piątek, 24 maja 2013
LOS NIE CHICHOCZE TYLKO TRZYMA SIĘ ZA BRZUCH I RZĘZI
Ze śmiechu oczywiście.
Nie może tego śmiechu opanować.
Rechotu.
A łzy mu płyną z oczu kaskadą.
Zakładając, że los ma oczy.
I brzuch.
I że umie rzęzić.
Słyszę ten charkot.
Ze śmiechu.
Z przekory.
Słyszę.
Tak jak słyszę swoje słowa z kiedyś.
Że dzieci to nie moja bajka.
I nigdy nie będę miała.
Bo po co.
Nie rozumiem, nie wiem, nie umiem.
To po co?
Dajmy sobie spokój na starcie.
Dziećmi niech się zajmą ci, którzy się potrafią zajmować.
Nie będę im odbierać chleba.
Były momenty.
Kiedy znajomy wcisnął w moją rękę dłoń swojego trzyletniego syna.
- A teraz pójdziesz z ciocią, a ciocia pokaże ci rybki.
Jaka ciocia do jasnej ciasnej?!
Jakie rybki?
Jakie dziecko?
Jak ja mam rozmawiać z trzylatkiem?
Jak nie umiem i nie czuję potrzeby?
Jak odpowiadać na dziwne i niewygodne pytania?
Trzylatka.
Jak uczyć świata, gdy sama się go nie nauczyłam przez tyle lat?
I wtedy ten moment.
Jak poczułam małą dłoń.
Coś niesamowitego.
I usłyszałam pytanie.
Stojąc przed dużym akwarium.
- Jak ta rybka zdechnie, to kupisz nową?
Coś niespodziewanego.
Nie umiałam odpowiedzieć.
Nie miałam pojęcia co powiedzieć.
Nie czułam tej bajki.
Choć poczułam dziwne kłucie dotykając małej dłoni.
I ten dotyk nie bolał.
Przeciwnie.
Był bardzo...
Teraz mam taką dłoń, małą dłoń,
na wyciągnięcie ręki.
I dalej uważam, że to coś niesamowitego.
I dalej czekam na pytanie.
O rybkę.
Na jakiekolwiek pytanie.
I uważam, że będzie to coś niespodziewanego.
I niesamowitego.
I nie boję się tego pytania.
Żadnego pytania.
Czekam.
Aż zapyta.
I wierzę, wiem, że będę umiała odpowiedzieć.
Na każde pytanie.
Wiem.
I słyszę po raz kolejny od kolejnego terapeuty.
Jak to minęłam się z powołaniem.
Jak to mogłam wybrać psychologię.
Albo pedagogikę specjalną.
Bo tak dobrze wyczuwam dzieci.
Bo tak spokojnie wchodzę w ich świat.
W świat Lolka.
Jak fachowiec.
Jak ktoś, kto wie.
I umie.
Nie mówiąc już o tym, że lubi.
Kocha.
I szanuje.
I słyszę, że należy mi się medal za cierpliwość.
Konsekwencję.
Upór.
Za intuicję, która prowadzi mnie właściwą drogą.
A los rzęzi.
Trzyma się za brzuch.
Pluje.
Usiłuje przestać się śmiać, ale nie może.
Krztusi się, dusi i dławi własną śliną.
To nie agonia.
To śmiech, którego los nie jest w stanie opanować.
Los się śmieje do rozpuku.
Ze mnie.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz