piątek, 30 listopada 2012

BO KTO DA RADĘ JAK NIE JA?


W piątek Duży komunikuje mi, że sobotę spędzi w delegacji.
Zatroskanym głosem pyta, czy dam radę.
Chyba mi chłop zgłupiał na starość. Ja nie dam rady???
Matką jestem, codziennie spędzam z Lolkiem kilka bądź kilkanaście godzin sam na sam.
Owszem, czekałam na weekend jak na zbawienie. Czekałam, aż ojciec pałeczkę przejmie
i marudzącą bandytką się zajmie. Cóż, siła wyższa, jestem matką, jestem silna.
(W niedzielę sobie odbiję - postanawiam nie bez satysfakcji.)

Rezygnujemy z zajęć?
Zgłupienie chyba postępuje gwałtownie. Rezygnujemy? W życiu!
Lolek ma problem z dotykiem. Do łapy nie chce wziąć nic oprócz gładkich plastikowych klocków.
Do buziola pcha za to wszystko, co do żarcia się nie nadaje. Kępami kłaki z koca wygryza, wpija się uzębieniem w meble. Rękami, a nie tylko paszczą ma świat poznawać.
Pracujemy nad tym w pocie czoła.
Ja chcę mieć w końcu brudne dziecko! Dziecko ufaflane musem jabłkowym.
Dziecko wysmarowane od stóp do głów jogurtem. A niech będzie moja strata- buraczkami też. Mam za to sterylnie czystą dziecinę, która drgawek dostaje, gdy tłumaczę,
że od wzięcia w rękę biszkopta się nie umiera.
Nie po to tachamy Lolka w każdą  sobotę na terapię sensoryczną wyczekując, aż się gnom odblokuje, żeby rezygnować z tak błahego powodu jak wyjazd Dużego.
Matką jestem, umiem prowadzić spacerówkę, z buta sobie polecę.

Duży wyjeżdża o 7 rano. Zajęcia mamy o 9. Mnóstwo czasu.
O 8.25 jestem gotowa do wyjścia. Przepełnia mnie duma.
8.30- Lolek ciśnie takiego kupsztala, że muszę wymieniać cały zestaw ubraniowy,
w który go wystroiłam.Idzie mi sprawnie. Z dumy pękam.
8.35- wybija mi wodę w kuchennym zlewie. No żesz...
Garnkiem działam, wylewam ile się da do wanny. Następnie olewam problem,
biorę Lolka pod pachę, wózek w zęby i ruszam w drogę.
8.45 - zaczyna padać. Lolek ma alergię na folię przeciwdeszczową. Objawy: ryk, zgrzytanie zębów, glut po pas, ogólna histeria. Dwudziestominutową drogę pokonuję w minut dwanaście. Pot po czterech literach leje się strumieniami.

Punkt dziewiąta rozpoczynamy terapię przez zabawę. Lolek bawi się świetnie, terapeutka znacznie mniej.
Blokada niespodziewanie ustępuje na tyle, że moja dziewczyna przestaje bać się ryżu.
Sypki, surowy, świetny materiał do ćwiczeń.
Śliski i nie brudzi. NIE KLEI SIĘ. Lolek z rozmachem Boryny sieje ryż po całej sali.
Pełne garście nabiera. Pani, która w zamierzeniu miała przesypywanie z naczynia czerwonego w zielone, próbuje przekonać Lolka by się w temat wpasował. Lolek ani myśli.
Pani zaczyna mówić sama do siebie. Dość nerwowo.
Do wizyty następnego dziecka mam 20 minut, chyba zdążę posprzątać...
Lolek zdaje się być w pięciu miejscach na raz. Za punkt honoru stawia sobie,
by ani centymetr podłogi nie pozostał ryżem nietknięty.
Jestem szczęśliwa. Bardzo. Mam ochotę ucałować panią i dać jej wesołego pstryczka w nos, na którym gromadzą się krople potu. Rezygnuję jednak, żeby w swój nos mocniejszego pstryczka nie dostać od zdenerwowanej pani.
Mija 20 minut. Pani dość natarczywie przypomina, że już kończymy. Lolek jest innego zdania.
Ponieważ chwyt podpachowy mam opanowany, udaje mi się wynieść rozwrzeszczane dziecię z Ryżowej Krainy.
Wracamy wolnym krokiem rozkoszując się świeżym powietrzem. Z Lolka sypie się ryż.
Docieram do domu w doskonałym humorze. Lubię soboty.

W zlewie wody więcej. Brudnej wody.
Trudno, Duży wróci, Duży coś poradzi. W łazience też mam kran.
A jak mam, to żal nie skorzystać. W chwili, gdy go odkręcam, do mych uszu dobiega szum wody w kuchni.
Czary. Tu odkręcam, tam leci...
Lecę do kuchni. W zlewie wody przybywa. Wybija, że tak powiem, po całości.
Zaglądam pod spód. Leje się z nieszczelnej rury.
Podstawiam garnek. Duży wróci, Duży da radę.
Garnek napełnia się w pół minuty. Stawiam następny i lecę wylać wodę z poprzedniego.
Lolek sygnałami dźwiękowymi godnymi Tarzana daje znaki, że coś by przekąsił.
Moment, córko droga, mama z żywiołem walczy.
Pod zlew podstawiam dwa garnki i wiadro. Co chwilę przesuwam zgodnie z ruchem wskazówek zegara.
W locie podgrzewam lolkowy obiad. Bardzo domowy. Bardzo ze sklepu.
Trasę między kuchnią a łazienką przemierzam w coraz szybszym tempie.
Wylewam wodę z dwóch garnków na raz żałując, że nie mam trzeciej ręki, żeby również złapać wiadro. Lolek dzielnie mi towarzyszy plącząc się pod nogami. Między jednym garnkiem, a drugim wiadrem usiłuję łyżką Lolkowi do dzioba trafić.
Teraz ja staram się być w pięciu miejscach na raz. Z marnym skutkiem.

Kiedy rura pod zlewem zaczyna przeciekać w trzech miejscach, a mydliny sąsiadów zalewają mi powoli kuchnię, stopy i dziecko, dochodzę do wniosku, że potrzebna mi pomoc.
Hydraulik za miastem.
Jest sobota, wolne mam, co też pani...
Telefon do właściciela mieszkania. Ja wynajmuję, niech on się martwi.
Zjawia się po 40 minutach razem z żoną. Nobliwe starsze małżeństwo. W odświętnych ciuchach.Oboje.
Z rodzinnego obiadu ich ściągnęłam. Ona idzie na ploty do sąsiadki, on ma poradzić sobie
z problemem w kwadrans, albo i szybciej.

Po upływie 40 minut mam w domu potop. Właściciel nie ma już odświętnych spodni.
Po kancie ślad nie został.
Klęczy w tym pobojowisku i usiłuje łokciem zatkać wyrwę, która powstała,
gdy wspaniałomyślnie usunął kolanko. I wspaniałomyślnie od razu zapomniał
w jaki sposób je z powrotem zamontować.
Wali się przy tym raz po raz łbem w zlew. Stoję nad nim i zastanawiam się, za którym razem zrozumie, żeby gwałtownie nie podnosić głowy. Ten moment nie następuje.
Lolek śpi i o dziwo głośne przekleństwa właściciela nie przeszkadzają mu wcale, a wcale.

Dzwonię po pogotowie hydrauliczne. Mam czekać. Trudno powiedzieć ile.
Błagam, proszę, obrazowo przedstawiam sytuację- że małe dziecko, że się leje,
że już strumieniem tryska, że perskie dywany w niebezpieczeństwie, że za stylowe meble
będą mi zwracać.

Lolek się budzi. Głodny. Dałabym suchą bułę, ale buła w rączki kłuje. A surowym ryżem dziecko się raczej nie nasyci.

Latam więc między kuchnią, łazienką a pokojem dziecinnym, wodę wylewam, mopem macham, łyżką do lolkowej paszczy w międzyczasie celuję.
Na telefon do Dużego, żeby się natychmiast teleportował z powrotem, czasu nie mam.
Właściciel rzuca mięsem przy kolejnym uderzeniu w zlewozmywak.

Zalewa mi przedpokój. Lolek koniecznie chce wyjść z łóżeczka. Drze się jeszcze głośniej
niż właściciel.
Wylewam, mopuję, wycieram, dywany zwijam, buty upycham gdziekolwiek, byle wysoko
i sucho było.
Lolkowi dla uspokojenia śpiewam starając się zagłuszyć bluzgi właściciela.

Czekam bezskutecznie na fachową pomoc. Kombinuję jak z uchwytu do mopa i mokrej szmaty tobołek na kijku zmontować, tabletkami uspokajającymi obficie npełnić i ruszyć w siną dal, może być do wariatkowa, byle dalej...

Przyjeżdża ekipa specjalistów. Po 10 minutach woda przestaje się lać.
Umorusany właściciel uprzejmie dziękuje, gdy ja, umorusana jeszcze bardziej, proponuję herbatę.
Jest gościem, ja panią domu, konwenanse należy zachować.
Napije się w domu. Niech mu będzie, nie nalegam.

Kolejne dwie godziny spędzam na usuwaniu skutków awarii. Lolek koniecznie chce się wytaplać w brudnej wodzie. Bronię własną piersią jak mogę. Zaraz, zaraz, jak to było?
Uważaj czego sobie życzysz, bo się jeszcze spełni. A ja tak chciałam mieć brudne dziecko...

Gdy krajobraz po bitwie zaczyna przypominać chałupę, siadam w końcu. Włączam radio.
Witam państwa w to leniwe, sobotnie popołudnie.
Buty wysoko, w odbiornik rzucam więc mokrą skarpetą Lolka.
Pogrążam się w myślach. Zastanawiam się, który z dni tygodnia będzie od tej pory moim ulubionym w zastępstwie soboty.
Czekam na Dużego. Duży wróci, Duży pizzę zamówi, bo ja ugotować obiadu już nie dam rady...

Ps.

Trzy miesiące później.
Zwabiona niepokojącą ciszą zaglądam do kuchni.
Lolek siedzi na środku i paluszkiem zapamiętale wygrzebuje jogurt z opakowania.
Jak to skąd ma? Z kubła na śmieci. Na szczęście segreguję, frakcja sucha wchodzi w grę. Jogurt we włosach już jest. Teraz trzeba z namaszczeniem wsmarować przetwór mleczny
w rajstopy, bluzkę i dywan.( Tak, mam dywan w kuchni, można się śmiać.)
Patrzę z zachwytem.
Od tej pory olewamy zajęcia w sobotnie leniwe poranki.
Sypiemy ryżem na szczęście w inne dni tygodnia.



czwartek, 29 listopada 2012

DOBRA SĄSIADKA TO SKARB


Życie jest niesprawiedliwe. Nie mam takiego szczęścia.
Wścibską sąsiadkę mam. Ma uszy i oczy szeroko otwarte 24 godziny na dobę.
Mam wrażenie, że składa się wyłącznie z oczu i uszu.
Wie, kiedy wychodzę i kiedy wracam. A jak już dopadnie, to na śmierć zagada.
Przestałam wychodzić na balkon. Ze strachu. Mogłam najciszej jak potrafię otwierać drzwi , 
mogłam kocim ruchem przestępować próg. Na próżno, ona już była, już kwiatki podlewała.
Dzień dobry sąsiadko!
Dla kogo dobry, dla tego dobry.
Zaczęła na mnie czatować na klatce schodowej.
Patowa sytuacja. Muszę dziecko wietrzyć, przez komin z rozdartym Lolkiem wyjść się nie da.
Nie mówiąc już o przepchnięciu wózka.

Zaatakowała znienacka w środę. W bamboszach i szlafroku wyleciała drąc się, 
że Lolka dawno nie widziała.
Aaa... To proszę bardzo. Wypięłam dumnie pierś - patrz i podziwiaj!
Nachyliła się nad wózkiem. Zaczerpnęła powietrza. Wypaliła:
O matko! Jaka ona gruba!
Pierś mię się zapadła. O czym ona mówi??? A gdzie słodkie puci puci, śliczności, wykapana mama / tatuś i te sprawy?
Te sprawy zaczęły przybierać obrót zgoła inny od przewidzianego przeze mnie.
Moja wnusia drobniutka, szczuplutka, kruchutka (wierzę ci, babo, że znasz wszystkie synonimy słowa chudy, nie rozpędzaj się.)
Baba się jednak rozpędza:
Taka prawdziwa dziewczyneczka, delikatniutka, malutka... 
Apogeum następuje wraz ze słowami:
No ale moja córka szczupła bardzo, to i wnuczka nie ma po kim być tłusta.

Nie powiedziałam Do widzenia. Bez słowa wyjęłam Lolka, pardon, przekarmionego mutanta, 
z wózka.
Odwróciłam się na pięcie. Weszłam do mieszkania zamykając za sobą cicho drzwi.
Ominęłam wzrokiem lustro na przeciw wejścia. Żeby na przekarmioną matkę nie patrzeć.

Najpierw postanawiam zagłodzić swoje dziecko. Siebie też nie oszczędzę.
Zły pomysł. Joga? Monodieta z samych kiełków? Nonsens. 
Aerobic? Kurna chata, Lolek jeszcze nie chodzi...

Złość wyparowuje po tygodniu. Nie mam kontaktu z sąsiadką. Zapewne wyjechała.
Wraca jednak. I od razu przystępuje do ofensywy.
Łapie mnie na klatce, a jakże.
Wypada z mieszkania z wnuczką na rękach. Nie bawi się w ceregiele, ani inne Dzień dobry.
Zadziera nogawkę dziewczęcych spodenek, szczypie wnuczkę w łydkę i krzyczy:
O! Moja taka szczupła! O taka szczupła!

Zastanawiam się, czy pomocy w postaci psychiatry nie wezwać.
Znów zapominam języka w gębie. Znów uciekam. Znów upokorzenie przeżywam w czterech ścianach.

Lubię planować. Planuję więc odwet. Następnym razem się nie dam. Elokwencją ją pokonam.
Do słowa nie dopuszczę, od razu przejdę do ataku, bo to przecież najlepsza obrona.
Dwa miesiące obmyślam cięte riposty. Idzie mi świetnie.
Moją ulubioną staje się  A moja to przynajmniej mądra. Po babci!
Zastanawiam się, czy nie kupić zeszytu i wszystkich argumentów nie spisać, 
żeby litanii nie zapomnieć.

Los mi nie sprzyja. Dwa miesiące obmyślam, bo dwa miesiące nie mogę się na wroga natknąć.

Natykam się w końcu podczas spaceru. Widzę ją z daleka. Przyspieszam kroku.
Lolek cieszy się jak wariat z szybkiego tempa: Ale jazda mamuniu!

Stoi z dwiema psiapsiółami i oddaje się ulubionemu zajęciu. Plotkują wszystkie zawzięcie, gdy krążę w pobliżu. Rozmowa jest na tyle interesująca, że jej oko tylko prześlizguje się po lolkowej spacerówce.
Nie szkodzi, mam czas, poczekam, pokrążę.
Chcąc nie chcąc słyszę ich paplanie.

Takie nieszczęście mnie spotkało... Pokłóciłam się z córką. 
Wnuka już od dwóch tygodni nie widziałam.

Kochana, nie bądź głupia, dziecku potrzebna jest babcia, 
schowaj honor ( jaki honor???) do kieszeni, wyciągnij rękę pierwsza, 
szkoda malucha. (co racja, to racja.) 

Mój wnusio ma 8 lat, sama nie wiem, 
kiedy to zleciało, ani nie wyprzytulałam, ani nie wycałowałam, 
ciągle zajęta byłam. Nie popełniaj tego błędu! ( 8 lat - słuszny wiek. Stop przytulankom, uściskom, całuskom. Szabla w dłoń, idź się synu bij za ojczyznę i wstydu nie przynieś.)

Dialog na tyle mnie wciąga, że tracę czujność. Nie zauważam, że oko już się nie prześlizguje, że się zatrzymało na naszej dwójce, że patrzy badawczo, a usta otwierają się powoli...

Ależ Lola ma wielką stopę!

Podejmuję jedną z ważniejszych  decyzji mojego życia. Idę kupić zeszyt. 
A potem tym zeszytem francę utłukę.



środa, 28 listopada 2012

PRAWDZIWĄ KRÓLEWNĄ TRZEBA SIĘ URODZIĆ


A jak nie, to należy się bardzo starać.

W epoce kamienia łupanego miałam dwadzieścia kilka lat, studia za sobą, pracę w Metropolii, dom rodzinny w małej mieścinie. Duży w owym czasie galopował gdzieś w okolicach 
dalekich od moich rejonów na białym koniu, pojęcia nie mając, że gdzieś czekam ja. 
Jego wymarzona królewna.

Ja jednak już marzyłam o Dużym, o koniu z rozwianą grzywą, o Żyli długo i szczęśliwie.
Posiadanie Lolka przechodziło na razie moje najśmielsze oczekiwania.
Wiedziałam, że los bywa przewrotny. Raz na ruski rok łba nie umyję, oka nie zrobię 
i z pewnością wtedy natknę się na Dużego. Głupich nie ma, trzeba być w pogotowiu cały czas. 

Wyrwałam się z Metropolii na dni kilka. Kontakty postanowiłam poodnawiać, 
czas spędzić miło i niezobowiązująco. A potem do Metropolii wrócić i Dużego wypatrywać.
Ekipa zebrała się w przeddzień mojego wyjazdu. Nie, nie graliśmy do rana białego 
w szachy w osiedlowej świetlicy. Wieczór w jedynej knajpie w mieście zupełnie nas satysfakcjonował.
Nikomu nie przeszkadzał obskurny kibel, zadymione wnętrze i brak klimatyzacji.
Hop szklankę piwa! I następną! 

O północy z pękającym z żalu sercem i lekkim szumem w baniaku wróciłam do rodzinnego gniazda.
Autobus o 5 rano mam. Nie ma, że boli. Wstać ciemną nocą ( z racji zimy) muszę.
Na królewnę się zrobić. Duży przecież czyha, nie znam dnia ni godziny.

Obudziłam się przed budzikiem. Szum w głowie nie stracił natężenia.
Założyłam okulary. Zapamiętałam wszak gdzie je położyłam wcześniej.
Gdybym zapomniała, to bym w życiu, ślepa komenda, nie znalazła. 
Dumna z siebie polazłam do łazienki. Umyłam twarz. Zdjęłam okulary, wypłukałam z mydła. Szlag.
Prysznic, włosy, prawie jesteśmy w domu.
Suszarka. Lakier. Utrwalenie fryzury. Dezodorantem w sprayu. Z talkiem. Szlag.
Mycie od nowa. Suszenie, modelowanie.
Makijaż. Kreacja. 
Jeszcze tylko szybka kawa. Jeszcze tylko w locie coś na ząb.

Gdy w pełnym rynsztunku mocowałam się z kozaczkiem na obcasiku, bo za diaska prawy nie chciał wejść na lewą stopę, z pokoju wyjrzała moja zaspana matka.

Słodki Jezu! Co ty wyprawiasz! Jest druga trzydzieści!

Przestałam wyprawiać. Znieruchomiałam. 

I siedziałam sobie tak, odpicowana na błysk sylwestrowy wkurwiona królewna, do piątej.
Bojąc się ruszyć, żeby sobie imidżu nie popsuć.




wtorek, 27 listopada 2012

KAŻDY WIDZI TO, CO CHCE ZOBACZYĆ


Babcia Lolka widzi w nim przebłyski geniuszu. 
Obiektywnie rzecz ujmując, uważam, że moja córka jest najpiękniejsza.
I najmądrzejsza. I najsprytniejsza. I mogłabym tak ciągnąć w nieskończoność, 
ponieważ pojęcia matka i obiektywizm wobec własnego dziecka się wykluczają.

Ale babcia przegina. Gdy Lolek komunikuje się przeważnie za pomocą ryku, 
a ty, matka, weź się domyślaj na każdym kroku czy chodzi o żarcie, kupę czy nudę, 
babcia twierdzi, że wnusia porozumiewa się z całym światem w sposób bardzo klarowny.

Lolek raczkuje. Wali kolanami i łokciami o posadzkę z gracją słonia, lezie gdzie popadnie, głowa schylona, nieważne co z przodu, ważniejsze co pod brzuchem.
Spotkanie z drzwiami nieuniknione. I dość niespodziewane. Ryk.
Babcia zachwycona:
Chce wyjść na dwór!
Jasne. Razem z drzwiami.

Lolek gaworzy w narzeczu mandaryńskim. Wśród wielu guuu, leee i kakaka, 
wyłowić można am am.
Babcia z entuzjazmem:
Chce jeść! 
Oczywiście. Moje dziecko wprost mdleje z głodu po obfitym obiedzie, bułce z masłem 
i jabłku wielkości arbuza. 
Przekonać babcię jest bardzo trudno. 
Wyraźnie słyszałam, mówiła am! Chce jeść!
Taa... Ja miesiąc wcześniej usłyszałam wyraźne i donośne kujwa. 
Lolek wypowiedział to z szerokim bezzębnym uśmiechem patrząc mi prosto w oczy. 
Na specjalnie wnerwionego nie wyglądał. Może po prostu mama jako pierwsze słowo, 
to zbyt banalne?

Przygody z myciem pierwszych ząbków. Nie wiem, kto się bawi lepiej, ja czy młoda. 
Ryczeć chce się nam tak samo. Nagradzając za męczarnię daję szczoteczkę do zabawy. 
Lolek usiłuje nią zamiatać dywan, wkładać do nosa, upychać w ojcowskich butach.
Babcia wie lepiej:
Jak ona cudnie myje zęby! Samodzielnie!

To się nazywa nadinterpretacja. Unikam jak ognia. Staram się trzeźwo oceniać sytuację.
Czasem jednak nawet ja ulegam iluzji. Chcę widzieć więcej, niż widać.

Oglądamy bajkę o świnkach. Lolek zachwycony. Ja zachwycona Lolkiem.
Duży chowa się za gazetą.
Obserwuję własne dziecko z dużą przyjemnością i rosnącym z sekundy na sekundę podziwem.
Gnom uważnie przygląda się świnkom. Odwraca na chwilę wzrok od ekranu.
Patrzy na mnie. Patrzy na świnki. Patrzy na ojca. Wraca do świnek.
Trącam Dużego łokciem.
Popatrz! Jaka roztropna! Jaka mądra! Jak dzieli się emocjami!
Sprawdza, czy my też widzimy te tłuste, różowe świnki!
Duży jednym zdaniem sprowadza mnie na ziemię.
Owszem sprawdza. Czy podobne.

poniedziałek, 26 listopada 2012

PRZEPRASZAM, CZY TU RODZĄ?


Poród, phi, przereklamowana sytuacja.
Wystarczy się odpowiednio przygotować. Dziewięć miesięcy to masa czasu.
Ciągnę Dużego za fraki do szkoły rodzenia.
Oni nam tam wszystko pięknie wytłumaczą.
Tłumaczą nawet piękniej, jesteśmy w siódmym niebie.
Odkrywamy tajemnicę stworzenia. Ważne jest nastawienie!
Istotny brak pośpiechu. Nie wyrywać się z pierwszym skurczem na porodówkę.
Relaks przede wszystkim. Kąpiel, spacer, zakupy, wciągająca lektura.
Już wiem dlaczego kobiety przeżywają takie męczarnie.
W gorącej wodzie kąpane. Jadą do szpitala za prędko.
Włóczą się potem po korytarzach ze zbolałymi minami, sapią nieziemsko, 
klną na czym świat stoi.
Ja jestem mądrzejsza. Przeczekam w zaciszu domowego ogniska. 
Duży będzie mnie masował.Pozapalam aromatyczne świece. 
Sprawdzę wcześniej jakie aromaty nie wywołają u mnie wymiotów.
Wytwornie ma być. Lekko, łatwo i przyjemnie.
Prowadząca zajęcia radzi ułożyć plan porodu.
Układam w mig. Pieczołowicie układam. Jestem niezmiernie z rezultatu zadowolona.

PLAN

1. Termin mam na czwartek. Przesuwam na niedzielę. To taki rodzinny dzień. 
Poza tym Duży jest pod ręką.Tksówką się tłuc nie zamierzam. 
Pojedziemy tam razem i wrócimy razem.
2. W niedzielę odchodzą mi wody. W moim założeniu w wannie podczas kąpieli.
Dywanu mi szkoda.
3. Zjawiamy się w szpitalu. Witają nas z otwartymi ramionami.
4. Hyc na salę porodową.
5. Hop, rodzę.
6. Plum, trzymam w ramionach różowego bobasa.
7. Opuszczamy szpital. Zza ogromnego bukietu szkarłatnych róż nie widać mnie wcale. 
Na każdym płatku kropla rosy. Nie, nie obchodzi mnie jak Duży kwiecie 
zdobędzie nie odstępując mnie na oddziale ani na krok.
8. Żegna nas szpaler położnych w śnieżnobiałych, wykrochmalonych fartuchach. 
Lekarze radośnie wymachują błyszczącymi stetoskopami. Tfu, wziernikami.
9. Po powrocie zasiadamy całą trójką na skórze niedźwiedzia przed kominkiem 
z wesoło trzaskającym ogniem. 


REALIZACJA

1. W piątek zaczynam przeciekać. Duży akurat pół godziny wcześniej wyjeżdża do pracy.
2. Ogarnia mnie pomroczność jasna, nie umiem powiązać faktów. 
W panice dzwonię do położnej i trzęsącym głosem pytam dlaczego przeciekam. 
Odpowiedź, że odchodzą mi wody, rozkładam wielokrotnie na czynniki pierwsze. 
Żeby zrozumieć. 
3. Gdy już do mnie dociera, że to już i że do niedzieli nijak nie wytrzymam, lecę się pluskać w pianie.
4. Pomroczność się przejaśnia. Ogolę się! Na ślepo wycinam takie wzorki, 
że jednak postanawiam wytrzymać do niedzieli. Aż fryzura odrośnie.
5. Skurcze się nasilają, postanawiam jeszcze raz pozawracać gitarę położnej. 
Pyta rzeczowo, czy wybrałam szpital. No drobiazgów się czepia! Zbiegiem okoliczności 
akurat są wolne łóżka w miejscu jej pracy.Prosi bym się nie spieszyła. No ba!
6. Rezygnuję z kupna kiecki, spacer mam w głębokim niepoważaniu, 
żadna książka nie wydaje mi się nad wyraz wciągająca.
7. Wytężam szare komórki, staram się sobie przypomnieć jak Duży ma na imię, 
żeby znaleźć jego numer w książce adresowej w swojej komórce.
8. Duży jedzie. Modlę się, żeby w żaden słup po drodze z nerw nie trzasnął.
9. W drodze do szpitala stwarzam pozory, że sytuacja nie jest na tyle poważna, 
na ile się wydaje. Żeby duży w słup nie trzasnął.
10. Zajeżdżamy z piskiem opon. Duży drze się do każdego, kto stoi mu na drodze: 
Rodzącą wiozę! Co za wstyd...
11. Lekarz dyżurny dobrze wychowany, nie powiem.
Proszę usiąść.
Dziękuję, postoję.
Trudno mi będzie panią na stojąco badać. 
Gdy po badaniu udaje mi się na nogi stanąć (a łatwo nie jest), położna wraz z panem doktorem rozpoczynają dialog.
Duży brzuch.
Nooo...
Urodzi sama?
Nie wiem. Chyba urodzi...
Hmm... Da radę, urodzi. Chyba.
Mam ochotę podskoczyć i  dziarsko zakrzyknąć: Ja tu jestem!
12. 100 pytań do, papierologia, papierologia i jeszcze raz papierologia. Boli coraz bardziej. Boli jak diabli.
13. Nareszcie. W asyście położnej ruszam na piętro. Znów 100 pytań. 
Chcą mnie chyba na kłamstwie przyłapać.
14. Zjawia się Luśka, znajoma położna. Czuję się bezpieczniej.
Pytam kiedy się to skończy. Luśka rozkłada bezradnie ręce. Szlag trafia moje poczucie bezpieczeństwa.
15. Skaczę na piłce. Modlę się, by Duży nie przypomniał sobie o kamerze.
16. Luśka siłą mnie ciągnie do sali porodowej. Moje tłumaczenia, że rezygnuję i wychodzę, przeplatane  gorącymi zapewnieniami o pomyłce, ma gdzieś.
17. Przez następnych kilka godzin powtarzam, że wychodzę jak katarynka. Luśka za każdym razem z lekkim znudzeniem pyta Gdzie będziesz szła?
18. Duży zgodnie z wiedzą wyniesioną ze szkoły rodzenia zapewnia mnie, 
że świetnie mi idzie.Czy ja, do cholery, biorę udział w konkursie na najpiękniejszy haft? 
19.  Luśka prosi bym się nie opierała i podpisała zgodę na cesarskie cięcie. Mam ochotę ją zbluzgać i ucałować równoczesnie. Dlaczego nikt mi nie przypomniał, że istnieje taka ewentualność?
20. Na stole operacyjnym kładę się w poprzek. Na brzuchu. Anestezjolog nie może mnie przekonać do zmiany pozycji. Kusi znieczuleniem. Przynęta połknięta. Obracam się, do dziś nie wiem, jak mi się to udaje.
Lekarz uprzedza, że wkłucie w kręgosłup może boleć. Dobre sobie, a wbijaj pan igłę w oko na żywca, ja rodząca jestem!
21. Po wszystkim przynoszą mi Lolka. Lolek wygląda jak miniatura teściowej. W beciku.
Jakoś mnie to nie śmieszy. Wmawiam sobie, że instynkt macierzyński odezwie się lada moment.
22. Niemiłym akcentem poporodowym okazuje się opuchlizna nóg. Jak już mogę chodzić, skóra na stopach trzeszczy niepokojąco przy każdym kroku. Do domu wracam w japonkach. W lutym.





niedziela, 25 listopada 2012

ZOBACZYSZ, PO ŚLUBIE WSZYSTKO SIĘ ZMIENI.

 

Nie wiem, czy po ślubie. Po narodzinach dziecka na pewno.

Kiedyś.

Godzina 20. Noc jest młoda, całe życie przed nami. Spanie to nuda.
Szkoda czasu na głupoty. Byle z dala od domu. 
Rano się będziemy martwić, kawą ratować, nosem w pracy podpierać.
Byle do wieczora. Wtedy zaczyna się prawdziwa zabawa.

Dziś.

Godzina 20. Lolek w końcu zasnął. Opierał się długo i skutecznie.
Noc jest jeszcze młoda. Co można zrobić z tak pięknie zapowiadającym się wieczorem?
Każda komórka ciała krzyczy: Spać, spać, spać!
No nieeee... O dwudziestej? 
Wyjść nie można, Lolek sam nie zostanie. 
Jeszcze tylko kilkanaście lat i zaszalejemy poza domem.
Tymczasem może jakiś film? Nie, dramat psychologiczny odpada,
horrory nie na moje matczyne, skołatane nerwy.
Lekka komedia? Duży się zgadza. Mam niejasne wrażenie graniczące z pewnością, 
że zgodziłby się w tym momencie nawet na trzygodzinny blok reklamowy.
I udawałby, że trzyma go to w napięciu.
Byle siedzieć, nie ruszać się. 
Kładę się na kanapie, wyciągam nogi, opieram je o kolana Dużego.
Duży otacza moje łydki swoim przedramieniem, delikatnie i z dużym wyczuciem.
Zaczyna się miarowo kołysać. Głaszcze moją stopę. 
Gdy intonuje półgłosem Aaa, kotki dwa zaczynam mu wtórować.
Gdy on zapamiętale lula moją nogę, ja wtulam się w pieluchę tetrową, 
miziam się po twarzy.
Jest mi dobrze.
O telewizji żadne z nas nie myśli.
Ba! Żadne z nas nie myśli w ogóle.
Chwilo trwaj. Jesteś piękna.

sobota, 24 listopada 2012

NAJZUPEŁNIEJ POWAŻNIE


I nie proś mnie, żebym była jak kiedyś. Jestem. Jestem taka jak kiedyś. Nawet bardziej.
I nie proś mnie, żebym wyglądała bardziej. Dziecko jest. Nasze. Wspólne.
Skup się na priorytetach.
Będę wyglądać. Kiedyś. Obiecuję. Solennie, tobie i sobie.
I nie proś mnie o ciszę w domu. Musi płakać. Ja proszę, wytrzymaj.
I nie proś mnie, żebym szczerzyła zęby w uśmiechu gdy wracasz. Jestem zmęczona. Zmęczona na serio.
Nie będę entuzjastycznie podskakiwać. Nie mam siły. Zrozum.
I nie proś mnie bym od rana do wieczora była gwiazdą. Choćbym chęci miała szczere,
rady nie dam. Dziecko mam. Nie pamiętasz?
I nie proś mnie, bym wzbijała się na wyżyny perfekcjonizmu szorując kafelki
w łazience.Nawet nie zamierzam  się zacząć wzbijać.Nie mam czasu, dziecko mam. 
To również twoje dziecko.
I nie proś mnie, bym była jak żona kolegi.
Bo, kurwa, zabiję.
I nie proś mnie, by po powrocie z pracy witał cię błysk. Błysk na podłodze, błysk na ścianach, błysk, cholera,  na suficie. Nie mam siły na błysk. Dziecko mam. Ile można przypominać?
I nie proś mnie...

Albo proś.
Głośno i wyraźnie.
Niech usłyszę coś innego, niż pretensje, że zupa była za słona.


Wpis dedykuję Kochanym Babom: O, W i N.

I poważnie trochę mniej


Żona wciska w dłoń męża fotografię. Poznajesz człowieka na zdjęciu?
Mąż obraca kawałek papieru w palcach. Przybliża do oczu. Oddala.
Ogląda uważnie.
Odzywa się w końcu: Noooo...
Pewności w głosie za grosz.
Żona się nie zraża.
To odbierz go dziś o czwartej z przedszkola, bo ja się u fryzjera umówiłam.


JAK KUPIĆ MAJTKI I NIE ZWARIOWAĆ


Trudna sprawa. Przynajmniej w moim wypadku.

Podejście pierwsze. Bazar.

Chodzę, oglądam, sporym brzuchem sobie drogę toruję. W ciąży jestem.
Wizyty u ginekologa co miesiąc. Potrzebne mi jakieś koronkowe cudo,
co by szyku zadawać. Takie cudo na 98 cm w biodrach.
Wzrok mój wyławia stragan kipiący obfitością bielizny w barwach przeróżnych, kształtów wszelakich,cenach na moją kieszeń.
Podchodzę, oko błyszczy, ręka sama sięga po towar. Nagle słyszę głos sprzedawczyni:
Takich dużych to ja nie mam.
Wściekłe oko matowieje, rękę cofam ruchem błyskawicznym.
Nie patrzę jej w oczy. Odwracam się na pięcie, uciekam.
Powrotna droga upływa mi na wymyślaniu ripost bardzo ciętych i jeszcze bardziej błyskotliwych.

Podejście drugie. Sklep.

Już rok wszystko w chałupie kręci się wokół Lolka. 
Po roku nareszcie udało mi się doprowadzić biodra do właściwych rozmiarów.
Nadludzkim wysiłkiem. 88 cm, da się żyć.
Łaknę nowych majtek jak kania dżdżu. Nie, nie pójdę na bazar. Rana jest zbyt świeża.
Niedługo moje urodziny. Sugeruję Dużemu, żeby nie robił szopek z prezentu. 
Nie chcę niespodzianki.
Nie mam już siły cieszyć się z kolejnego wazonu.
Duży oddycha z ulgą. Lubi konkret. No i trochę się mnie boi.
Prosi bym wybrała coś, co będzie cieszyć również jego oko.
Wybrałam już dawno. Ze względów finansowych jednak nie wspominam o operacji biustu.
Z kompletem luksusowej bielizny wyskakuję.
Duży się cieszy. Warunek - mam wybrać sama. 

Urodziłam się z wadą genetyczną, która u kobiet spotykana jest niezmiernie rzadko.
Nienawidzę zakupów.
Tydzień z życia wyjmuje mi wmawianie sobie, że wyjdę ze sklepu żywa. 
I normalna. 
Gdy już prawie w to wierzę, wyruszam na łowy.

Łażę po galerii handlowej pozornie bez celu. Zataczam koła, odwiedzam kolejne piętra.
Do salonu z fikuśną bielizną wchodzę niby od niechcenia.
Ile to mnie nerwów kosztuje, wiem tylko ja. 
Będzie dobrze, będzie dobrze, będzie dobrze. 
Od progu okazuje się, że jednak nie.
Zanim otrząsnę się z szoku, że w ogóle weszłam, dopadnie mnie ekspedientka.
Skrzyżowanie Dody z Catherine Deneuve. Tak, to możliwe.
Misterna fryzura, świeży manikjur, ślubny makijaż, niebotycznie wysokie i bardzo gustowne 
szpilki, ciuchy o których nawet nie śmiem marzyć.
Od tej chwili zapominam o potencjalnej wygranej w lotto.
Wolę pracować w tym sklepie! Ile trzeba zarabiać, żeby tak wyglądać, do diaska?
Ponieważ legendy krążą o solidarności kobiet, wpasowuję się gładko w temat 
i nazywam w myślach ekspedientkę Pindzią.
Pindzia mierzy mnie znudzonym wzrokiem od góry do dołu. Wydyma precyzyjnie 
umalowane usteczka i pyta:
W czym mogę pomóc?
Mam ochotę wykrzyczeć jej prosto w upudrowaną twarz:
W opiece nad dzieckiem! Wolontariat mile widziany!
Zamiast tego elokwentnie dukam:
Eee... No, bieliznę kupić chciałam...
Pindzia wydaje się być lekko zdziwiona. Nie wiem, którego słowa nie rozumie.
Kupić czy bielizna. 
Drąży temat:
Jaki rozmiar?
Ha! Tu mnie ma. Niby się do jakichś rozmiarowych tabelek w necie dokopałam, 
niby wymierzyłam się wzdłuż i wszerz, nijak mi jednak to 75 DD do mojego zmęczonego karmieniem bufetu nie pasuje.
Raz kozie śmierć. Odpowiadam. Pomijam jedno D.
Oblicze Pindzi wydaje się być zdziwione bardziej.
Następuje atak.
Rozumiem, że interesują panią komplety z przeceny?
Po czym wnosisz Sherlocku? W worku po kartoflach nie przyszłam, a złotego roleksa chowam w domu w skarpecie, żeby mi nikt go nie ukradł.
Podnoszę dumnie głowę. Rzucam w przestrzeń:
Cena nie gra roli.
Pindzia zaciera ręce, uśmiecha się chytrze. Jeden zero dla niej.
Poniosło mnie. Ściskam w spoconej dłoni wymiętą stówę.
Gorączkowo kombinuję jakby tu wyjść z zaistniałej sytuacji z twarzą.
Jakby tu w ogóle wyjść ze sklepu.

Pindzia w swoim żywiole. Prowadzi mnie od jednego wieszaka do kolejnego, 
od półki do półki.
Ceny z kosmosu biją po oczach. Ja biję się z myślami: uciec, 
czy przekonać Pindzię, że w zasadzie moim marzeniem jest pończocha samonośna. Jedna.

Nie umiem przerwać jej tańca radości. Daję się namówić na przymierzenie kilku sztuk.
Za kotarą przymierzalni ocieram pot z czoła. Nawet nie zdejmuję czapki.
Stukam w cienkie ściany, kopię w zasłonę, stwarzam wrażenie, że zakładam, zdejmuję 
i znów zakładam.
Niespodziewanie wzrok pada na metkę jednego z kompletów. 99 zł. Całość!
Jestem uratowana. Kupię, Pindzia będzie miała za swoje.
Wychodzę, dla zachowania pozorów kręcę trochę nosem:
No nie wiem sama... Te figi... Hmmm... Mogą być za małe.
Pindzia jak pirania czuje krew. Nie umie zamaskować podekscytowania. Już wie, że kupię.
Och, co też pani opowiada! Proponuję mniejsze, pani taka szczupła! 
Te mogą odstawać na tyle.
Gdzie??? Tył to ma samochód. Ja mam pupunieczkę.
Nie daję się namówić na rozmiar XXS. Finalizuję zakup. Resztkami sił wychodzę.
Na Do widzenia już mnie nie stać.

W domu przymierzam na spokojnie. Duży zachwycony. Rzeczywiście, wszystko pasuje 
jak ulał i na tyle nie odstaje.

W następnym miesiącu z przyczyn ode mnie niezależnych chudnę 7 kilo i kurczę się 
o rozmiar, albo i dwa.
Łkając rozdzierająco upycham sporo za obszerne koronkowe cacuszko na dnie szafy.
Błagam Dużego o wazon.  
Razem idziemy na bazar. Cieszę się jak głupia.



piątek, 23 listopada 2012

SPOTKANIE PO LATACH, SAMA RADOŚĆ


Niespodziewany telefon od koleżusi z czasów licealnych. 100 lat się nie widziałyśmy.
Zdobyłam twój numer, musimy się spotkać!
Przystaję ochoczo na propozycję. Mam tydzień na przygotowania. Są konieczne.
Koleżusia przybyła z Paryża, rzekomo trzyma się świetnie, wygląda 10 lat młodziej 
i 10 razy jędrniej niż kiedyś.
No nie mogę być gorsza, nie mogę i już. Wprawdzie nie posiadam męża, 
który jest sławą w dziedzinie chirurgii plastycznej, na nadmiar pieniędzy nie narzekam, 
ale mam bogatą wyobraźnię i chęci szczere.
Coś wymyślę. Sama jeszcze nie wiem co...

Ogłaszam tydzień następny dniami zdrowego żywienia, sportu i zabiegów upiększających.
Drugiego dnia rezygnuję z brzuszków. Po dniu pierwszym nie mogę się ruszać.
Odreagowuję pochłaniając nieprzyzwoite ilości chipsów. Zagryzam czekoladą.
Colą popijam. Wszystko w pozycji leżącej, ograniczając wysiłek fizyczny do niemrawych ruchów jednej ręki. Przy jedzeniu myśli się bowiem lepiej.
A ja myślę intensywnie jakby się tu upiększyć najmniejszym nakładem środków.
Domowe sposoby są najlepsze. Plan poprawiania urody układam kolejnych 5 dni.
Posiłkuję się gazetami, poradnikami, przekopuję internet.

Nadchodzi wiekopomna chwila. Budzę się rano z nerwami na wierzchu. Do 18. mam czas.
Wmawiam sobie, że zdążę. Sama w to nie wierzę.
Lolek ma dzień na NIE. Psuje mi z trudem ułożony harmonogram.
Latam spocona i rozczochrana, zabawiam jak umiem. Jestem jednak za mało zabawna. Widocznie nie umiem.
Dzień na NIE trwa w najlepsze. Cenne minuty uciekają.
Trzecia. Mam obłęd w oczach. W myślach wywalam Lolka przez okno i skaczę sama 
w ślad za nim.
Bzdura. Na parterze mieszkam. Co tak będziemy w środku dnia w krzakach pod balkonem siedzieć.
Córka w przypływie dobrego humoru i dzięki wyeksploatowaniu wszystkich sił za pomocą kilkugodzinnego galopu po chałupie przeplatanego rykiem, udaje się łaskawie na spoczynek. Pada na dywan i nie wstaje.
Przenoszę do łóżeczka. Oddycham z ulgą. Lecę do łazienki.

Kąpiel. Jaka piana, prysznic i to szybko. Peeling. Gdzie ja mam oliwę? No jak to gdzie? 
Tam gdzie zawsze, w szafce w toalecie. Gwoli ścisłości, peeling robię sama. Oliwa, kawa mielona, sól gruboziarnista.
Mieszam. Na ciało nakładam. Po jaką cholerę goliłam wcześniej nogi??? 
Zagryzam wargi. Nie drę się z bólu tylko dlatego, że Lolencja śpi. Jak się obudzi, 
to pozamiatane.
Mażę się balsamem antycellutisowym. Zagryzam wargi ponownie. 

Włosy. Wśród nawału informacji na temat układania koafiury, znalazłam radę złotą.
Na dłoń nałóż niewielką ilość żelu. Układaj włosy pracując palcami.
W trudzie i znoju pracuję palcami ile wlezie.
Efekty przechodzą moje najśmielsze oczekiwania. Kosmetyk zastyga bądź zbyt szybko, 
bądź zbyt opieszale, na głowie mam gniazdo, w oczach żądzę mordu. Na temat pracy moich palców wyrabiam sobie bardzo negatywną opinię. 
Dobra, ogarniam gniazdo, zaczyna przypominać coś na kształt fryzury...

Makijaż. Nowy tusz. Ekspedientka w drogerii zapewniała: 
Oczywiście, że da pani radę umalować rzęsy tą gumową szczoteczką! Spiralki to przeszłość. Żadna tak  precyzyjnie nie rozczesze i nie wydłuży.
Wierzę jej. Z moich pięciu rzęs jednym niewprawnym ruchem wyczarowuję trzy. W mordę jeża! Puder na twarzy zmienia kolor. Na ciemniejszy. Na dużo ciemniejszy, o zgrozo. Wymyślam sobie od najgorszych za pomysł testowania nowych kosmetyków. Akurat dziś.
Sięgam do zakamarków pamięci, odtwarzam w umyśle wszystkie mądre zdania, 
które wcześniej wyczytałam na okoliczność urody poprawiania. 
Nadmiar podkładu zebrać chusteczką higieniczną.
Zbieram. Fragmentarycznie. Wyglądam jak wyjdź stąd i nie waż się wracać.
Matko Bosko Częstochowsko! Jestem bliska zawału.
Czas ucieka. Ubiorę się, a potem się będę korygować.

Golf. Tak, jest piękny. Jasnokremowy. Opinający. Elegancki. Zakładam.
Następną godzinę spędzam na przymierzaniu czapek damskich, czapek męskich, a w desperacji i dziecięcych.
Pracę palcami szlag trafił. Na głowie mam gniazdo. ZNOWU.
Makijaż z kolei mam na golfie. Który nie jest już taki jasny, a na pewno nie kremowy.
Przy zakładaniu oszałamiającej spódnicy umyka mi jeden szczegół. Dość istotny. Pomalowałam wcześniej paznokcie. Szybkoschnącym lakierem. Ten, kto stwierdził, że schnie w minutę, był w wielkim błędzie.

Wraca mężczyzna. Patrzy jak się miotam. Nauczony doświadczeniem nie wyraża opinii 
na temat moich marnych wysiłków. Wydaje się ździebko zdziwiony. Pod wpływem mojego piorunującego wzroku zmienia wyraz twarzy. Jedynie jego oczy zdają się mówić: 
Nic mnie już nie zdziwi.

Mam 15 minut do wyjścia. Chcę odwołać spotkanie. Nie, ciekawość jest silniejsza. 
Ja też jestem silna.
Przecież liczy się wnętrze. Wmawiam sobie, że jestem dobrą matką. To dużo. 
Przeczesuję włosy jak bądź. Wciskam się w dżinsy. Luźna koszula w kratę zakamufluje brak talii. 
Pierwotny plan zadania szyku wysokimi szpilami zarzucam.
Buty na płaskim szmatą przejadę, będą jak nowe. 
Dżinsowa kurteczka. Gitara. Piosenka country.
Wróć! Sama kurteczka. Bez gitary i piosenki.
Ruszam.

Jestem druga. Koleżusia już zajęła miejsce przy niewielkim stoliku. Elegancja, nomen omen Francja, wzroku nie mogę oderwać.
Cmok, cmok w powietrze.
Uśmiecha się lekko, mgiełka dobrych i bardzo drogich perfum drga. 
Jak miło cię znów widzieć. Nic a nic się nie zmieniłaś!

No właśnie.



czwartek, 22 listopada 2012

NIE NALEŻY DUSIĆ W SOBIE NEGATYWNYCH EMOCJI

  

Najlepiej epatować 24 godziny na dobę emocjami pozytywnymi.
Nie każdy jest jednak urodzonym optymistą. 
Złości i rozżaleniu należy dawać upust. Złość i rozżalenie często dopadają człowieka w pracy.
Istnieją zawody, w których jednostka jest szczególnie narażona na wszelkiego rodzaju frustracje.
Zawody, które wymagają okazywania emocji sztucznych, często stojących w sprzeczności 
z naszym aktualnym samopoczuciem. Stewardessa, ekspedientka, kelnerka. 
Uśmiech, uśmiech, uśmiech. Entuzjazm do kwadratu, żeby nie powiedzieć rozentuzjazmowanie na maksa. Przez całe długie godziny. To rodzi długotrwały stres, 
złe samopoczucie, konflikty w rodzinie. Żeby nie doznać psychicznego uszczerbku, 
trzeba sobie radzić. Jakoś.

Trudniąc się kelnerstwem można odreagowywać na wiele sposobów. 
Rękoczyny i wulgaryzmy odpadają. 
Należy zachować klasę. Na zewnątrz.
To co się dzieje w środku, to już inna para kaloszy. Głośno i wyraźnie dawać wyraz ponadprzeciętnemu zadowoleniu, żeby się działo nie wiadomo co. W końcu jest się profesjonalistą. Uśmiech, uśmiech, uśmiech i jeszcze raz szczerzenie zębów.
W tym samym czasie uruchomić wyobraźnię, bluzgać w myślach, kreować alternatywne warianty zaistniałych sytuacji czy dialogów. We własnej głowie, żeby nie było. 
Pomaga, a jakże.

Na inteligentne pytania udzielać inteligentnych odpowiedzi.

Gość:
Co dziś macie świeżego?
Kelner:
Oczywiście wszystkie pozycje z menu są świeże! Prosto z krzaka/ Od krowy/ Z Tunezji.
Kurczak sprzed 3 dni, tygodniowy schab, pierogi same chodzą.Życzy sobie pan szanowny wiedzieć coś jeszcze?

Gość:
W jakiej cenie jest piwo z beczki?
Kelner:
10 zł.
Gość:
Kiedyś było po 8, nic wam nie zostało?
Kelner z wyraźnym żalem:
Nie. Bardzo mi przykro...
Takim kretynem, to się trzeba urodzić.

Gość:
Dlaczego pan nie zna języka migowego??? Myślałem, że to renomowana restauracja!
Kelner:
Bardzo, ale to bardzo żałuję, że mam braki kwalifikacyjne.
1. Taaa... Już lecę walić łbem w mur łkając rozdzierająco "Dlaczego, 
no DLACZEGO nie umiem migać???
2. Wystawiam powoli środkowy palec, w końcu umiem się komunikować za pomocą gestów.

Gość: (początek grudnia)
Dlaczego nie macie w ofercie opłatka? 
Kelner:
Bardzo przepraszam za to niedopatrzenie. Zaraz umyślnego wyślę, uwinie się w 10 minut. Następnie złożymy sobie świąteczne życzenia. Wraz z całym personelem.
Może pójść na całość i odśpiewać kolędę?

Gość:
Ta kawa mrożona jest przeraźliwie zimna!
Kelner:
Proszę sekundkę zaczekać, już odgrzewam! 
 Mrożona w nazwie napoju to wielka przewrotność z naszej strony.

Gość:
Dlaczego lokal w wieczór wigilijny jest zamknięty?
Kelner:
Jeśli byłby pan tak łaskaw i zaczekał 15 minut, wtedy pojawi się właściciel, 
spróbuję go przekonać, by zmienił zdanie.
Bo knajpa, wbrew pozorom, nigdy nie była, nie jest i nie będzie moim domem do jasnej cholery.


Zdarza się jednak, że frustracja wraz z opuszczeniem miejsca pracy, zamiast opadać, wzrasta.
Nie zabierać problemów do domu! Znaleźć ujście. 

Można:

1. Upić się.
2. Wybrać się na tańce.
 albo...
3. Odwiedzić pierwszą lepszą restaurację.

Zaraz po wejściu udać się do toalety. Ukraść papier. Wyjść i zrobić kelnerowi awanturę 
z powodu braku owego luksusowego towaru.
Zamówić piwo. Wypić zostawiając na dnie kilka kropel. Z pianą na ustach nawrzeszczeć 
na obsługę, że było wygazowane i nieświeże.
Dobić się colą. Postawić personelowi zarzuty, że bąbelków było mało, kostki lodu raziły swoją nieforemnością, a cytrynę ktoś pokroił bardzo nierówno.
Wybrać z menu danie gorące. Po konsumpcji położyć na talerzu w ukryciu wyrwany włos. Wywołać kolejną awanturę powołując się gardłowym i ochrypłym głosem na szerokie znajomości w sektorze państwowym. Nie zdradzać w jakim. Sektor i państwowy brzmią dostatecznie poważnie.
Broń Boże, że nie zapewniać, że noga w tym lokalu nie postanie, że nigdy, że za żadne pieniądze.
Nie ma tak dobrze. Niech nie znają dnia ani godziny.


Wyjść trzasnąwszy donośnie drzwiami. Odetchnąć głęboko. Zagwizdać.
Wrócić do domu z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.







środa, 21 listopada 2012

MISTRZ PATELNI


Żeby stworzyć prawdziwy dom trzeba spełnić pewne warunki. Konieczna jest pewna ilość nieporządku.
Zaliczone. Spora ilość bałaganu wyziera z każdego kąta. Że tak powiem permanentnie wyziera.
Po prawdziwym domu powinno biegać dziecko. Najlepiej w liczbie mnogiej.
U mnie pod nogami plącze się jedno. Prawie permanentnie. Nie plącze się tylko wtedy, 
kiedy śpi.
Prawdziwy dom powinien pachnieć jedzeniem, a najlepiej ciastem.
No i tu zaczynają się schody. Gdy rozdawano talenta kulinarne, to ja po nadprogramowe kilogramy w kolejce stałam. 
Zbieram się jednak w sobie. Mam kuchnię, piekarnik, dobrymi przepisami internet wybrukowany.
Mierzę siły na zamiary, dam radę! Potrzebna mi łatwa receptura i proste składniki. 
Szukam, wybrzydzam, pot z czoła ocieram. Zamiary mierzę na siły. Modyfikuję plan. 
Dość znacznie. Do zdolności dopasowuję. Wydaje mi się, że idealnie.
Nieświadomą niczego rodzinę wysyłam w teren i pod groźbą kary śmierci nakazuję, aby nikt mi się nie ważył  pokazywać przed upływem co najmniej 3 godzin.
Truchtam do sklepu. Z lekką zadyszką staję przed półkami z produktami, które da się wykonać dysponując ograniczonym czasem tudzież ograniczonymi umiejętnościami.
Jest! Sernik błyskawiczny. Na zimno. Trzeźwo oceniam zakres swoich możliwości, kupuję trzy. 
Tak na wszelki wypadek. Uważnie czytam instrukcję obsługi, brzmiącą mniej więcej wymieszać z mlekiem, wlać do blendera, nacisnąć guzik, przelać do formy. Pfff... 
Oceniam możliwości raz jeszcze. Do koszyka dorzucam galaretkę. A co! Rozkręcam się. Zgrabnym ruchem zgarniam również biszkopty. Na bogato.
Wracam i ochoczo biorę się do pracy. Oczyma wyobraźni widzę przeszczęśliwą rodzinę, oklaski i uściski, dom prawdziwy pełen wszechogarniającej miłości. 
Eee... Jak to było? Przez żołądek do serca,taaa...
Włączam dość głośno radio. Skoczna melodia dodaje mi animuszu.
Wlewam do blendera litr mleka zamiast 500 ml, zalewam pół kuchni wraz z glazurą. Wyłączam z łokcia radio, bo się do jasnej ciasnej skupić nie można.
Dobra, mam gotową masę. W trzech garnkach. Sporo tego wyszło, ale rodzina jeść uwielbia, nie ma tego złego.
Studiuję przepis na opakowaniu. Zatrzymuję się na informacji o tortownicy. 
Średnica - 24 cm. W popłochu szukam miarki. Wysilam intelekt i po 30 minutach znajduję. 
W koszu z brudną bielizną. (Dziecko mam, różnych rzeczy ciągle szukam. Moje życie stało się jednym wielkim poszukiwaniem).
Mierzę. Zgadza się. Pieczołowicie układam biszkopty. Zalewam tym, com za pomocą robota wieloczynnościowego uczyniła. Ciastka za cholerę nie chcą planowo się trzymać dna. 
Krew mnie zalewa, gdy paluchem usiłuję je na właściwe miejsce wepchnąć. Z opłakanym skutkiem. 
Obraz rozanielonej rodziny postukującej radośnie rodowymi sztućcami o porcelanowe nakrycia zaczyna mi się z deka rozmazywać.
Olśnienie spada na mnie jak grom z jasnego nieba. Galaretkę mam! A nawet dwie! Tak, użyję dwóch, to będzie wersja burżujska. Jest szansa, że sprytnie zakamuflują to, 
co pod spodem. 
Używam, wylewam. Raptownie wylewam. W "cieście" tworzy się dziura wielkości leja 
po bombie. Galaretka zajmuje miejsce biszkoptów. Po części. Fragment niewielki rozlewa się lichym strumieniem po wierzchu. 
Zaczyna mnie szlag jasny trafiać. Klnę na rodzinę ile wlezie w nosie mając, że pojęcia zielonego nie mają o moich męczarniach.
Znajdując się na skraju załamania nerwowego, próbuję sobie odpuścić. Ma smakować, 
a nie wyglądać. O zapachu nie wspomnę. Wizję rodziny, której nozdrza są rozkosznie drażnione aromatem ciasta, spycham na samo dno podświadomości.
Wstawiam do lodówki. Czekam cierpliwie. Zaglądam średnio co 10 minut i manualnie sprawdzam, czy się zsiadło. Tfu, zastygło.

Zajączek postanowił usmażyć naleśniki. Szkopuł w tym, że nie posiadał patelni. 
Szczęśliwym posiadaczem patelni był za to przyjaciel zajączka, miś. Przyjaciele powinni sobie pomagać. Zajączek wyruszył zatem do misia by pożyczyć sprzęt. Droga długa, 
czasu na rozmyślania pod dostatkiem.
Zajączek pełen pozytywnej energii snuje rozważania: Och, jak dobrze mieć takiego przyjaciela. Jest miły, uczynny, chętnie pomaga. Pożyczy patelnię jak nic! Droga się dłuży, dłużą się rozważania: A jak nie pożyczy? Co ja wtedy zrobię? Na nosie zajączka ląduje motylek, w oczy świeci słoneczko. Ech, czym ja się martwię? Miś ma serce na dłoni. 
Na pewno pożyczy. Słońce chowa się za chmury, robi się ponuro, las szumi złowieszczo. Zajączka dopadają wątpliwości: Coś mi się zdaje, że jednak nie pożyczy...
W wisielczym humorze dociera do chatki niedźwiadka. Puka. Miś staje w progu. Widząc przyjaciela uśmiecha się szeroko. Zajączek bez zbędnych ceregieli wypala: 
A wsadź sobie misiu tę patelnię w dupę!

Rodzina z wojaży wraca. Nabuzowana otwieram drzwi. Wpuszczam, kontaktu wzrokowego nie nawiązuję. 
Na głupie pytania Coś się stało? Dobrze się czujesz? nie odpowiadam.
Wymownym ruchem ręki wskazuję rodzinie miejsca przy stole. Siadają w grobowej ciszy. 
Nie bawię się w srebra i porcelanę. Paterę do ciasta mam w nosie. Zamaszystym ruchem przedramienia zgarniam stertę gazet ze stołu na dywan. Wnoszę sernik od siedmiu boleści 
w postaci półpłynnej masy niepodobnej do niczego. W formie. Stawiam z rozmachem. 
O dupie wielkodusznie nie wspominam.
Wychodząc rzucam przez ramię cedząc przez zęby: A łapami sobie to jedzcie!

wtorek, 20 listopada 2012

STRZAŁ W KOLANO


Nie zawsze manipulacje w kierunku uzyskania uznania w oczach innych idą we właściwym kierunku.
Należy się dobrze zastanowić przed podjęciem radykalnych kroków.
Wydawało mi się, że przemyślałam sprawę. Kwiatów nie przynosi już od dawna. Komplementów nie słyszę, mimo że ucho nad wyraz mocno nadstawiam i słuch wytężam. Charakterystycznego błysku w oku tęsknie wyglądam. Na próżno. Szukam winy w sobie. Analizuję. Zdania zgrabne w głowie układam. Koryguję bez końca, by nie usłyszeć tego, czego usłyszeć na pewno bym nie chciała. Po miesiącu wzbijam się na wyżyny intelektu 
i pytam. Z grubej rury, a jakże, mężczyźni wolą jasne komunikaty.
Czy nie wolałbyś mieć przy boku kobiety z kształtnym silikonowym biustem, nogami 
do nieba, tipsami do ziemi, obfitymi blond lokami i makijażem permanentnym?
Zastanawia się. Z tym makijażem permanentnym to pojechałam...
Otrzymuję odpowiedź. Z grubej rury, a jakże. Komunikat musi być klarowny, 
żebym nie drążyła tematu przez następny tydzień.
No co ty? Zwariowałaś? Za bardzo byłbym zazdrosny!
Nie, nie staram się ratować sytuacji i trzepotać zalotnie rzęsami. Niejasne obawy posiadam, że usłyszę Coś ci do oka wpadło? Idź se przemyj.
Idę się zabić.Strzałem w kolano.

poniedziałek, 19 listopada 2012

DZIEŃ JAK CODZIEŃ


Siedzę na tarasie w ratanowym fotelu. Komfortowo rozpieram się na miękkich poduchach.
Wolnym ruchem języka zlizuję wąsy z mlecznej piany. Uwielbiam latte. 
Rozcieram cynamon na podniebieniu. Chwilo trwaj. Mokre włosy wydzielają upojny zapach 
luksusowej odżywki. Nabalsamowane ciało mieni się opalizującymi drobinkami. 
Stukam wypielegnowanymi paznokciami barwy burgunda w poręcz wygodnego mebla. 
W takt muzyki klasycznej sączącej się cicho przez otwarte oszklone drzwi.
Dorodna zieleń (dzieło mych rąk i ogrodniczego talentu) otulająca kunsztownie kute, metalowe balustrady,
koi mój wzrok. 
Leniwie przerzucam kolorowe, błyszczące karty magazynu dla pań. Magazynu dla pań takich jak ja. Stworzonego dla mnie. Stworzonego po to, by się zanurzyć w tekstach i ilustracjach 
w takich okolicznościach jakie są właśnie moim udziałem.
Głaszczę jedwabistą sierść przyjaciela na dobre i na złe. Przyjaciela - ozdoby. 
Dwa w jednym.
Miniaturowy york odwzajemnia pieszczotę liżąc delikatnie mą dłoń. Wypielęgnowaną dłoń. 
Szepczę cicho jego imię: "Vivaldi...". Nie, nie sądzę, żeby było pretensjonalne. Przecież rasa zobowiązuje. Nie będę krzyczeć "Lolek!" przy sąsiadach. Co to byłby za wstyd...
Chłonę cudny poranek każdym porem skóry.

Strzał smoczkiem w lewe oko przerywa senne marzenia.
Młoda stoi w łóżeczku i ciekawie łypie chabrowymi oczętami. Obudzi się matka w końcu? 
Czy paszczę rozedrzeć? Już 5.30! 
Staram się olać i na drugi bok przewrócić. Niech stoi. Od stania nikt jeszcze nie umarł.
Budzi się jednakże mój nos. Fiołkami to mi tutaj nie pachnie, oj nie.
Nie ma to jak dzień zacząć od kupsztala. Stawia na nogi lepiej niż kawa. I nie mówię 
o rozkosznie puszystej latte. A o powolnym delektowaniu się napojem mowy nie ma. Fusiastą pijam. Trzepnąć ma. I trzepie.
Gdzieś na 2 godziny. 
Przewijam, przebieram. Jedną ręką. Drugą nos zatykam.
Puszczam samopas po chałupie i kawę na raty w gardło wlewam. 
Rozczochrany Lolek biega po mieszkaniu w locie zdejmując skarpetki. 
Wystawiłabym na taras, ale nie posiadam. Balkon mam. Nie będę szaleć 
i dziecka w listopadzie pobytem na balkonie uszczęśliwiać.
Psa to ja przed ciążą chciałam. Teraz mam dziecko i ten obowiązek w zupełności 
mi wystarczy.
Dziecię zwane Lolkiem, jak sama nazwa wskazuje, jest dziewczynką. 
Już dawno zaprzestałam słodkich zdrobnień w celu przywołania małej pseudo damy 
do porządku. Dwa siniaki na czole, ślad zielonej kredki w kąciku ust, ciuchy wytwornie wyciapciane jabłkiem tudzież długopisem, rajstopy w kroku, fantazyjny kołtun na głowie. 
To wszystko nijak mi do Blanki nie pasuje. Bądź do Klaudetty. 
Lolek na chwilę przestaje się ruszać. Ba! Siada i zajmuje się na kilka minut zabawą edukacyjną.
Darcie chusteczki higienicznej na trylion kawałków wymaga czasu.
Korzystam i zaległości w lekturze nadrabiam. Wygrzebuję na tę okoliczność stary program telewizyjny i próbuję jednym okiem "przelecieć"obrazki, a drugim kontrolować, by gnom sobie strzępów papieru nie powpychał do nosa lub ucha.
Niespełna dwuletni urwis nawet nie zamierza sobie owych otworów zatykać. Grzeczna dziewczynka.
Postanawia każdy z tryliona fragmentów chusteczki metodycznie powkładać do dzioba, pożuć z wyraźną przyjemnością na buziolu i zakończyć operację głośnym przełknięciem.
Loleeeeeeeeeek!!!!!! Czy ja cię, dziecko drogie, głodzę???

Chłonę atrakcje poranka każdym porem skóry. Z braku czasu- niemytej skóry. 

niedziela, 18 listopada 2012

OBUCHEM W ŁEB


Dorosła jestem (metryka nie kłamie). Postanowiłam (nie sama). Dokonałam (w duecie). 
Szok przeżyłam w toalecie (5 pozytywny test ciążowy nie może się mylić). Eee... To ja może wolę psa?
Za późno. Po ptokach. Po leniwym wyciąganiu się w barłogu do południa. 
Każdy dźwiga podobno swój krzyż. Ja postanawiam z dumą brzuch dźwigać. 
Próbuję również udźwignąć tonę dobrych rad, którymi jestem bombardowana dosłownie
z każdej strony.
Koleżanka wielodzietna: Przytyjesz! (Nieukrywana satysfakcja w głosie).
Znajoma nie obarczona ni jednym dziecięciem: A co cię naleciało???
Sąsiadka z troską: W tym wieku? Oby pani zdążyła wychować...
Rodzina gubiąc się w sprzecznych komunikatach: Leż, odpoczywaj, nie przemęczaj się. Spaceruj koniecznie z dużą częstotliwością, w chałupie się nie oszczędzaj. Tylko prysznic!
Nie żałuj sobie kąpieli w pianie! Jedz to, nie jedz tamtego, od tego zależą losy świata!
Kuzynka świeżo po porodzie: Ty się kochana wyśpij na zapas.

Do serca wzięłam poradę ostatnią. Spać na czas, spać na wyścigi, dam radę. Nie ja pierwsza,
nie ostatnia, wstawać do dziecięcia heroicznie w nocy będę. Twarda sztuka ze mnie.
Phi, wielkie mi halo.

Pół roku po porodzie:

Akcja rozpoczyna się o 3.20. Z łóżeczka dobiega złowieszczy jęk. Aha. Jeść matka!
Teraz, zaraz, natychmiast!
3.21  Kilkoma susami pokonuję odległość do kuchni. Po ciemku. Taka ze mnie spryciula.
3.22  Rozlawszy mleko tylko raz udaje mi się bez przeszkód pokonać drogę powrotną
i nakarmić gnoma.
3.27  We flaszce widać dno. Biorę ssaka do odbicia. Naiwnie wydaje mi się, że po soczystym beknięciu błogo zaśnie.
3.30  Dziecię oczy wielkości patery do ciasta, spać ani myśli. Ożywione dodaje efekty dźwiękowe "A ghuu...A ghee..."
3.31  Odkładam kluchę do łóżeczka. Nie po to się tydzień męczyłam ucząc samodzielnego zasypiania, żeby teraz bujać na rękach do krwi ostatniej i trzasku w kręgosłupie.
3.32  Młoda bada teren za pomocą kończyn. Wszystkich kończyn. Mam wrażenie, że liczy nimi szczebelki. Wciąż od nowa. I od nowa. I znów.
3.40  Zabawa ewoluuje: poturlam się w prawo, potem w lewo, a następnie na skos.
3.42  Pięty za głową, pupsztal celujący w sufit. Popatrz mamo jaka jestem zdolna.
3.45  Znudziło jej się. Poryczy sobie. Ino głośno. "Ja nie śpię, niech nie śpi cały blok".
Nazajutrz żaden z sąsiadów nie odpowiada na moje ukłony.
3.47  Znam swoje dziecko lepiej niż własną kieszeń, pić jej się chce! Wyruszam do kuchni
po wodę.
3.48  Wracam. Zyskuję pewność, że jednak lepiej znam kieszeń. Picie jest głupie.
3.49  Otwieram drzwi do łazienki zapalając w niej światło. W pokoju malucha się przejaśnia.
Nie na tyle jednak, by to przeszkadzało łobuzowi zasnąć.
3.50  Jednak przeszkadza. Gaszę.
3.51  Mózg mi paruje, myślę intensywnie, szukam sposobu na bandytkę. Zapewne jest jeszcze głodna! Ruszam znajomym szlakiem do kuchni.
3.52  Włażę z impetem w drzwi od łazienki. Klnę po cichutku na czym świat stoi. Soczyście
i wielopiętrowo.
3.53  Docieram do celu. Nie robię sobie o dziwo krzywdy. Nie bez znaczenia jest fakt,
że kuchenne pomieszczenie pozbawione jest drzwi...
3.57  Karmię. Dziecko, gdyby mogło, przewróciłoby butlę na lewą stronę w celu wylizania drogocennych resztek. O spaniu mowy nie ma. Następuje nadpobudliwość
dźwiękowo-ruchowa. "Umiem biegać na leżąco! A ghhuuu...!!!" - gaworzy kręcąc młynki rączkami i nóżkami.
4.00  Oooo! Już czwarta??? Jak ten czas leci... A położyłabym się, a olała, a nic się marudzińskiej w bezpiecznym łóżeczku nie stanie, niech się gimnastykuje i do 7 rano... Niestety, egzemplarz wymagający uwagi i braw rzęsistych urodziłam, popisywać się W CISZY będzie tylko mając w zasięgu wzroku publikę. Czyli mnie. Inaczej ryk, glut po pas, histeria i inne cuda wianki.
4.05  Zaczynam powtarzać półgłosem monotonnie "Bardzo kocham moje dziecko. Bardzo kocham moje dziecko..."
4.10  W nocy flacha, w dzień cycek. Cycek przestaje się orientować, że dzień się jeszcze nie zaczął, lecę więc do łazienki i w popłochu szukam sprzętu.
4.14  Już po 4 minutach bezowocnych wysiłków orientuję się, że staram się z jęzorem na brodzie i pulsującą żyłą na czole odciągnąć pokarm nie tym końcem . Ma się ten refleks.
4.20  Wracam. Powieki mi się same zamykają. Słodkie maleństwo stęka ile wlezie. Jak mi teraz kupsztala pociśnie, to się do końca życia psychicznie nie pozbieram.
4.25  Jęki i stęki ustają. Przyświecam sobie telefonem zaglądając w pieluchę. Teren czysty. Takiej ulgi nie czułam już dawno.
4.30 Niespodziewanie brzdąc nieruchomieje. Zastyga z nogą między szczebelkami. Śpi! Cud!!!
4.31  Moszczę się w pościeli, mojej twarzy nie opuszcza błogi uśmiech. Tak będę spała! Uśmiechnięta!
4.32  Zaczyna mnie coś uporczywie drapać w gardle. Ani zakasłać, bo się potwór obudzi,
ani wyjść (znów do kuchni, szlak wielokrotnie przetarty), bo najpierw trzeba by było wstać
z mocno wiekowego i równie mocno skrzypiącego łóżka.
4.32 - 5.15  Duszę się w całkowitej ciszy i samotności...