piątek, 30 listopada 2012

BO KTO DA RADĘ JAK NIE JA?


W piątek Duży komunikuje mi, że sobotę spędzi w delegacji.
Zatroskanym głosem pyta, czy dam radę.
Chyba mi chłop zgłupiał na starość. Ja nie dam rady???
Matką jestem, codziennie spędzam z Lolkiem kilka bądź kilkanaście godzin sam na sam.
Owszem, czekałam na weekend jak na zbawienie. Czekałam, aż ojciec pałeczkę przejmie
i marudzącą bandytką się zajmie. Cóż, siła wyższa, jestem matką, jestem silna.
(W niedzielę sobie odbiję - postanawiam nie bez satysfakcji.)

Rezygnujemy z zajęć?
Zgłupienie chyba postępuje gwałtownie. Rezygnujemy? W życiu!
Lolek ma problem z dotykiem. Do łapy nie chce wziąć nic oprócz gładkich plastikowych klocków.
Do buziola pcha za to wszystko, co do żarcia się nie nadaje. Kępami kłaki z koca wygryza, wpija się uzębieniem w meble. Rękami, a nie tylko paszczą ma świat poznawać.
Pracujemy nad tym w pocie czoła.
Ja chcę mieć w końcu brudne dziecko! Dziecko ufaflane musem jabłkowym.
Dziecko wysmarowane od stóp do głów jogurtem. A niech będzie moja strata- buraczkami też. Mam za to sterylnie czystą dziecinę, która drgawek dostaje, gdy tłumaczę,
że od wzięcia w rękę biszkopta się nie umiera.
Nie po to tachamy Lolka w każdą  sobotę na terapię sensoryczną wyczekując, aż się gnom odblokuje, żeby rezygnować z tak błahego powodu jak wyjazd Dużego.
Matką jestem, umiem prowadzić spacerówkę, z buta sobie polecę.

Duży wyjeżdża o 7 rano. Zajęcia mamy o 9. Mnóstwo czasu.
O 8.25 jestem gotowa do wyjścia. Przepełnia mnie duma.
8.30- Lolek ciśnie takiego kupsztala, że muszę wymieniać cały zestaw ubraniowy,
w który go wystroiłam.Idzie mi sprawnie. Z dumy pękam.
8.35- wybija mi wodę w kuchennym zlewie. No żesz...
Garnkiem działam, wylewam ile się da do wanny. Następnie olewam problem,
biorę Lolka pod pachę, wózek w zęby i ruszam w drogę.
8.45 - zaczyna padać. Lolek ma alergię na folię przeciwdeszczową. Objawy: ryk, zgrzytanie zębów, glut po pas, ogólna histeria. Dwudziestominutową drogę pokonuję w minut dwanaście. Pot po czterech literach leje się strumieniami.

Punkt dziewiąta rozpoczynamy terapię przez zabawę. Lolek bawi się świetnie, terapeutka znacznie mniej.
Blokada niespodziewanie ustępuje na tyle, że moja dziewczyna przestaje bać się ryżu.
Sypki, surowy, świetny materiał do ćwiczeń.
Śliski i nie brudzi. NIE KLEI SIĘ. Lolek z rozmachem Boryny sieje ryż po całej sali.
Pełne garście nabiera. Pani, która w zamierzeniu miała przesypywanie z naczynia czerwonego w zielone, próbuje przekonać Lolka by się w temat wpasował. Lolek ani myśli.
Pani zaczyna mówić sama do siebie. Dość nerwowo.
Do wizyty następnego dziecka mam 20 minut, chyba zdążę posprzątać...
Lolek zdaje się być w pięciu miejscach na raz. Za punkt honoru stawia sobie,
by ani centymetr podłogi nie pozostał ryżem nietknięty.
Jestem szczęśliwa. Bardzo. Mam ochotę ucałować panią i dać jej wesołego pstryczka w nos, na którym gromadzą się krople potu. Rezygnuję jednak, żeby w swój nos mocniejszego pstryczka nie dostać od zdenerwowanej pani.
Mija 20 minut. Pani dość natarczywie przypomina, że już kończymy. Lolek jest innego zdania.
Ponieważ chwyt podpachowy mam opanowany, udaje mi się wynieść rozwrzeszczane dziecię z Ryżowej Krainy.
Wracamy wolnym krokiem rozkoszując się świeżym powietrzem. Z Lolka sypie się ryż.
Docieram do domu w doskonałym humorze. Lubię soboty.

W zlewie wody więcej. Brudnej wody.
Trudno, Duży wróci, Duży coś poradzi. W łazience też mam kran.
A jak mam, to żal nie skorzystać. W chwili, gdy go odkręcam, do mych uszu dobiega szum wody w kuchni.
Czary. Tu odkręcam, tam leci...
Lecę do kuchni. W zlewie wody przybywa. Wybija, że tak powiem, po całości.
Zaglądam pod spód. Leje się z nieszczelnej rury.
Podstawiam garnek. Duży wróci, Duży da radę.
Garnek napełnia się w pół minuty. Stawiam następny i lecę wylać wodę z poprzedniego.
Lolek sygnałami dźwiękowymi godnymi Tarzana daje znaki, że coś by przekąsił.
Moment, córko droga, mama z żywiołem walczy.
Pod zlew podstawiam dwa garnki i wiadro. Co chwilę przesuwam zgodnie z ruchem wskazówek zegara.
W locie podgrzewam lolkowy obiad. Bardzo domowy. Bardzo ze sklepu.
Trasę między kuchnią a łazienką przemierzam w coraz szybszym tempie.
Wylewam wodę z dwóch garnków na raz żałując, że nie mam trzeciej ręki, żeby również złapać wiadro. Lolek dzielnie mi towarzyszy plącząc się pod nogami. Między jednym garnkiem, a drugim wiadrem usiłuję łyżką Lolkowi do dzioba trafić.
Teraz ja staram się być w pięciu miejscach na raz. Z marnym skutkiem.

Kiedy rura pod zlewem zaczyna przeciekać w trzech miejscach, a mydliny sąsiadów zalewają mi powoli kuchnię, stopy i dziecko, dochodzę do wniosku, że potrzebna mi pomoc.
Hydraulik za miastem.
Jest sobota, wolne mam, co też pani...
Telefon do właściciela mieszkania. Ja wynajmuję, niech on się martwi.
Zjawia się po 40 minutach razem z żoną. Nobliwe starsze małżeństwo. W odświętnych ciuchach.Oboje.
Z rodzinnego obiadu ich ściągnęłam. Ona idzie na ploty do sąsiadki, on ma poradzić sobie
z problemem w kwadrans, albo i szybciej.

Po upływie 40 minut mam w domu potop. Właściciel nie ma już odświętnych spodni.
Po kancie ślad nie został.
Klęczy w tym pobojowisku i usiłuje łokciem zatkać wyrwę, która powstała,
gdy wspaniałomyślnie usunął kolanko. I wspaniałomyślnie od razu zapomniał
w jaki sposób je z powrotem zamontować.
Wali się przy tym raz po raz łbem w zlew. Stoję nad nim i zastanawiam się, za którym razem zrozumie, żeby gwałtownie nie podnosić głowy. Ten moment nie następuje.
Lolek śpi i o dziwo głośne przekleństwa właściciela nie przeszkadzają mu wcale, a wcale.

Dzwonię po pogotowie hydrauliczne. Mam czekać. Trudno powiedzieć ile.
Błagam, proszę, obrazowo przedstawiam sytuację- że małe dziecko, że się leje,
że już strumieniem tryska, że perskie dywany w niebezpieczeństwie, że za stylowe meble
będą mi zwracać.

Lolek się budzi. Głodny. Dałabym suchą bułę, ale buła w rączki kłuje. A surowym ryżem dziecko się raczej nie nasyci.

Latam więc między kuchnią, łazienką a pokojem dziecinnym, wodę wylewam, mopem macham, łyżką do lolkowej paszczy w międzyczasie celuję.
Na telefon do Dużego, żeby się natychmiast teleportował z powrotem, czasu nie mam.
Właściciel rzuca mięsem przy kolejnym uderzeniu w zlewozmywak.

Zalewa mi przedpokój. Lolek koniecznie chce wyjść z łóżeczka. Drze się jeszcze głośniej
niż właściciel.
Wylewam, mopuję, wycieram, dywany zwijam, buty upycham gdziekolwiek, byle wysoko
i sucho było.
Lolkowi dla uspokojenia śpiewam starając się zagłuszyć bluzgi właściciela.

Czekam bezskutecznie na fachową pomoc. Kombinuję jak z uchwytu do mopa i mokrej szmaty tobołek na kijku zmontować, tabletkami uspokajającymi obficie npełnić i ruszyć w siną dal, może być do wariatkowa, byle dalej...

Przyjeżdża ekipa specjalistów. Po 10 minutach woda przestaje się lać.
Umorusany właściciel uprzejmie dziękuje, gdy ja, umorusana jeszcze bardziej, proponuję herbatę.
Jest gościem, ja panią domu, konwenanse należy zachować.
Napije się w domu. Niech mu będzie, nie nalegam.

Kolejne dwie godziny spędzam na usuwaniu skutków awarii. Lolek koniecznie chce się wytaplać w brudnej wodzie. Bronię własną piersią jak mogę. Zaraz, zaraz, jak to było?
Uważaj czego sobie życzysz, bo się jeszcze spełni. A ja tak chciałam mieć brudne dziecko...

Gdy krajobraz po bitwie zaczyna przypominać chałupę, siadam w końcu. Włączam radio.
Witam państwa w to leniwe, sobotnie popołudnie.
Buty wysoko, w odbiornik rzucam więc mokrą skarpetą Lolka.
Pogrążam się w myślach. Zastanawiam się, który z dni tygodnia będzie od tej pory moim ulubionym w zastępstwie soboty.
Czekam na Dużego. Duży wróci, Duży pizzę zamówi, bo ja ugotować obiadu już nie dam rady...

Ps.

Trzy miesiące później.
Zwabiona niepokojącą ciszą zaglądam do kuchni.
Lolek siedzi na środku i paluszkiem zapamiętale wygrzebuje jogurt z opakowania.
Jak to skąd ma? Z kubła na śmieci. Na szczęście segreguję, frakcja sucha wchodzi w grę. Jogurt we włosach już jest. Teraz trzeba z namaszczeniem wsmarować przetwór mleczny
w rajstopy, bluzkę i dywan.( Tak, mam dywan w kuchni, można się śmiać.)
Patrzę z zachwytem.
Od tej pory olewamy zajęcia w sobotnie leniwe poranki.
Sypiemy ryżem na szczęście w inne dni tygodnia.



3 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. ubrać dziecko w białe rajstopy i body koloru takowego. pozwolić jeść samodzielnie. zmiksowane truskawki i maliny.
      BRAWURA. :P

      Usuń
  2. ale tylko w Waszym wykonaniu:)

    OdpowiedzUsuń