju wyrównywanie szans.






Lolek skończy trzy lata na początku lutego.
5 miesięcy po terminie.
Terminie, w którym zaczyna się edukacja.
Luty to środek roku szkolnego.
Zajęcia w przedszkolu w toku.
A Lolek musi zacząć od początku, bo zawsze zaczyna się od początku.
Musi więc czekać na kolejny wrzesień.
Musi, bo takie są przepisy.
Czas dziecka autystycznego biegnie inaczej.
Dla dziecka autystycznego rok to cała epoka.
Dla Lolka to cała epoka.
Bo Lolek ma autyzm.
Lubi się uczyć.
Ale musi czekać.
Aż mu ochota na naukę przejdzie.


Ps.

Ja nie będę czekać.
Jestem na etapie wydzwaniania i błagania.
Kto żyw niech kciuki trzyma.
Bo Lolek musi.
Musi.
Musi.
W tym roku pójść do przedszkola.


wtorek, 7 maja 2013

KOTEK TO MAŁE PIWO


Czy autyści mogą w miarę dobrze funkcjonować w społeczeństwie?
Tak.
Warunek - iloraz inteligencji powyżej 90.
Warunek, który spełnia 10 - 15 % osób dotkniętych tą chorobą.
Tymi zaburzeniami.
Całościowymi.
Tylko 10 - 15 % nie wykazuje cech upośledzenia umysłowego.

Od kiedy o tym wiem?
Od dnia diagnozy.
Ile razy dziennie zastanawiam się, czy iloraz inteligencji Lolka
wynosi choć 91?
Setki.
Tysiące razy.
Od dnia diagnozy.

Jak można to sprawdzić?
Przeprowadzając test.
U psychologa.
Kiedy można go przeprowadzić?
A dzisiaj.
Dzisiaj sprawdziłam Lolka.

- Jaka jest gwarancja, że wynik będzie wiarygodny?
Dociekliwa jestem.
Chcę wiedzieć na 100 %.
A marzę o tych dziesięciu.
Czy tam piętnastu.

- Pełna. Dziecko upośledzone umysłowo
po prostu nie wykona części poleceń.
Nie da rady zadaniom.
Nie przeskoczy własnej ułomności.












A Lolek przeskoczył.
Zdał test.
Śpiewająco.
Zrobił wszystko tak jak trzeba.
Zastanawiał się.
Kombinował.
Nie dał się wywieźć w pole.
Dał radę.
Załapał się na autyzm wysokofunkcjonujący.


Lolek z całą pewnością nie jest upośledzony umysłowo.
I w dodatku wie, co robi kotek.

KICI KICI CZYLI CO ROBI KOTEK



Kotek wygrzewa się w słońcu.
Na piecu.
Między parapetem a kaloryferem.
Mało miejsca, kruca bomba, ale dla kotka to pryszcz.
Kotek giętki jest.
I lubi ciepło.

Kotek drze japę całymi nocami w marcu.
Z miłości.
Bo kotek lubi się kochać.
Bo kotek musi się kochać.
Akurat w marcu.

Kotek patrzy prosto w oczy.
Poważnie.
Dostojnie.
I konia z rzędem temu, kto odgadnie o czym wtedy myśli.

Kotek czyści futerko zajadle i często.
Różowym językiem.
Bo kotek lubi być czysty.
I lśniący.

Kotek łapie myszy.
Zanim się wgryzie w zdobycz, bawi się nią.
Podrzuca.
Nakrywa łapą.
Ledwo zipiącą, ale żywą zdobycz.
I znów podrzuca.
Bo kotek lubi myszy.
Lubi się bawić.
Lubi męczyć i torturować.
I nie wie, że to niehumanitarne.

Kotek się łasi.
Ociera.
Mruczy.
Z zadowolenia.
I jest wtedy wcieleniem łagodności.
I staje się wtedy żywą maskotką.
A sierść pod ręką właściciela ugina się rozkosznie.
I kotek czuje rozkosz.
I mruczy z zadowolenia.

- Lolek, jak robi kotek?
Pytanie rutynowe.
Zakładające brak odpowiedzi.
Zadane znudzonym głosem.
Ot, tak.
Z rozpędu.
Jak się pyta półtora roku,
to trudno przestać.

- Miaaa... Miaaa...

Jak widać nie dostałam zawału.
Żyję.
Bo dla takich chwil, cholera, warto żyć.
I to jak warto.

poniedziałek, 6 maja 2013

ZACHŁYSNĄĆ SIĘ SZCZĘŚCIEM AŻ DO WYRZYGANIA


Wczesna diagnoza to szczęście.
Pisałam wielokrotnie.
Do wyrzygania.
Specjaliści powtarzają to często.
Bardzo często.
Do wyrzygania.

Z małym dzieckiem, dzieckiem, które nie ukończyło 4 lat,
pracuje się lepiej.
O niebo lepiej, bo jest małe,
chłonne, uczy się szybciej.
I takie tam.
Im dalej w las, tym więcej drzew.

Autyzm to całościowe zaburzenia rozwoju.
Całościowe.
Autyzm wymaga zatem holistycznego leczenia.
Całościowego.
Uderzać trzeba z każdej strony.
Często nie wiadomo jak.
Lekko czy mocno.
Często czy z przerwami.
W grupie, czy indywidualnie.
Metodą taką, śmaką czy owaką.
A może wszystkimi na raz.

Wiadomo, że nie wolno stać w miejscu.
Trzeba coś robić.
Próbować.
Trenować.
Tresować.
Może coś zadziała.
Może za tydzień.
Może za rok.
A może efekt będzie za kilka lat.
Jeśli będzie.
Ale nie będzie go na pewno, jeśli się odpuści.
Chyba że zdarzy się cud...

Zachłysnęłam się szczęściem na wiadomość,
że Lolka przyjmą do przedszkola.
Specjalnego.
Że będzie miał dostęp do specjalistów.
W ramach wyrównywania szans.
Że mu pomogą.
Że będą pracować.
Intensywnie.
Często.
Indywidualnie.
Że będą to robić ci, którzy to robią na co dzień.
Więc się znają.
Zęby na tym zjedli.

Pławiłam się w tym szczęściu 2 miesiące.
Do wyrzygania.

Do momentu, gdy jednak okazało się,
że Lolka nie ma na liście.
Z prostego powodu.
Wiek uprawniający do korzystania z przywilejów przedszkolaka,
specjalnego przedszkolaka, osiągnie w lutym.
A nie we wrześniu.
A do przedszkola, wie to każdy przedszkolak,
zdrowy przedszkolak,
idzie się we wrześniu i basta.
W lutym też go nie przyjmą.
Bo jak?
W środku sezonu?
Nie przyjmuje się w środku sezonu.
Sezonu na naukę.
Sezonu na szansę.
Na w miarę normalne życie.
Nie było końca zapewnieniom,
że przyjmą Lolka za 2 lata.
Gdy będzie miał 3 lata i 7 miesięcy.
Gdy minie rok i 6 miesięcy od diagnozy.
I 2 lata i 8 miesięcy od regresu.
Od pierwszych objawów.

Wiem.
Jest po prostu za mały.
Dzieci do 3 roku życia powinny podlegać terapii indywidualnej.
Najlepiej w środowisku domowym.
Terapeuta - dziecko.
Najlepiej 20 - 25 godzin tygodniowo.
Jak najszybciej.
Godzina pracy z terapeutą to niemałe pieniądze.
Kilka godzin tygodniowo to ogromny koszt.
Ogromny.
Kilkadziesiąt poza zasięgiem szarego rodzica.

Dlatego cieszyłam się jak głupia na to przedszkole.
W którym ktoś obiecał miejsce.
I zapewniał solennie.
Że na bank.
Na pewno.
Na milion procent.
Do wyrzygania.

Mogłabym ryczeć i ryczeć.
Z wściekłości.
Bezsilności.
Aż do wyrzygania.
Ale nie.
Ominę ryk.
Już się naryczałam.
Po wsze czasy.
Pominę płacz.
I od razu się wyrzygam.
Wyrzucę z siebie złość.
Tak.
Będę rzygać na to wszystko.
Aż poczuję ulgę.
Aż skończę.
I podniosę łeb znad klozetu.
Potem otrę usta.
Otrzepię kolana.

