czwartek, 26 lutego 2015
NIE DLA NAS SIEDMIOMILOWE BUTY
- Wie pani, małymi krokami. Nie spieszyć się. Nie skupiać się na tym, kiedy zacznie pisać.
Niech najpierw narysuje linię. Skarpety też od razu nie założy. Cieszyć się, gdy uda się przyłożyć do stopy, a nie do ucha. Jedno słowo, super, na zdania przyjdzie czas.
Gdy Lolek się urodził, przyszedł czas na kocyk.
Jasny, dziecięcy, puszysty.
Starszy od Lolka.
Złożony w grubą kostkę, oczekujący w szafie na właściciela.
To była miłość od pierwszego wejrzenia.
Obsesyjna.
Od tej pory nie przestawali się rozstawać.
Choć usiłowałam wyrywać, bo uprać czasem trzeba.
Nawet czasem się udawało.
Cena jednak była wysoka.
Pisk, ryk, mój ból głowy, rozpacz Lolka.
Trucht na balkon co kwadrans, może już wysechł, bo zwariuję, jeszcze nie, zwariuję na pewno.
Dziecko, może ten - różowy, wycie, tamten niebieski, dotknij, też niczego sobie.
Niczego tak jak ciszy, no już, balkon, może powachluję, słońce w zenicie, krople potu na moim czole i dekolcie, dlaczego, do cholery, jeszcze nie jest suchy.
Już dobrze, proszę, możesz się zakopać, możesz ciągnąć za sobą przez wszystkie dwa pokoje i przedpokój, wpadnij jeszcze do łazienki, bo tam podłogi nie mopowałam, jeszcze wilgotny, elegancko powyciera płytki.
Mleko się wylało, teraz się klei, a niech się klei, twoje powieki też, cisza.
Cały w szarościach i burościach, przetykany plamami po syropie, nieważne.
Małe rączki zaciśnięte na na tej puchatości, która właściwie puchatością być już przestała,
fragment pod brodą, zawsze pod brodą, w tym newralgicznym, lolkowym miejscu,
które musi być wypełnione rzadkim miąższem koca, by było bezpiecznie,
by można było bez strachu zasnąć.
Chwila bez. Bo biega. Już nie biega, ściana znienacka, ryk, gdzie kocyk.
Nie, nie w ramiona matki, ryk, gdzie kocyk.
Pięćdziesiąt kilometrów dalej. W domu.
Ale babcia też ma. Inny.
Nie inny, tylko tamten, ryk, zaraz zwariuję.
Nie wariuj dziecko, ojciec już trzęsącymi rękami odpala auto, raz, dwa, trzy i przywiezie.
Za dwie godziny.
Że też nie zwariowałam. Razem z dzieckiem i z babcią.
Już jest, już można wcisnąć między obojczyk, a podbródek, już dobrze,
już bezpiecznie, już jest w co gluty powycierać, już... Śpi. Spłakany, załzawiony,
trochę mniej przerażony.
Dłoń o takich małych palcach, że nie wiem, miarowo uciskająca ten coraz rzadszy splot.
Przez sen.
Może drugi. Na zmianę. Nie ma.
W żadnym sklepie.
Akurat takiego.
Nawet gdyby był, to nowy. Zbyt puszysty, za gładki, śmierdzący sklepem.
Może zakocha się w innym.
Szafa się nie domyka, kocami mogę pokryć dość duży fragment plaży pobliskiego jeziora.
Żaden, tylko ten.
Nie, nie pójdziesz z kocem do toalety.
A w nosie mam, jak chcesz, to ciągnij.
Ryk, glut, histeria. Walenie w pralkę.
Kto wymyślił to przezroczyste okienko, koc wiruje, dziecko wariuje.
Na kaloryferze schnie dłużej niż na balkonie.
Luty, na dwór nie wyniosę.
Może ten różowy...
Dobra, masz wilgotny, czekaj, wytrę nos chustką.
A wycieraj jak chcesz.
Cisza.
Ręka, broda, obojczyk, bezpiecznie.
- Nie wiem jaki prezent dla Lolka, może pościel?
Może bliżej pełnoletności, ale nie mogę dać gwarancji.
Mała kołderka.
W szafie.
Spanie pod kołdrą jest głupie.
Kocyk.
Kocyk, kocyk, kocyk, fetysz, kocyk, zawsze kocyk.
Tu noga wystaje, tam ręka, marznie, ja nie śpię, okrywam, przykrywam, naciągam na ramiona, wysuwają się pięty, na pięty, brzuch na wierzchu...
Hej, te noce pełne wrażeń!
Duże dzieci śpią pod kołdrą.
Wiem, gdzie mój kocyk.
Dobrze, poczytam ci. Zaraz, gdzie mój kocyk.
Nie będę jadła, gdzie mój kocyk.
Babcia mi kupiła namiot, tam musi być kocyk, gdzie mój kocyk.
Nie, nie będziesz się kąpać z kocem. Bo będzie mokry.
Już się wykąpałam mamo, gdzie mój kocyk.
Trzeba odzwyczajać, jest już duży, może sam wybierze wzór pościeli?
Chcę kołdrę w serduszka, a poduszkę w gwiazdki.
Świetnie!
A gdzie jest mój kocyk???
- Dzisiaj będę spać pod dorosłą kołdrą.
Znam te numery, raz już próbowałeś pod innym kocem, o północy ryk,
siniak na moim kolanie, bo ciemno, gdzie jest kocyk???
- Dzień dobry mamo. Całą noc pod kołdrą.Lubię pod kołdrą. Bez kocyka.
Tak już będzie zawsze.
Co to jest macierzyństwo?
Radość na widok kołdry.
Między innymi.
piątek, 6 lutego 2015
TO UCZUCIE
To uczucie, gdy w klubie dla maluchów zwrócisz uwagę własnemu dziecku,
tonem dość ostrym i nieco podniesionym, głosem stanowczym i dalekim od pieszczotliwego szeptu,
z brwią zmarszczoną i palcem oskarżająco wycelowanym w paszczę dziecka własnego.
Że z lizakiem na patyku w owej paszczy się ze ślizgawki nie zjeżdża.
Zwłaszcza głową w dół.
Bo to grozi mało profesjonalnie wykonaną tracheotomią.
I zawałem u matki.
To uczucie, gdy w jednej chwili reszta dzieciaków uderza w płacz, w tym samym momencie,
z tym samym natężeniem, które rozsadza bębenki, ale jednak da się usłyszeć chór skarg między chlipnięciami, wyciem, wrzaskiem.
Że nie można zjeżdżać, bo jest ZAKAZ.
To uczucie, gdy wzrok reszty rodziców wwierca się w twoją twarz, lecz nikt nic nie mówi,
bo i jak, gdy ryk, chlipanie i ogólny sajgon. Ale się wwierca, chce dotrzeć do mózgu.
I do nosa, żeby ci go utrzeć. Bo ryk, wycie, wrzask, a ty jesteś winna.
To uczucie, gdy z lizakiem wklejonym na amen w wewnętrzną część kieszeni dżinsów
siadasz w milczeniu, bo po co z kimś gadać, jak nikt się do ciebie nie odzywa,
bo i jak, bo ryk i nie da się przekrzyczeć.
To uczucie, gdy nikt nie zawraca ci już gitary, że taka śliczna, jak lalka, ale może do logopedy,
bo jednak niewyraźnie, i żeby się nie obrażać, bo to z dobrego serca, a jak mam długopis,
to nawet i numer da się zapisać - do takiej jednej, najlepszej, syn kuzynki tam chodził,
drogo nie jest. I śliczna, naprawdę, powinnam być dumna, tylko tak rączkami nerwowo macha,
a na to najlepsza melisa. I czystek trzeba dawać, a jak dam długopis, to i adres sklepu z ziołami będę na papierze miała, bo szkoda takiej ślicznej na takie nerwy. I witaminy, ale promocja tylko w jednej aptece,
bo w kształcie rybek, czy tam smoków i nawet są różowe, więc dawaj ten cholerny długopis!
To uczucie, gdy poprawiam patyk od lizaka w kieszeni, bo mi się wbija w biodro, i siadam.
I biorę jakiś miesięcznik, czy dwutygodnik dla modnych pań z sierpnia dwa tysiące dwanaście,
i czytam spokojnie jaka jestem niemodna i nie na czasie, bo nie mam bazy pod bazę pod cienie, które można aplikować tylko po pięciu bazach i w dodatku tylko w zewnętrznych kącikach oczu, pod oczywistym warunkiem, że opadają. Te kąciki, nie ręce.
To uczucie, gdy moje dziecko ma ślizgawkę dla siebie, ja mam sklejoną lizakiem kieszeń, jedyny fotel w klubie do własnej dyspozycji, gazetę walącą po oczach tekstem, że moje życie jest niepełne, bo nie mam bazy, a nawet pięciu.
To uczucie, gdy mam święty spokój i żadnych wyrzutów sumienia.
Bezcenne.
Subskrybuj:
Posty (Atom)