piątek, 31 października 2014

PRZYZNAJĘ BEZ BICIA, JADŁAM W CZASIE PORODU


- Niby wszystko w porządku, ale ta mowa... Niewyraźnie, skąpo.
- Niby mówi od roku, więc myślę, że i tak jest nieźle.
- Niby tak, ale opowiadanie historyjek... Ciężko. Pytam co na obrazku, 
to jednym słowem, czasem dwa wydusi. Proszę ćwiczyć.

Proszę bardzo, nie ma sprawy.
Wiem, umiem, jestem matką, pozjadałam wszystkie rozumy.
Wiem też, że Lolek umie.
Jestem tego pewna.

- Pójdź!

Woła Dużego stojąc w progu swojego pokoju.
Chce się bawić z ojcem.
Jasny, krótki przekaz.
Według terapeutki zbyt krótki.
Ale ja wiem, że reszta w głowie.
Tylko nie ma czasu na pierdoły.
Na artykułowanie tych wszystkich zbędnych słów.
Które tam są, tłoczą się, kontynuują rozpoczęte zdanie.
W głowie.
Wiem, bo pozjadałam jako matka wszystkie mądrości świata.
Mam pewność, że Lolek potrafi.
I w końcu dokończy.

- Pójdź ku mnie ojcze rodzony, a ja ci dzionek szczebiotem, niczym dźwięk 
dzwoneczka srebrnego, i iskierkami wesołymi w chabrowych oczętach 
pod rzęs wachlarzem aksamitnym, okraszę. Pójdź ku mnie, bym mogła w zabawie 
różnorodne talenta okazać dopóki tchu w młodym ciele staje. Pójdź ojcze jedyny 
z odwagą w sercu i czołem uniesionym w me skromne progi, 
a ja cię klockiem karminowym i miniaturową patelnią z tworzywa sztucznego 
o barwie spopielałego szmaragdu powitam. Pójdź odłożywszy troski dnia powszedniego na bok, nie trwóż się, rozchmurz oblicze, pójdź.

Wtedy ja też pójdę. Po kamerę.
Nagram.
Pokażę terapeutce.
Jeśli wytrwa do końca, to i browara postawię.
Bo na konia z rzędem na razie nie mam kasy.

czwartek, 30 października 2014

A MOŻE BY TAK UDERZYĆ W GAZ?



Mogłabym zacząć od tego, że tego słonecznego poranka nic nie zapowiadało dramatu,
który nastąpił wczesnym przedpołudniem.
Ale nie zacznę.
Bo jednak zapowiedź była.

Szybki rzut oka wgłąb szafki, tak szafki, bo chlebaka u mnie nie uświadczysz,
i jeszcze szybszy chwyt oburącz za głowę.
Ani śladu po czterech wypasionych bułkach nabytych drogą kupna poprzedniego dnia.
Trzy bym przeżyła.
Ale czwarta była mi do życia niezbędna.
Albowiem życie rodzinne polega również, a może przede wszystkim, na zaspokajaniu
podstawowych potrzeb.
A mi potrzebny był tego dnia rodzinny obiad.
Z mielonymi w roli głównej.
I namoczoną wcześniej bułką.
Białą, pszenną, niekoniecznie świeżą.
Obiad tradycyjny, z prawdziwego zdarzenia i co ważniejsze, na miarę moich możliwości.
Babcia przyjechała.

Zagalopowaliśmy się przy kolacji, trudno, pogalopujemy z samego rana do sklepu.
Trudności zaczęły się na starcie, a nawet przed.
- Nie idę. Chcę sama w domu.
Jasne, chcieć to sobie możesz, idziesz, mam już czapkę z pomponem na podorędziu,
sama w domu zostaniesz bliżej trzydziestki, bo jak na razie jako matka wykazuję zapędy nadopiekuńcze
i nie jestem pewna, czy do twojej osiemnastki uda mi się je przyhamować,
o całkowitym wyplenieniu nie wspominając.
- Nie. Bawię się. Sama.
Marzyłam o tej samotnej zabawie od lat trzech, nie czas jednak na wybuchy radości,
dziki taniec i listy do rodziny, buty, kurtka, pompon i heja.
- Nie. 
Przecież nie wezmę na plecy, bo na nich dźwigam już kolejny krzyżyk,
więcej się nie zmieści.
- Sok się skończył i ciastek nie ma.
Delikatnie, bez krzyku, z wielkim wyczuciem pedagogicznym, ja to potrafię.
- Babcia też.
No pewnie, sama nie będę wysłuchiwać, która noga jest zmęczona i dlaczego słońce świeci.
Na złość.
Bułka, sok, ciastka, ciastka, bułka, sok.
Żeby tylko nie zapomnieć o soku...
O bułce, matko! O bułce!
- Trzydzieści cztery pięćdziesiąt.
Brawo, nie zapomniałam również o piętnastu innych rzeczach,
bez których moja rodzina spokojnie mogłaby się obejść.
- Nie mogę iść.
I tak długo wytrzymała.
Do sklepu cztery minuty, z balastem w postaci dziecka szesnaście.
Jęczeć zaczęła w drodze powrotnej, dokładnie w minucie trzydziestej drugiej.
- Już widać nasz blok. Chodź, to niedaleko.
Nerwy na wodzy, a raczej na postronku w środku, na twarzy uśmiech czy tam skurcz.
- Moja noga nie chce iść.
Ciekawe co na to druga.
- Pięty mnie bolą.
Tym razem dwie. Idź córko na palcach.
- Słońce świeci!
Nie do wiary, o jedenastej w dzień, trzeba powiadomić media.
Albo odpowiednie służby.

Ale, ale...
Służby już zostały zawiadomione.
Straż pożarna, policja, karetka, pogotowie gazowe.
Przejścia nie ma.
Do naszego bloku, domu rodzinnego utęsknionego nie można wejść.
Słońce daje po oczach, grad po głowie nie, damy więc radę, chyba damy radę.

Ja dam radę zrobić rekonesans.
Do strażaków nie uderzę, bo nabrali wody w usta zamiast w sikawki.
Nie mogą, nie chcą, nie są upoważnieni.
Czekać. Odsunąć się. Stać.
Bardzo proszę przełożyć to na język mojego dziecka.
Nie, nie znam, skąd mam znać tajemny kod.
Znamy się niespełna cztery lata, co to jest wobec kosmosu.
Jest radiostacja.
W berecie.
Z komórką przy uchu.
Ależ owszem, dzień dobry, co też proszę pani się wyprawia.
Ja nic nie wiem, ale podobno gaz puścił.
A nie wiem. No w tym bloku. W tamtej klatce przy prześwicie, czekaj Zosiu z panią rozmawiam, tak samobójca.
Że co to ja... Samobójca powiedziałam? Ja??? No może i tak, ktoś poczuł, przyjechali, zablokowali,
tamten zagroził, że się wybuchnie. Wysadzi? Kto? Aaaa... Tak wysadzi. W powietrze wybuchnie razem z blokiem. Lekarz rozmawia.

Marudę przestała boleć jedna noga i dwie pięty. Babcię zaczęło boleć serce.
Mnie i moje nerwy przestał krępować postronek, bo nie dalej jak trzy dni wcześniej latałam w malignie po galerii w poszukiwaniu kurtki, którą w końcu kupiłam i z tego latania nie umarłam.
Została w mieszkaniu.
Szkoda, cholera, by było.
Nerwy z kolei opanował lekarz, który, jak nadała radiostacja (jakim cudem ona fale łapała, chyba przez antenkę beretu), przekonał niedoszłego straceńca, żeby niewinnych ludzi w swoje zagmatwane sprawy nie wciągał. I ich dachów nad głową również. Nie wiem, czy wspomniał o mojej kurtce, a moim zdaniem powinien od tego zacząć.

Nastąpiło ogólne ufff.
Słyszalne również z drugiej strony budynku, z budowy.
Fundamenty zalane, żal harówy od szóstej rano do ciemnej nocy o siedemnastej.
Uf.
Już można, zapraszamy, dziękujemy, co z tym panem, psychiatryk już rozpościera transparenty powitalne.

Za jakiś czas będą go żegnać.
Wróci.
Z kolejnym pomysłem, bo według radiostacji to nie pierwszy raz.
A wywiozę kurtkę do mamy.
W starej pochodzę.
Tak dla bezpieczeństwa.

Byle do wiosny proszę państwa.
Byle do wiosny.




wtorek, 28 października 2014

KULTURA PANIE, DO STU DIABŁÓW, KULTURA.


Lolek liczy do stu.
Wie, że dwa dodać dwa to cztery.
Dziwi się, że jeden plus trzy daje taki sam wynik.
Dziwi się, ale nie kwestionuje.
Wie.
Odkrył, że pink to różowy.
A black czarny.
Słonie nie potrafią latać, bo nie mają skrzydeł.
- Ani piór mamo.
Krasnoludki mieszkają w lesie, ale tylko w bajkach.
Pluto to chłopak, Daisy jest dziewczyną.
Wymienia kolejne dni tygodnia piszcząc radośnie przy sobocie
i wpadając w euforię przy niedzieli.
Bo wtedy nic nie trzeba, a Lolek lubi, gdy nic nie trzeba.
Kolor oczu poszczególnych członków rodziny to nie tajemnica, w nocy o północy
i nad ranem w zaspaną twarz matki też.
Ku pamięci.
W łazience można się umyć,
żarcie w lodówce, smakołyki w tej szafce, która jest poza zasięgiem, zgroza i krzywda.
Ogień parzy, więc nie można pchać paluchów ani nosa pod garnek.
Kran powinien mieć czerwono-niebiesko kropkę, ale brudny lazur się starł,
i jest trudniej.
Co nie znaczy, że nie pamięta.
Odróżnia kierunki, zatem gorąca w lewo, zimna w prawo.
Letnia, którą lubi najbardziej, prosto.
Potrafi powiedzieć, gdzie mieszka.
Miasto, ulica, numer bloku i mieszkania.
Wie, zna, pamięta.
Szafuje zwrotami grzecznościowymi, bo na kulturze się nie oszczędza.
- Proszę mnie przykryć kocykiem.
- Przepraszam, nie chciałam.
- Proszę bardzo, teraz ty.
- Najadłam się. Już dziękuję.
- Proszę mi pomóc.
Ideał.

Takim ideałem tylko przed ludźmi szpanować.
Puszyć się, stroszyć piórka, pękać z dumy, brodę zadzierać wyżej czoła.
Wszystko w progu sali przedszkolnej.
W czasie obserwacji ideału przez szparę w drzwiach.
Niech wiedzą, niech wszyscy ludzie w wieku od lat trzech do pięciu wiedzą,
że osobiście ideał urodziłam.
Niech obcują.
I się uczą.
Niech się grzeją w blasku lolkowej ogłady.
Może im coś skapnie.
Idealnego.


- Ej! Ty! Złaź z mojego miejsca!

Lolek nie sięgnął bruku, o nie.
Sięgnął po krzesło.
Zamiast po kindersztubę.
Albowiem w pewnych ekstremalnych sytuacjach zapomina się o kulturze.
Chowa się ją głęboko do kieszeni.
Żeby walczyć o życie.
Na froncie.
Czy tam w przedszkolu.