czwartek, 30 października 2014

A MOŻE BY TAK UDERZYĆ W GAZ?



Mogłabym zacząć od tego, że tego słonecznego poranka nic nie zapowiadało dramatu,
który nastąpił wczesnym przedpołudniem.
Ale nie zacznę.
Bo jednak zapowiedź była.

Szybki rzut oka wgłąb szafki, tak szafki, bo chlebaka u mnie nie uświadczysz,
i jeszcze szybszy chwyt oburącz za głowę.
Ani śladu po czterech wypasionych bułkach nabytych drogą kupna poprzedniego dnia.
Trzy bym przeżyła.
Ale czwarta była mi do życia niezbędna.
Albowiem życie rodzinne polega również, a może przede wszystkim, na zaspokajaniu
podstawowych potrzeb.
A mi potrzebny był tego dnia rodzinny obiad.
Z mielonymi w roli głównej.
I namoczoną wcześniej bułką.
Białą, pszenną, niekoniecznie świeżą.
Obiad tradycyjny, z prawdziwego zdarzenia i co ważniejsze, na miarę moich możliwości.
Babcia przyjechała.

Zagalopowaliśmy się przy kolacji, trudno, pogalopujemy z samego rana do sklepu.
Trudności zaczęły się na starcie, a nawet przed.
- Nie idę. Chcę sama w domu.
Jasne, chcieć to sobie możesz, idziesz, mam już czapkę z pomponem na podorędziu,
sama w domu zostaniesz bliżej trzydziestki, bo jak na razie jako matka wykazuję zapędy nadopiekuńcze
i nie jestem pewna, czy do twojej osiemnastki uda mi się je przyhamować,
o całkowitym wyplenieniu nie wspominając.
- Nie. Bawię się. Sama.
Marzyłam o tej samotnej zabawie od lat trzech, nie czas jednak na wybuchy radości,
dziki taniec i listy do rodziny, buty, kurtka, pompon i heja.
- Nie. 
Przecież nie wezmę na plecy, bo na nich dźwigam już kolejny krzyżyk,
więcej się nie zmieści.
- Sok się skończył i ciastek nie ma.
Delikatnie, bez krzyku, z wielkim wyczuciem pedagogicznym, ja to potrafię.
- Babcia też.
No pewnie, sama nie będę wysłuchiwać, która noga jest zmęczona i dlaczego słońce świeci.
Na złość.
Bułka, sok, ciastka, ciastka, bułka, sok.
Żeby tylko nie zapomnieć o soku...
O bułce, matko! O bułce!
- Trzydzieści cztery pięćdziesiąt.
Brawo, nie zapomniałam również o piętnastu innych rzeczach,
bez których moja rodzina spokojnie mogłaby się obejść.
- Nie mogę iść.
I tak długo wytrzymała.
Do sklepu cztery minuty, z balastem w postaci dziecka szesnaście.
Jęczeć zaczęła w drodze powrotnej, dokładnie w minucie trzydziestej drugiej.
- Już widać nasz blok. Chodź, to niedaleko.
Nerwy na wodzy, a raczej na postronku w środku, na twarzy uśmiech czy tam skurcz.
- Moja noga nie chce iść.
Ciekawe co na to druga.
- Pięty mnie bolą.
Tym razem dwie. Idź córko na palcach.
- Słońce świeci!
Nie do wiary, o jedenastej w dzień, trzeba powiadomić media.
Albo odpowiednie służby.

Ale, ale...
Służby już zostały zawiadomione.
Straż pożarna, policja, karetka, pogotowie gazowe.
Przejścia nie ma.
Do naszego bloku, domu rodzinnego utęsknionego nie można wejść.
Słońce daje po oczach, grad po głowie nie, damy więc radę, chyba damy radę.

Ja dam radę zrobić rekonesans.
Do strażaków nie uderzę, bo nabrali wody w usta zamiast w sikawki.
Nie mogą, nie chcą, nie są upoważnieni.
Czekać. Odsunąć się. Stać.
Bardzo proszę przełożyć to na język mojego dziecka.
Nie, nie znam, skąd mam znać tajemny kod.
Znamy się niespełna cztery lata, co to jest wobec kosmosu.
Jest radiostacja.
W berecie.
Z komórką przy uchu.
Ależ owszem, dzień dobry, co też proszę pani się wyprawia.
Ja nic nie wiem, ale podobno gaz puścił.
A nie wiem. No w tym bloku. W tamtej klatce przy prześwicie, czekaj Zosiu z panią rozmawiam, tak samobójca.
Że co to ja... Samobójca powiedziałam? Ja??? No może i tak, ktoś poczuł, przyjechali, zablokowali,
tamten zagroził, że się wybuchnie. Wysadzi? Kto? Aaaa... Tak wysadzi. W powietrze wybuchnie razem z blokiem. Lekarz rozmawia.

Marudę przestała boleć jedna noga i dwie pięty. Babcię zaczęło boleć serce.
Mnie i moje nerwy przestał krępować postronek, bo nie dalej jak trzy dni wcześniej latałam w malignie po galerii w poszukiwaniu kurtki, którą w końcu kupiłam i z tego latania nie umarłam.
Została w mieszkaniu.
Szkoda, cholera, by było.
Nerwy z kolei opanował lekarz, który, jak nadała radiostacja (jakim cudem ona fale łapała, chyba przez antenkę beretu), przekonał niedoszłego straceńca, żeby niewinnych ludzi w swoje zagmatwane sprawy nie wciągał. I ich dachów nad głową również. Nie wiem, czy wspomniał o mojej kurtce, a moim zdaniem powinien od tego zacząć.

Nastąpiło ogólne ufff.
Słyszalne również z drugiej strony budynku, z budowy.
Fundamenty zalane, żal harówy od szóstej rano do ciemnej nocy o siedemnastej.
Uf.
Już można, zapraszamy, dziękujemy, co z tym panem, psychiatryk już rozpościera transparenty powitalne.

Za jakiś czas będą go żegnać.
Wróci.
Z kolejnym pomysłem, bo według radiostacji to nie pierwszy raz.
A wywiozę kurtkę do mamy.
W starej pochodzę.
Tak dla bezpieczeństwa.

Byle do wiosny proszę państwa.
Byle do wiosny.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz