poniedziałek, 18 listopada 2013

DOBRA MINA DO ZŁEJ GRY, CZYLI JAK SIĘ STARAM WSZYSTKO OGARNĄĆ I NIE ZAWSZE MI WYCHODZI


A najczęściej nie wychodzi mi bladym świtem.
Ciągnę za sobą nogi do łazienki.
Ciągnę, mimo że mózg jeszcze śpi.
Czeszę się z jednym okiem zamkniętym.
Bo to oko śpi.
Tak jak mózg.
Mimo że ręce trzymają grzebień.
Myję zęby.
I o mało nie zasypiam, bo mózg śpi
i pozwala na moment opaść powiece
na to drugie oko.
Do tej pory nadludzkim wysiłkiem otwarte.
Świeża mięta prosto z tubki cuci na moment.
Wydobywam głos.
Również nadludzkim wysiłkiem,
albowiem o 7 rano wszystko okupione jest potem i łzami.
A raczej upierdliwym łzawieniem oczu z niewyspania.
I nadludzkim wysiłkiem okupione oczywiście też.
Krzyczę z łazienki.

- Dżinsy na getry!

I wydaje mi się, że przekaz jest klarowny.
Przekaz skierowany specjalnie do Dużego,
zaspanego Dużego, który w pośpiechu ubiera Lolka.
Czasu mało, zajęcia SI o 8, w dodatku na drugim końcu miasta,
nie będę potem dziecka na korytarzu przebierać,
rozegram to z wrodzonym sprytem.
- Dżinsy na getry!
Drę się ponownie i zaczynam nabierać rozpędu.
Żeby nie powiedzieć pewnych namiastek wigoru.

Wpadam do pokoju.
Wydzieram z szafy lolkową kurtkę.
Zamykam szafę.
Znów otwieram i upycham na powrót wieszak.
Który wydzieram chwilę wcześniej z czeluści kurtki.
Mknę przez przedpokój niczym strzała.
Po drodze przechwytuję różowe kamasze z futerkiem w środku.
Wpadam do drugiego pokoju.
Zrzucam brzemię na rozbabrane łóżko,
którego centralną ozdobę stanowi niemiłosiernie rozczochrany Lolek.
Rozczochrany, ale w dżinsach.
Wracam do przedpokoju.
Czapka.
Błogosławię w myślach swoją skromną osobę,
która poprzedniego wieczoru odłożyła nakrycie głowy na miejsce.
Czyli na półeczkę.
W szafeczce.
Jak nigdy w żyćku.
Jest mi więc łatwiej.
Szarpię.
Leci.
Stos czegoś tam.
Upycham.
Razem z czapką Lolka.
Znowu szarpię.
Jest.
Resztę upycham.
Drzwi szafy traktuję z kolana.

Powrót do pokoju.
Najpierw buty.
Sprawdzam po podeszwach, który lewy, który prawy.
Sprawdzam, bo raz założyłam odwrotnie,
a Lolek się nie poskarżył.
Nie dość, że nie poskarżył, to w tak przewrotny sposób obuty
przeparadował po dworze ze 100 albo i nawet 200 metrów.
Więc sprawdzam.
Zakładam.

Włosy.
Wiążę mało pieczołowicie, pod czapką nie widać,
na miejscu poprawię.
No i kurtka.
Suwak rozjeżdża się tylko raz,
modlę się, by na miejscu nie wywinął podobnego numeru.
Bo mogę nie opanować.
Może się zaciąć tuż przy szyi.
I Lolek będzie ćwiczył robiąc za Supermana.
Z pelerynką ze skafandra.
Chyba kwas...

Lecimy.
Przy samochodzie orientuję się,
że zapomniałam telefonu.
- Wracać?
Pytam Dużego i oczęta zawieszam na jego ustach.
Pełne napięcia oczęta, bo czasu brak, kondycja żadna,
a mieszkanie na III piętrze.
Z wysokim parterem, cholera by to wzięła.

Duży widzi lęk pomieszany z pierwszymi oznakami histerii
w tych moich ślepiach
i rusza na odsiecz.
- Nie.

Pakujemy się do auta.
Z wyznaniem, że zapomniałam pieluchy na zmianę
czekam do pierwszego ronda.
Żeby już nie wracać na to III piętro.
Z bardzo, ale to bardzo wysokim parterem.
- Może być problem...
Duży powoli wyraża swoją opinię.
Ja nawet nie staram się wyrazić swojej.

Na zajęcia docieramy tuż przed czasem.
Lolek macha tacie na pożegnanie.
Zostajemy same.
Cieszymy się własnym towarzystwem dopóki na horyzoncie nie pojawi się terapeutka.

- O! Dzień dobry! Dziś punktualnie!
Pani się cieszy.
- Tak. Udało się.
Cieszę się i ja. Dumy z tego powodu nie ukrywam.
Odkrywam za to Lolka.
Z czapki.
- Zaraz uczeszę, gdzie ja tę szczotkę... Zaraz, nie, nie mam...
Wywalam wszystko z torby.
Na kolanach.
Nade mną terapeutka.
- Palcami przygładzę.
Poddaję się.
Bo czas nas goni.
Jeszcze dżinsy.
Dobra nasza.
Getry pod spodem, to będzie chwila.
I następuje.
Ta chwila, chwila prawdy.
Pod spodniami gołe nogi.
I pielucha.
- Oj.
Mówię nie podnosząc się z kolan.
Terapeutka nade mną słucha chciwie.
- Tata ubierał, myślałam, że założył legginsy...
Nie wiem czy mi moja rozmówczyni stojąca nade mną jak kat nad grzeszną duszą wierzy,
bo na nią nie patrzę.
Utrzymuję słaby kontakt wzrokowy.
A właściwie zerowy.
- Trudno, Lolek będzie ćwiczył w dżinsach.
Od mojej decyzji nie ma odwołania,
głos mam opanowany, a ton stanowczy.

- I bluzeczka tył na przód.
Terapeutka też ma opanowany głos,
który spada na mnie jak grom z jasnego nieba.
Bo ja prawie w parterze przy Lolku,
a ona stoi.
Nade mną.
Jak kat.
- Mówiłam, tatuś...
Zaczynam niepewnie.
Nie muszę kończyć.
Terapeutka nie chce słuchać o moich nieszczęściach,
zabiera Lolka i zamyka mi przed nosem drzwi do sali.

Nie daję się zbyć.
Otwieram.
A jak!
- Zostawię jeszcze sok, bo małej może chcieć się pić.
I chusteczki. Ma katar.
Dobra, ostatnie słowo moje.
Wypowiedziane w końcu na stojąco.
Zamykam, wychodzę, wrócę za godzinę.


Zajęcia kończą się przed upływem 60 minut.
Drzwi otwierają się szeroko.
Jestem przygotowana.
Stoję w progu, bo ryk Lolka niesie się echem po całym korytarzu.

- Musiałam skończyć wcześniej. Niech sama pani popatrzy.

Patrzę.
Na Lolka.
Z rozwianym włosem.
Z glutem po pięty.
Ze spodniami w kroku, bo kto by tam o 7 rano guziczek w ukrytej po wewnętrznej
stronie paska przesuwał.
Z pieluchą dumnie wystającą.
Z pieluchą przypominającą rozdęty do granic wytrzymałości balon.

- Widzi pani? Pielucha przeciekła.

Widzę.
Przeciekła przez dżinsy.
I rozlała się szerokim strumieniem po same łydki.
Widzę.
I głos mi w gardle grzęźnie, bo nie wiem jak tu elegancko zagaić,
że na zmianę innej, suchej, nowej, świeżutkiej pieluchy nie mam.
Nie mówiąc o getrach.

- I tu jeszcze się zalała.
Aha. No widzę, przecież widzę.
Sokiem się zalała, sama zostawiłam, dalej sok pije,
w nosie ma, że pielucha zsuwa się coraz niżej, że puchnie, że zaraz eksploduje.
Na podłogę rozlewa.
I na brzuch.
I na stopy, małe różowe, gołe stopy.
O matko!
Gołe!
Zdjęła skarpety ta moja córka.
A ja nie zdążyłam zmyć lakieru.
Z miniaturowych paznokci.
Nie wyrobiłam się.
Od dwóch tygodni próbowałam się wyrobić i zmyć.

Stoi więc Lolek radosny i rozczochrany, zalany od podbródka
po łydki, z tym strzępem pieluchy wyglądającym
spod opadających dżinsów,
z resztkami lakieru, który już dawno przestał zdobić,
stoi, uśmiecha się i wlewa w siebie sok.
Wlewa!

I już mam zacząć krzyczeć opętańczo, że nie,
nie, wszystko dziś nie tak,
gdy dostrzegam pozytywny aspekt.
Jeden element na tak.
Światełko w tunelu.

Zawieszam wzrok na bluzeczce.
Wpijam się okiem jednym i drugim w bluzeczkę.
Widzę tylko bluzeczkę.
Poprawnie założoną.
Przód tam gdzie przód, tył z tyłu.
Tak jak powinno być.
To jedno jest tak, jak powinno być.
To jedno.

Jakim cudem?
Lolek się rozebrał, a potem ubrał?

Nic z tych rzeczy.
Lolkowi w żaden sposób źle założona bluzeczka nie przeszkadzała.

To terapeutka.
Terapeutka nie wytrzymała.



1 komentarz: