Żeby stworzyć prawdziwy dom trzeba spełnić pewne warunki. Konieczna jest pewna ilość nieporządku.
Zaliczone. Spora ilość bałaganu wyziera z każdego kąta. Że tak powiem permanentnie wyziera.
Po prawdziwym domu powinno biegać dziecko. Najlepiej w liczbie mnogiej.
U mnie pod nogami plącze się jedno. Prawie permanentnie. Nie plącze się tylko wtedy,
kiedy śpi.
Prawdziwy dom powinien pachnieć jedzeniem, a najlepiej ciastem.
No i tu zaczynają się schody. Gdy rozdawano talenta kulinarne, to ja po nadprogramowe kilogramy w kolejce stałam.
Zbieram się jednak w sobie. Mam kuchnię, piekarnik, dobrymi przepisami internet wybrukowany.
Mierzę siły na zamiary, dam radę! Potrzebna mi łatwa receptura i proste składniki.
Szukam, wybrzydzam, pot z czoła ocieram. Zamiary mierzę na siły. Modyfikuję plan.
Dość znacznie. Do zdolności dopasowuję. Wydaje mi się, że idealnie.
Nieświadomą niczego rodzinę wysyłam w teren i pod groźbą kary śmierci nakazuję, aby nikt mi się nie ważył pokazywać przed upływem co najmniej 3 godzin.
Truchtam do sklepu. Z lekką zadyszką staję przed półkami z produktami, które da się wykonać dysponując ograniczonym czasem tudzież ograniczonymi umiejętnościami.
Jest! Sernik błyskawiczny. Na zimno. Trzeźwo oceniam zakres swoich możliwości, kupuję trzy.
Tak na wszelki wypadek. Uważnie czytam instrukcję obsługi, brzmiącą mniej więcej wymieszać z mlekiem, wlać do blendera, nacisnąć guzik, przelać do formy. Pfff...
Oceniam możliwości raz jeszcze. Do koszyka dorzucam galaretkę. A co! Rozkręcam się. Zgrabnym ruchem zgarniam również biszkopty. Na bogato.
Wracam i ochoczo biorę się do pracy. Oczyma wyobraźni widzę przeszczęśliwą rodzinę, oklaski i uściski, dom prawdziwy pełen wszechogarniającej miłości.
Eee... Jak to było? Przez żołądek do serca,taaa...
Włączam dość głośno radio. Skoczna melodia dodaje mi animuszu.
Wlewam do blendera litr mleka zamiast 500 ml, zalewam pół kuchni wraz z glazurą. Wyłączam z łokcia radio, bo się do jasnej ciasnej skupić nie można.
Dobra, mam gotową masę. W trzech garnkach. Sporo tego wyszło, ale rodzina jeść uwielbia, nie ma tego złego.
Studiuję przepis na opakowaniu. Zatrzymuję się na informacji o tortownicy.
Średnica - 24 cm. W popłochu szukam miarki. Wysilam intelekt i po 30 minutach znajduję.
W koszu z brudną bielizną. (Dziecko mam, różnych rzeczy ciągle szukam. Moje życie stało się jednym wielkim poszukiwaniem).
Mierzę. Zgadza się. Pieczołowicie układam biszkopty. Zalewam tym, com za pomocą robota wieloczynnościowego uczyniła. Ciastka za cholerę nie chcą planowo się trzymać dna.
Krew mnie zalewa, gdy paluchem usiłuję je na właściwe miejsce wepchnąć. Z opłakanym skutkiem.
Obraz rozanielonej rodziny postukującej radośnie rodowymi sztućcami o porcelanowe nakrycia zaczyna mi się z deka rozmazywać.
Olśnienie spada na mnie jak grom z jasnego nieba. Galaretkę mam! A nawet dwie! Tak, użyję dwóch, to będzie wersja burżujska. Jest szansa, że sprytnie zakamuflują to,
co pod spodem.
Używam, wylewam. Raptownie wylewam. W "cieście" tworzy się dziura wielkości leja
po bombie. Galaretka zajmuje miejsce biszkoptów. Po części. Fragment niewielki rozlewa się lichym strumieniem po wierzchu.
Zaczyna mnie szlag jasny trafiać. Klnę na rodzinę ile wlezie w nosie mając, że pojęcia zielonego nie mają o moich męczarniach.
Znajdując się na skraju załamania nerwowego, próbuję sobie odpuścić. Ma smakować,
a nie wyglądać. O zapachu nie wspomnę. Wizję rodziny, której nozdrza są rozkosznie drażnione aromatem ciasta, spycham na samo dno podświadomości.
Wstawiam do lodówki. Czekam cierpliwie. Zaglądam średnio co 10 minut i manualnie sprawdzam, czy się zsiadło. Tfu, zastygło.
Zajączek postanowił usmażyć naleśniki. Szkopuł w tym, że nie posiadał patelni.
Szczęśliwym posiadaczem patelni był za to przyjaciel zajączka, miś. Przyjaciele powinni sobie pomagać. Zajączek wyruszył zatem do misia by pożyczyć sprzęt. Droga długa,
czasu na rozmyślania pod dostatkiem.
Zajączek pełen pozytywnej energii snuje rozważania: Och, jak dobrze mieć takiego przyjaciela. Jest miły, uczynny, chętnie pomaga. Pożyczy patelnię jak nic! Droga się dłuży, dłużą się rozważania: A jak nie pożyczy? Co ja wtedy zrobię? Na nosie zajączka ląduje motylek, w oczy świeci słoneczko. Ech, czym ja się martwię? Miś ma serce na dłoni.
Na pewno pożyczy. Słońce chowa się za chmury, robi się ponuro, las szumi złowieszczo. Zajączka dopadają wątpliwości: Coś mi się zdaje, że jednak nie pożyczy...
W wisielczym humorze dociera do chatki niedźwiadka. Puka. Miś staje w progu. Widząc przyjaciela uśmiecha się szeroko. Zajączek bez zbędnych ceregieli wypala:
A wsadź sobie misiu tę patelnię w dupę!
Rodzina z wojaży wraca. Nabuzowana otwieram drzwi. Wpuszczam, kontaktu wzrokowego nie nawiązuję.
Na głupie pytania Coś się stało? Dobrze się czujesz? nie odpowiadam.
Wymownym ruchem ręki wskazuję rodzinie miejsca przy stole. Siadają w grobowej ciszy.
Nie bawię się w srebra i porcelanę. Paterę do ciasta mam w nosie. Zamaszystym ruchem przedramienia zgarniam stertę gazet ze stołu na dywan. Wnoszę sernik od siedmiu boleści
w postaci półpłynnej masy niepodobnej do niczego. W formie. Stawiam z rozmachem.
O dupie wielkodusznie nie wspominam.
Wychodząc rzucam przez ramię cedząc przez zęby: A łapami sobie to jedzcie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz