Niespodziewany telefon od koleżusi z czasów licealnych. 100 lat się nie widziałyśmy.
Zdobyłam twój numer, musimy się spotkać!
Przystaję ochoczo na propozycję. Mam tydzień na przygotowania. Są konieczne.
Koleżusia przybyła z Paryża, rzekomo trzyma się świetnie, wygląda 10 lat młodziej
i 10 razy jędrniej niż kiedyś.
No nie mogę być gorsza, nie mogę i już. Wprawdzie nie posiadam męża,
który jest sławą w dziedzinie chirurgii plastycznej, na nadmiar pieniędzy nie narzekam,
ale mam bogatą wyobraźnię i chęci szczere.
Coś wymyślę. Sama jeszcze nie wiem co...
Ogłaszam tydzień następny dniami zdrowego żywienia, sportu i zabiegów upiększających.
Drugiego dnia rezygnuję z brzuszków. Po dniu pierwszym nie mogę się ruszać.
Odreagowuję pochłaniając nieprzyzwoite ilości chipsów. Zagryzam czekoladą.
Colą popijam. Wszystko w pozycji leżącej, ograniczając wysiłek fizyczny do niemrawych ruchów jednej ręki. Przy jedzeniu myśli się bowiem lepiej.
A ja myślę intensywnie jakby się tu upiększyć najmniejszym nakładem środków.
Domowe sposoby są najlepsze. Plan poprawiania urody układam kolejnych 5 dni.
Posiłkuję się gazetami, poradnikami, przekopuję internet.
Nadchodzi wiekopomna chwila. Budzę się rano z nerwami na wierzchu. Do 18. mam czas.
Wmawiam sobie, że zdążę. Sama w to nie wierzę.
Lolek ma dzień na NIE. Psuje mi z trudem ułożony harmonogram.
Latam spocona i rozczochrana, zabawiam jak umiem. Jestem jednak za mało zabawna. Widocznie nie umiem.
Dzień na NIE trwa w najlepsze. Cenne minuty uciekają.
Trzecia. Mam obłęd w oczach. W myślach wywalam Lolka przez okno i skaczę sama
w ślad za nim.
Bzdura. Na parterze mieszkam. Co tak będziemy w środku dnia w krzakach pod balkonem siedzieć.
Córka w przypływie dobrego humoru i dzięki wyeksploatowaniu wszystkich sił za pomocą kilkugodzinnego galopu po chałupie przeplatanego rykiem, udaje się łaskawie na spoczynek. Pada na dywan i nie wstaje.
Przenoszę do łóżeczka. Oddycham z ulgą. Lecę do łazienki.
Kąpiel. Jaka piana, prysznic i to szybko. Peeling. Gdzie ja mam oliwę? No jak to gdzie?
Tam gdzie zawsze, w szafce w toalecie. Gwoli ścisłości, peeling robię sama. Oliwa, kawa mielona, sól gruboziarnista.
Mieszam. Na ciało nakładam. Po jaką cholerę goliłam wcześniej nogi???
Zagryzam wargi. Nie drę się z bólu tylko dlatego, że Lolencja śpi. Jak się obudzi,
to pozamiatane.
Mażę się balsamem antycellutisowym. Zagryzam wargi ponownie.
Włosy. Wśród nawału informacji na temat układania koafiury, znalazłam radę złotą.
Na dłoń nałóż niewielką ilość żelu. Układaj włosy pracując palcami.
W trudzie i znoju pracuję palcami ile wlezie.
Efekty przechodzą moje najśmielsze oczekiwania. Kosmetyk zastyga bądź zbyt szybko,
bądź zbyt opieszale, na głowie mam gniazdo, w oczach żądzę mordu. Na temat pracy moich palców wyrabiam sobie bardzo negatywną opinię.
Dobra, ogarniam gniazdo, zaczyna przypominać coś na kształt fryzury...
Makijaż. Nowy tusz. Ekspedientka w drogerii zapewniała:
Oczywiście, że da pani radę umalować rzęsy tą gumową szczoteczką! Spiralki to przeszłość. Żadna tak precyzyjnie nie rozczesze i nie wydłuży.
Wierzę jej. Z moich pięciu rzęs jednym niewprawnym ruchem wyczarowuję trzy. W mordę jeża! Puder na twarzy zmienia kolor. Na ciemniejszy. Na dużo ciemniejszy, o zgrozo. Wymyślam sobie od najgorszych za pomysł testowania nowych kosmetyków. Akurat dziś.
Sięgam do zakamarków pamięci, odtwarzam w umyśle wszystkie mądre zdania,
które wcześniej wyczytałam na okoliczność urody poprawiania.
Nadmiar podkładu zebrać chusteczką higieniczną.
Zbieram. Fragmentarycznie. Wyglądam jak wyjdź stąd i nie waż się wracać.
Matko Bosko Częstochowsko! Jestem bliska zawału.
Czas ucieka. Ubiorę się, a potem się będę korygować.
Golf. Tak, jest piękny. Jasnokremowy. Opinający. Elegancki. Zakładam.
Następną godzinę spędzam na przymierzaniu czapek damskich, czapek męskich, a w desperacji i dziecięcych.
Pracę palcami szlag trafił. Na głowie mam gniazdo. ZNOWU.
Makijaż z kolei mam na golfie. Który nie jest już taki jasny, a na pewno nie kremowy.
Przy zakładaniu oszałamiającej spódnicy umyka mi jeden szczegół. Dość istotny. Pomalowałam wcześniej paznokcie. Szybkoschnącym lakierem. Ten, kto stwierdził, że schnie w minutę, był w wielkim błędzie.
Wraca mężczyzna. Patrzy jak się miotam. Nauczony doświadczeniem nie wyraża opinii
na temat moich marnych wysiłków. Wydaje się ździebko zdziwiony. Pod wpływem mojego piorunującego wzroku zmienia wyraz twarzy. Jedynie jego oczy zdają się mówić:
Nic mnie już nie zdziwi.
Mam 15 minut do wyjścia. Chcę odwołać spotkanie. Nie, ciekawość jest silniejsza.
Ja też jestem silna.
Przecież liczy się wnętrze. Wmawiam sobie, że jestem dobrą matką. To dużo.
Przeczesuję włosy jak bądź. Wciskam się w dżinsy. Luźna koszula w kratę zakamufluje brak talii.
Pierwotny plan zadania szyku wysokimi szpilami zarzucam.
Buty na płaskim szmatą przejadę, będą jak nowe.
Dżinsowa kurteczka. Gitara. Piosenka country.
Wróć! Sama kurteczka. Bez gitary i piosenki.
Ruszam.
Jestem druga. Koleżusia już zajęła miejsce przy niewielkim stoliku. Elegancja, nomen omen Francja, wzroku nie mogę oderwać.
Cmok, cmok w powietrze.
Uśmiecha się lekko, mgiełka dobrych i bardzo drogich perfum drga.
Jak miło cię znów widzieć. Nic a nic się nie zmieniłaś!
No właśnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz