sobota, 4 maja 2013

KOMBINUJĘ JAK KOŃ POD GÓRĘ


Biała sala.
Materac.
Rząd szaf.
Zamkniętych.
Skrywających bogactwo zabawek.
Istny Sezam.
Zamknięty.
Bo musi być porządek.
Bo nic nie może rozpraszać uwagi dziecka.
Diagnozowanego dziecka.
Lekarz.
Drugi specjalista.
Jeszcze inny fachowiec.
Bo co najmniej trzy osoby muszą być obecne przy obserwacji.
Przy postawieniu diagnozy.
Trafnej.
Jedynej.
Właściwej.
Dziecko.
Rodzice.
Przestraszeni.
Pełni nadziei.
Przepełnieni obawą.

Już.
Jest.
Jest po wszystkim.
Poważny lekarz.
I drugi specjalista.
I fachowiec bez cienia uśmiechu na twarzy.
I rodzice.
Którym ziemia osuwa się spod nóg.
I dziecko.
Niczego nie świadome.


- Lolek, idź z panią na korytarz.
Tam się pobawicie.
Rodzice zaraz przyjdą.

O ile będą w stanie wstać.

Pytanie Dużego.
- Ile trwa leczenie?
Moje niecierpliwe, wyręczające lekarza, wbijające Dużego w krzesło.
- Całe życie.

Bo ja taka mądra jestem.
Wyedukowana.
Przepełniona wiadomościami.
Informacjami.
Mądrymi.
Taka mądra.
Taka wbita w krzesło.

Mądra wciąż.
Edukująca się bez wytchnienia.
Prąca do przodu.
Jeszcze dzień.
Jeszcze tydzień.
Jeszcze...
Wiem.
Jeszcze kilka lat.
Kupę lat.

I nagle olśnienie.
Z gatunku mądrych.
Tych najmądrzejszych.
Pytanie zadane samej sobie.
Po dwóch miesiącach.
Udawania mądrej.
Przed samą sobą.

Ile czasu będę walczyć?
Przeć do przodu?
Szarpać się.
Sama ze sobą.
Z życiem.
Takim życiem.
Dzień?
Tydzień?
Kilka lat?



Ile czasu będę matką autystycznego dziecka?

Całe życie.
Całe.
Całe.
Całe.
Długie.
Życie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz