niedziela, 19 stycznia 2014

CO MNIE NIE ZABIJE, TO WZMOCNI, CZYLI JAK LĘKI OSWAJAŁAM


Dzień, w którym usłyszałam diagnozę zmienił dużo.
Cholernie dużo.
Ja się zmieniłam.
Ale czy cholernie?

- Zawsze się bałaś wsiąść na coś takiego. Nie!
Duży zadziera głowę i obserwuje Młot w rozpędzie.
Młot - karuzela dostarczająca ekstremalnych wrażeń.
Ja też zadzieram. I upieram się. Pierwszy raz w życiu.
Przecież się zmieniłam.
Jestem odważna, jestem dzielna, jestem silna.
Jak diabli.
Jak nigdy.
- Tak! Proszę, proszę, proszę!
Lepiej żałować tego, co się zrobiło,
niż tego, czego nie.
Lecę sloganem, a nuż zadziała.
Na Dużego.
- Właśnie. Będziesz żałować.
Może i będę. Ale mam ochotę przezwyciężyć strach.
Ludzie wsiadają, drą się jak opętani przez 5 minut,
a potem wysiadają.
I żyją.
- Oj przestań, jeszcze nie stoimy nad grobem,
chcę spróbować.
Grób przesądza sprawę, Duży kupuje bilety.
Ustawiamy się w długiej kolejce.

Młot szaleje, ludzie piszczą, wyją, wszystko zlewa się w jeden huk.
Ściskam ramię Dużego i powtarzam sobie, że się nie boję.
Z takim średnim przekonaniem.

Pracownik wesołego miasteczka wyciąga z wagonu dziewczynę.
Bladą i spoconą.
Za nimi gramoli się mężczyzna.
Na czworakach.
Czerwony jak piwonia.
Duży patrzy na mnie znacząco.
Jeszcze nie jest za późno.
Jeszcze czas, by zrezygnować.

W nosie mam czas i rezygnację.
Przebieram z niecierpliwości nogami.
Chcę już, zaraz. natychmiast.
Pokonać lęk.
Bo się zmieniłam.
I zamierzam się świetnie bawić.

Bramka zostaje zamknięta tuż przed nami.
Komplet.
Szlag.
Denerwuję się tylko przez chwilę.
Zmieniłam się.
Umiem dojrzeć dobrą stronę.

- To dobrze. Teraz jesteśmy pierwsi w ogonku.
Zajmiemy najlepsze miejsca.
Te z przodu wagonu.
Będziemy widzieć wszystko. Wszystko!
Uśmiechamy się z Dużym do siebie.
Że takie nas szczęście spotkało.
Cholerne.


Zajmujemy więc te z góry upatrzone miejsca.
Przebieram nogami.
Z niecierpliwości.
I ekscytacji.
Że taka odważna jestem.
W końcu.
Już nic mnie w życiu fantastycznego nie ominie.
Z powodu jakiegoś tam wyimaginowanego strachu.
Nic.

Krzyczę tylko przez pół minuty.
Nie tylko dlatego, że chrypnę.
Przestaję wrzeszczeć, bo szkoda mi energii.
Która jest mi bardzo, ale to bardzo potrzebna.
Do tego, by przez całe cztery i pół minuty wyobrażać sobie,
że jestem gdzie indziej.
Gdzieś, gdzie nie ma tego Młota.
Cholernego Młota.
Na który wsiadłam w cholernym zaćmieniu.
Zaczynam sobie przypominać poród.
Lepiej mi przez chwilę.
Zaczynam powątpiewać, że maszyna się w ogóle zatrzyma.
Zaczynam nabierać pewności, że świat o nas zapomniał.
Że operator narzędzia tortur padł na zawał.
Że będziemy wznosić się i opadać do końca życia.
Który zapewne nastąpi wkrótce.
Ten koniec życia.
A ja nie chcę tak umierać.
Nie chcę umierać.

Wysiadamy.
Nie mówimy nic.
Przedzieramy się przez tłum.
Bez słowa.
Idziemy przed siebie.
Byle prędzej, byle dalej.
Przebieram nogami z trudem.
Bardzo się staram, bo chcę szybciej, ale marnie mi wychodzi.
Zamiast nóg wata, zamiast mózgu - woda.


Zawieszam brawurowe zachcianki na pół roku.
Psychika dochodzi do jako takiego ładu.
Poziom lęku opada.
Mechanizmy samoobronne tracą na sile.

Postanawiam obejrzeć film.

Pobieżnie sprawdzam treść fabuły.
Ojciec, syn.
Ziemia po katastrofie.
Kanibalizm.
Droga.

E tam.
Bułka z masłem.
Dla mnie, tej, która na sam dźwięk słowa horror, zamyka się w łazience.
- To nie horror. Raczej thriller.
Duży służy wyjaśnieniami.
Telewizyjna zapowiedź służy zachętą - świetna obsada, scenariusz na podstawie
książki, autor dostał pulitzera.

Moszczę się pod kołdrą.
Lolka okrywam kocem.
Śpi obok. I chrapie.
Duży niedaleko.
Co się może stać?
To film.
Tylko film.

- Jak można? Jak można nakręcić obraz w każdej sekundzie
trzymający w napięciu? No jak?!
Mam pretensje do wszystkich i wszystkiego.
Pięć razy jestem bliska zawału.
Trzy razy zapaści.
Mokrymi dłońmi nasuwam raz po raz kołdrę na czubek głowy.
Kręci mi się w głowie, wszystkie mięśnie napięte.
Wiem do czego służy pilot.
Wiem też, że w całym swoim masochizmie obejrzę do końca.
Muszę wiedzieć jak się skończy.
I mam nadzieję, że tego dożyję.

Film dusi i przytłacza.
Zewsząd czyha zagrożenie.
Niebo ani na moment nie staje się niebieskie.
Las ani na chwilę nie kusi soczystą zielenią.
Opuszczone budynki zieją oknami bez szyb.
Krew na brudnym śniegu.
I ojciec.
I ojciec prowadzący ze sobą dziecko.

- Gdyby szedł sam. Albo z kolegą...Dorosłym kolegą...
Kwilę spod poduszki, którą odgradzam się od telewizora.
- Jeszcze niedołężnego starca brakuje.
I psa.
Przez mój żal przebija się złość.

Złość ustępuje rozpaczy, gdy wędrowcy przygarniają staruszka.
- Umrę, zaraz umrę.
Nie wiem, czy Dużego obchodzi moja śmierć.
Komunikuję tak na wszelki wypadek.
Gdyby film go za bardzo wciągnął.
I nie zauważył, że padłam.

Rozstają się ze starcem.
Niebo dalej przypomina ołów, suche gałęzie trzeszczą.
Gdzieś tam czai się zło. Ludzie.
Bardzo głodni ludzie.
A przed moimi oczami ojciec, który chce uchronić swoje dziecko.
Przez całym złem tego okrutnego, dusznego świata.
Szczeka pies.

- Jaja sobie ze mnie robią.
Mówię i ostatkiem sił idę się napić wody.
Wracam.
Sprawdzam ile do końca.
Do tego cholernego końca.
Pół nocy nie śpię.
Ja dzielna, ja silna, ja odważna.
Od dnia diagnozy.


W dniu diagnozy zmieniło się sporo.
Ja zmieniłam się bardzo.

Nie na tyle jednak, by znów wsiąść na Młot.
Bądź skatować się Drogą do szpiku kości.

Co w takim razie z siłą?
Z moją siłą?

Jest.
Ma się dobrze.
Zwłaszcza gdy targam na III piętro 15 kilo latorośli.
Jestem wtedy silna.
Cholernie silna.
Co będę w bawełnę owijać,
Pudzian mi mówcie.
Zasłużyłam.


1 komentarz: