poniedziałek, 19 listopada 2012

DZIEŃ JAK CODZIEŃ


Siedzę na tarasie w ratanowym fotelu. Komfortowo rozpieram się na miękkich poduchach.
Wolnym ruchem języka zlizuję wąsy z mlecznej piany. Uwielbiam latte. 
Rozcieram cynamon na podniebieniu. Chwilo trwaj. Mokre włosy wydzielają upojny zapach 
luksusowej odżywki. Nabalsamowane ciało mieni się opalizującymi drobinkami. 
Stukam wypielegnowanymi paznokciami barwy burgunda w poręcz wygodnego mebla. 
W takt muzyki klasycznej sączącej się cicho przez otwarte oszklone drzwi.
Dorodna zieleń (dzieło mych rąk i ogrodniczego talentu) otulająca kunsztownie kute, metalowe balustrady,
koi mój wzrok. 
Leniwie przerzucam kolorowe, błyszczące karty magazynu dla pań. Magazynu dla pań takich jak ja. Stworzonego dla mnie. Stworzonego po to, by się zanurzyć w tekstach i ilustracjach 
w takich okolicznościach jakie są właśnie moim udziałem.
Głaszczę jedwabistą sierść przyjaciela na dobre i na złe. Przyjaciela - ozdoby. 
Dwa w jednym.
Miniaturowy york odwzajemnia pieszczotę liżąc delikatnie mą dłoń. Wypielęgnowaną dłoń. 
Szepczę cicho jego imię: "Vivaldi...". Nie, nie sądzę, żeby było pretensjonalne. Przecież rasa zobowiązuje. Nie będę krzyczeć "Lolek!" przy sąsiadach. Co to byłby za wstyd...
Chłonę cudny poranek każdym porem skóry.

Strzał smoczkiem w lewe oko przerywa senne marzenia.
Młoda stoi w łóżeczku i ciekawie łypie chabrowymi oczętami. Obudzi się matka w końcu? 
Czy paszczę rozedrzeć? Już 5.30! 
Staram się olać i na drugi bok przewrócić. Niech stoi. Od stania nikt jeszcze nie umarł.
Budzi się jednakże mój nos. Fiołkami to mi tutaj nie pachnie, oj nie.
Nie ma to jak dzień zacząć od kupsztala. Stawia na nogi lepiej niż kawa. I nie mówię 
o rozkosznie puszystej latte. A o powolnym delektowaniu się napojem mowy nie ma. Fusiastą pijam. Trzepnąć ma. I trzepie.
Gdzieś na 2 godziny. 
Przewijam, przebieram. Jedną ręką. Drugą nos zatykam.
Puszczam samopas po chałupie i kawę na raty w gardło wlewam. 
Rozczochrany Lolek biega po mieszkaniu w locie zdejmując skarpetki. 
Wystawiłabym na taras, ale nie posiadam. Balkon mam. Nie będę szaleć 
i dziecka w listopadzie pobytem na balkonie uszczęśliwiać.
Psa to ja przed ciążą chciałam. Teraz mam dziecko i ten obowiązek w zupełności 
mi wystarczy.
Dziecię zwane Lolkiem, jak sama nazwa wskazuje, jest dziewczynką. 
Już dawno zaprzestałam słodkich zdrobnień w celu przywołania małej pseudo damy 
do porządku. Dwa siniaki na czole, ślad zielonej kredki w kąciku ust, ciuchy wytwornie wyciapciane jabłkiem tudzież długopisem, rajstopy w kroku, fantazyjny kołtun na głowie. 
To wszystko nijak mi do Blanki nie pasuje. Bądź do Klaudetty. 
Lolek na chwilę przestaje się ruszać. Ba! Siada i zajmuje się na kilka minut zabawą edukacyjną.
Darcie chusteczki higienicznej na trylion kawałków wymaga czasu.
Korzystam i zaległości w lekturze nadrabiam. Wygrzebuję na tę okoliczność stary program telewizyjny i próbuję jednym okiem "przelecieć"obrazki, a drugim kontrolować, by gnom sobie strzępów papieru nie powpychał do nosa lub ucha.
Niespełna dwuletni urwis nawet nie zamierza sobie owych otworów zatykać. Grzeczna dziewczynka.
Postanawia każdy z tryliona fragmentów chusteczki metodycznie powkładać do dzioba, pożuć z wyraźną przyjemnością na buziolu i zakończyć operację głośnym przełknięciem.
Loleeeeeeeeeek!!!!!! Czy ja cię, dziecko drogie, głodzę???

Chłonę atrakcje poranka każdym porem skóry. Z braku czasu- niemytej skóry. 

3 komentarze:

  1. Uwielbiam twoje teksty

    OdpowiedzUsuń
  2. Mistrzostwo mistrzostwo mistrzostwo:):):)

    OdpowiedzUsuń
  3. "Chłonę cudny poranek każdym porem skóry.

    Strzał smoczkiem w lewe oko przerywa senne marzenia".

    Padłam ;D Kobieto masz "kabaretowy" dar rozśmieszania ludzi :)

    OdpowiedzUsuń