I pójdę dalej.

niedziela, 5 maja 2013

CO WYDAJE SIĘ BOGU, A CO LEKARZOWI


Czym się różni Bóg od lekarza?
Bogu nie wydaje się, że jest lekarzem.


Rok temu.
Psycholog.
Od dzieci.
Specjalista pełną gębą.
Z piękną tabliczką na drzwiach gabinetu.

Opowiadam.
Choć trudno się wciąć między wódkę a zakąskę.
Między jedną mądrość a drugą.
Pani psycholog sypie nimi jak z rękawa.
Nie słucha.
Wchodzi w słowo.
Uśmiecha się drwiąco i kręci głową.
Sama do siebie.
Bo ja nie jestem partnerem do rozmowy.
Nie jestem Bogiem.

Streszczam się.
Rzucam konkretami.
Odpędzam dygresje.
Skupiam się na jądrze problemu.
Na problemach.
Kilku.

Wyrzucam z siebie z prędkością karabinu maszynowego.
Żeby mi mądrości pani psycholog nie popsuły szyku zdania.

Nie chce sama jeść. Nie chce dotknąć.
Prawie niczego.
Nie mówi mama ani tata.
Nie mówi nic.
Nie naśladuje.
Ani tego co pokazuję, ani tego, co sama zaobserwuje.
Bo nie obserwuje.

Uf.

Proszę z córką zagniatać kluseczki.
Ciasto jest miłe w dotyku.
Miękkie.
Proszę często powtarzać mama i tata.
Albo babcia.
Proszę przy córce jak najczęściej wykonywać czynności domowe.

Złote rady nie do przecenienia.
Że też ja sama na to nie wpadłam.

Ale to się zmieni.
Obiecuję.
Czego się nie robi dla dziecka.

Przestanę od rana do wieczora leżeć na otomanie
w sukni balowej z kieliszkiem szampana w ręku.
Jakoś się wdrożę w przyziemne czynności domowe.
Dla dziecka.

Przywiążę dziecko do kaloryfera.
Położę przed nim stolnicę.
Z ciastem.
Takim mięciutkim.
Stanę z batem.
I będę łagodnie tłumaczyć:
No zagniataj te cholerne kluseczki!!!

Przestanę cytować całymi dniami Czechowa w oryginale,
a o sobie już nigdy nie będę mówiła w trzeciej osobie.
Per hrabina.
Zacznę mówić mama.
Piekielnie trudne.
Ale czego się nie robi dla dziecka.

A w ogóle to rozwój przyhamował,
bo dziecko uczy się chodzić.
Amen.

Nie zapytam, czy gdy zacznie uczyć się czytać, to przestanie chodzić.
Nie zapytam,
bo z Bogiem się nie dyskutuje.

sobota, 4 maja 2013

KOMBINUJĘ JAK KOŃ POD GÓRĘ


Biała sala.
Materac.
Rząd szaf.
Zamkniętych.
Skrywających bogactwo zabawek.
Istny Sezam.
Zamknięty.
Bo musi być porządek.
Bo nic nie może rozpraszać uwagi dziecka.
Diagnozowanego dziecka.
Lekarz.
Drugi specjalista.
Jeszcze inny fachowiec.
Bo co najmniej trzy osoby muszą być obecne przy obserwacji.
Przy postawieniu diagnozy.
Trafnej.
Jedynej.
Właściwej.
Dziecko.
Rodzice.
Przestraszeni.
Pełni nadziei.
Przepełnieni obawą.

Już.
Jest.
Jest po wszystkim.
Poważny lekarz.
I drugi specjalista.
I fachowiec bez cienia uśmiechu na twarzy.
I rodzice.
Którym ziemia osuwa się spod nóg.
I dziecko.
Niczego nie świadome.


- Lolek, idź z panią na korytarz.
Tam się pobawicie.
Rodzice zaraz przyjdą.

O ile będą w stanie wstać.

Pytanie Dużego.
- Ile trwa leczenie?
Moje niecierpliwe, wyręczające lekarza, wbijające Dużego w krzesło.
- Całe życie.

Bo ja taka mądra jestem.
Wyedukowana.
Przepełniona wiadomościami.
Informacjami.
Mądrymi.
Taka mądra.
Taka wbita w krzesło.

Mądra wciąż.
Edukująca się bez wytchnienia.
Prąca do przodu.
Jeszcze dzień.
Jeszcze tydzień.
Jeszcze...
Wiem.
Jeszcze kilka lat.
Kupę lat.

I nagle olśnienie.
Z gatunku mądrych.
Tych najmądrzejszych.
Pytanie zadane samej sobie.
Po dwóch miesiącach.
Udawania mądrej.
Przed samą sobą.

Ile czasu będę walczyć?
Przeć do przodu?
Szarpać się.
Sama ze sobą.
Z życiem.
Takim życiem.
Dzień?
Tydzień?
Kilka lat?



Ile czasu będę matką autystycznego dziecka?

Całe życie.
Całe.
Całe.
Całe.
Długie.
Życie.

piątek, 3 maja 2013

PRZYCHODZI LOLEK DO LEKARZA


Lolek poza tym, że jest chory na stałe,
czasem postanawia zachorować na chwilę.
Przewiało mi dziecię, dziecię podjęło postanowienie,
najpierw się pięknie zagluciło,
a następnie uderzyło w kaszel.
Suchy, męczący, z samego dna oskrzeli.
Czy tam płuc.
Do lekarza, by rozstrzygnąć czy oskrzela, czy płuca,
czy tylko w gardle drapie.
Majówka, weekend długi,
lekarz przypadkowy.
Dyżur świątek piątek, los taki, o matko.

- Dziecko ma trzy i pół roku?
Pytanie na wejście.
Karta z datą urodzenia na biurku.
Jak wół.
- Nie. Dwa lata i trzy miesiące.
Pomagam jak umiem.
- Dwadzieścia?
Pytanie bez odrywania wzroku od ekranu komputera.
- Co dwadzieścia?
Dopytuję, bo znów chciałabym pomóc, ale nie wiem jak.
- Dwadzieścia kilo? Czy więcej? Waży dziecko?
Lolek jest sporą dziewuchą, ale może nie przesadzajmy.
Dwudziestokilowy dwulatek, ojej...
- Dziecko waży czternaście i pół.
Och, jaka jestem pomocna.
- Co ja widzę...
Wzrok wlepiony wciąż w komputer.
W dane Lolka.
W informacje o zdrowiu.
- Te całościowe zaburzenia rozwojowe, to coś z nerkami?
Bo tutaj mam wyniki niedawnego usg.
Mogę się wykazać.
Znowu.
Pomogę.
A co tam.
- Usg  kontrolne, bo w I roku życia córka przeszła
dwie poważne infekcje układu moczowego.
Ale pomagam.
Non stop.
Żywcem mnie do nieba wezmą.
- Widzę. Ale chodzi mi o te zaburzenia.
Nie wezmą.
Szczękościsk.
Powoli, dobitnie, wyraźnie:
- To autyzm. Córka ma autyzm.
Wzrok na mnie.
Pobłażliwy.
- Wiem. To też widzę. Tylko w dalszym ciągu nie rozumiem
skąd te zaburzenia.
Obserwuję kątem oka Dużego, który gdyby mógł,
to dawałby znaki dymne.
Żebym nie wszczęła awantury.
Choć awanturna z natury nie jestem.
Rozumiem Dużego.
Możemy trafić do tego samego lekarza jeszcze raz.,
Nie znamy dnia, ani godziny.
- Skąd więc te zaburzenia?
Przedstawiciel służby zdrowia jest dociekliwy.
- Znienacka.



Lolek pierwszy raz od kilku miesięcy nie przestraszył się gabinetu.
Ani lekarza.
Nie rozpłakał się.
Nie rozwył.

Lolek nie umie udawać.
Lolek nie rozumie, gdy ktoś udaje.

Na przykład gdy ktoś udaje lekarza z powołania.