sobota, 24 listopada 2012

JAK KUPIĆ MAJTKI I NIE ZWARIOWAĆ


Trudna sprawa. Przynajmniej w moim wypadku.

Podejście pierwsze. Bazar.

Chodzę, oglądam, sporym brzuchem sobie drogę toruję. W ciąży jestem.
Wizyty u ginekologa co miesiąc. Potrzebne mi jakieś koronkowe cudo,
co by szyku zadawać. Takie cudo na 98 cm w biodrach.
Wzrok mój wyławia stragan kipiący obfitością bielizny w barwach przeróżnych, kształtów wszelakich,cenach na moją kieszeń.
Podchodzę, oko błyszczy, ręka sama sięga po towar. Nagle słyszę głos sprzedawczyni:
Takich dużych to ja nie mam.
Wściekłe oko matowieje, rękę cofam ruchem błyskawicznym.
Nie patrzę jej w oczy. Odwracam się na pięcie, uciekam.
Powrotna droga upływa mi na wymyślaniu ripost bardzo ciętych i jeszcze bardziej błyskotliwych.

Podejście drugie. Sklep.

Już rok wszystko w chałupie kręci się wokół Lolka. 
Po roku nareszcie udało mi się doprowadzić biodra do właściwych rozmiarów.
Nadludzkim wysiłkiem. 88 cm, da się żyć.
Łaknę nowych majtek jak kania dżdżu. Nie, nie pójdę na bazar. Rana jest zbyt świeża.
Niedługo moje urodziny. Sugeruję Dużemu, żeby nie robił szopek z prezentu. 
Nie chcę niespodzianki.
Nie mam już siły cieszyć się z kolejnego wazonu.
Duży oddycha z ulgą. Lubi konkret. No i trochę się mnie boi.
Prosi bym wybrała coś, co będzie cieszyć również jego oko.
Wybrałam już dawno. Ze względów finansowych jednak nie wspominam o operacji biustu.
Z kompletem luksusowej bielizny wyskakuję.
Duży się cieszy. Warunek - mam wybrać sama. 

Urodziłam się z wadą genetyczną, która u kobiet spotykana jest niezmiernie rzadko.
Nienawidzę zakupów.
Tydzień z życia wyjmuje mi wmawianie sobie, że wyjdę ze sklepu żywa. 
I normalna. 
Gdy już prawie w to wierzę, wyruszam na łowy.

Łażę po galerii handlowej pozornie bez celu. Zataczam koła, odwiedzam kolejne piętra.
Do salonu z fikuśną bielizną wchodzę niby od niechcenia.
Ile to mnie nerwów kosztuje, wiem tylko ja. 
Będzie dobrze, będzie dobrze, będzie dobrze. 
Od progu okazuje się, że jednak nie.
Zanim otrząsnę się z szoku, że w ogóle weszłam, dopadnie mnie ekspedientka.
Skrzyżowanie Dody z Catherine Deneuve. Tak, to możliwe.
Misterna fryzura, świeży manikjur, ślubny makijaż, niebotycznie wysokie i bardzo gustowne 
szpilki, ciuchy o których nawet nie śmiem marzyć.
Od tej chwili zapominam o potencjalnej wygranej w lotto.
Wolę pracować w tym sklepie! Ile trzeba zarabiać, żeby tak wyglądać, do diaska?
Ponieważ legendy krążą o solidarności kobiet, wpasowuję się gładko w temat 
i nazywam w myślach ekspedientkę Pindzią.
Pindzia mierzy mnie znudzonym wzrokiem od góry do dołu. Wydyma precyzyjnie 
umalowane usteczka i pyta:
W czym mogę pomóc?
Mam ochotę wykrzyczeć jej prosto w upudrowaną twarz:
W opiece nad dzieckiem! Wolontariat mile widziany!
Zamiast tego elokwentnie dukam:
Eee... No, bieliznę kupić chciałam...
Pindzia wydaje się być lekko zdziwiona. Nie wiem, którego słowa nie rozumie.
Kupić czy bielizna. 
Drąży temat:
Jaki rozmiar?
Ha! Tu mnie ma. Niby się do jakichś rozmiarowych tabelek w necie dokopałam, 
niby wymierzyłam się wzdłuż i wszerz, nijak mi jednak to 75 DD do mojego zmęczonego karmieniem bufetu nie pasuje.
Raz kozie śmierć. Odpowiadam. Pomijam jedno D.
Oblicze Pindzi wydaje się być zdziwione bardziej.
Następuje atak.
Rozumiem, że interesują panią komplety z przeceny?
Po czym wnosisz Sherlocku? W worku po kartoflach nie przyszłam, a złotego roleksa chowam w domu w skarpecie, żeby mi nikt go nie ukradł.
Podnoszę dumnie głowę. Rzucam w przestrzeń:
Cena nie gra roli.
Pindzia zaciera ręce, uśmiecha się chytrze. Jeden zero dla niej.
Poniosło mnie. Ściskam w spoconej dłoni wymiętą stówę.
Gorączkowo kombinuję jakby tu wyjść z zaistniałej sytuacji z twarzą.
Jakby tu w ogóle wyjść ze sklepu.

Pindzia w swoim żywiole. Prowadzi mnie od jednego wieszaka do kolejnego, 
od półki do półki.
Ceny z kosmosu biją po oczach. Ja biję się z myślami: uciec, 
czy przekonać Pindzię, że w zasadzie moim marzeniem jest pończocha samonośna. Jedna.

Nie umiem przerwać jej tańca radości. Daję się namówić na przymierzenie kilku sztuk.
Za kotarą przymierzalni ocieram pot z czoła. Nawet nie zdejmuję czapki.
Stukam w cienkie ściany, kopię w zasłonę, stwarzam wrażenie, że zakładam, zdejmuję 
i znów zakładam.
Niespodziewanie wzrok pada na metkę jednego z kompletów. 99 zł. Całość!
Jestem uratowana. Kupię, Pindzia będzie miała za swoje.
Wychodzę, dla zachowania pozorów kręcę trochę nosem:
No nie wiem sama... Te figi... Hmmm... Mogą być za małe.
Pindzia jak pirania czuje krew. Nie umie zamaskować podekscytowania. Już wie, że kupię.
Och, co też pani opowiada! Proponuję mniejsze, pani taka szczupła! 
Te mogą odstawać na tyle.
Gdzie??? Tył to ma samochód. Ja mam pupunieczkę.
Nie daję się namówić na rozmiar XXS. Finalizuję zakup. Resztkami sił wychodzę.
Na Do widzenia już mnie nie stać.

W domu przymierzam na spokojnie. Duży zachwycony. Rzeczywiście, wszystko pasuje 
jak ulał i na tyle nie odstaje.

W następnym miesiącu z przyczyn ode mnie niezależnych chudnę 7 kilo i kurczę się 
o rozmiar, albo i dwa.
Łkając rozdzierająco upycham sporo za obszerne koronkowe cacuszko na dnie szafy.
Błagam Dużego o wazon.  
Razem idziemy na bazar. Cieszę się jak głupia.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz