niedziela, 8 grudnia 2013

Z CZYM TO SIĘ JE?


Dzień diagnozy.
Nie lubię do tego wracać.
Nie lubię to mało powiedziane.
Ale wrócę pewnie jeszcze nie raz.
Wracam teraz.

- Czy córka jest na coś uczulona? 
- Nie wiem. Prawdopodobnie na nabiał, szorstkie, zaczerwienione 
policzki, problemy z wypróżnianiem, takie tam.
Wybieramy się do alergologa.
- Zobaczymy co powie alergolog. O mleku.
I glutenie.

Zobaczymy jak wyjdą badania.
Matko, jak ja wyeliminuję mleko, jogurty, kefiry,
no jak ja...
Lolek mógłby się żywić wyłącznie mlekiem i pochodnymi.
Zobaczymy.

- Czy córka się czegoś boi?
- ???
- Czy reaguje na coś histerią? Na kogoś, na coś?
- Na lekarzy.
- Spróbuję ją zbadać.

Histeria. Ryk. Odpychanie rąk.

- Proszę odstawić mleko.
I gluten.Produkty zawierające dodatek cukru.

Już nie zobaczymy. Już wiemy.

Lolek dalej wyje.
A mnie chce się wyć, bo jeszcze mi nikt wprost nie powiedział.
Ale między słowami już tak.
Już spróbował.
Powiedzieć mi, że mała ma autyzm.

Bo wiem, że tam, gdzie diagnozuję, zalecają dietę.
Bezmleczną, bezglutenową i bezcukrową.
Zalecają, gdy już są pewni.
Że dziecko ma autyzm.

Więc już nie każą czekać. Każą odstawić.


Wizyta u pediatry.
Bach, diagnoza na biurko.
- Pani doktor, poradzono nam by zmienić menu.
Może jakieś badania?
- Ale po co? Córka jest w tym wieku, że już nie musi pić mleka.
A co do pszenicy, to na świecie żyje wiele plemion,
które tego na oczy nie widziały.
I mają się świetnie.
- Aha...

Jestem na etapie ratować dziecko za wszelką cenę.
Nie skupiam się na tym, przed czym mam ratować.
Koncentruję się natomiast na tym, że ratować będę.
Do utraty tchu.
Wydaje mi się, że trochę już wiem o autyzmie.
Tak naprawdę nie wiem nic.

Wprowadzam dietę.
Precz ze słodyczami.
Won ze wszystkim, co dosładza się białą trucizną.
A trochę tego jest.
Szlaban na mleko.
I pochodne.
Chleb to zło wcielone.

Karmię Lolka kaszą taką, siaką.
Lubi.
Na szczęście.
Do picia woda.
Jak zawsze.
Lolek nie wie, co to sok.
Kładę łapę na biszkoptach, paluszkach i czekoladzie.

A w niedoczasie idę do alergologa.
Bach, alergia.
Na mleko.
I wołowinę.
Odstawiam więc również ten rodzaj mięsa.

Dziecko mi blednie.
Ale tak zdrowo blednie.
Po wypryskach na buzi śladu nie ma.
Rumieńce tylko jak się zziaja.
Kolor kupsk wraca do normy.
Lolek zaczyna przesypiać noce.
W końcu.
Po ponad 2 latach.

I męczę się w kuchni wzbijając na wyżyny wątpliwej kreatywności
kulinarnej, by ominąć gluten, nabiał, cukier.
I męczę się na placu zabaw.
- Nie! Proszę nie częstować! Córka tego nie może jeść!
I męczę się przy okazji wizyt tu i tam.
Bo inne dzieci jedzą.
A Lolek nie może.
Bo ma autyzm.
I w końcu, kurna chata, w nocy śpi.
Dzięki diecie.
Jestem przekonana, że dzięki diecie.
Jeden z większych ośrodków w kraju nie może się mylić.
Pracujący tam specjaliści nie mylą się na pewno.


Mylę się w końcu ja.
Karmię Lolka kotletami przeznaczonymi dla Dużego.
W bardzo glutenowej panierce z bardzo pszennej mąki.
Orientuję się, gdy w brzuchu Lolka spoczywa już 3/4 obiadu.
Wyrywam resztę prawie z gardła.
A w głowie huczą mi komentarze wyczytane w internecie.
Jakie tam medyczne.
Raczej para.
O tym, że po bułce to na pewno regres.
Taki porządny.
Że po chlebku znów hop w pieluchy.
Mimo że tak ładnie sygnalizowało potrzeby.
Jakieś dziecko.
Z autyzmem.
Że po słonych paluszkach to już tylko walenie głową w ścianę.
Głową dziecka, bo agresja, głową matki, bo rozpacz.
Na okoliczność regresu.

Obserwuję Lolka.
Patrzę uważnie.
Czy przypadkiem nie zacznie świecić.
Albo po ścianach latać.
I dopatrzeć się nic nie mogę.
Lolek jak Lolek.
Ani się nie kręci wokół własnej osi mniej, ani więcej.
Ani języka w gębie nie zapomina.
Przeciwnie, język jakby rozwiązuje się jeszcze bardziej.
Skóra na policzkach gładka jak pupsztal.
Kupsztal jak kupsztal.
Nic.
Nic.
No nic niepokojącego się nie dzieje.

Idę na całość.
Daję do łapy bułkę.
Raz kozie śmierć.
- Jedz dziecino, jedz.
Dziecina wcina aż jej się uszy trzęsą.
- Pycha!
Wiem, kochanie, że pycha, wiem.

Karmię rosołem.
Precz z kluskami kukurydzianymi.
Zapraszam pszenicę durum na salony.
- Jedz robaczku, jedz.
Robaczek łapczywie kluski wchłania,
a między jednym a drugim smakowitym kąskiem
komentuje, aż mu rosół z otwartej buzi
na śnieżnobiałą bluzę kapie.
- Pycha! Budne.
- Wiem, złotko, że pycha. To nic, że brudne.
Mamy pralkę, jakoś damy radę.
Robaczek domaga się 2 dokładek.
Nie stawiam oporu.
Dolewam, dokładam, po głowie z rozczuleniem głaszczę.
- Jedz...

I trwa ta sielanka z tydzień albo i dłużej,
gdy sokolim wzrokiem dostrzegam na szyi Lolka dziwne plamy.
Na grdyce, która porusza się miarowo, albowiem Lolek
jest w trakcie pożerania bułki.
Pszennej.
Przełyka głośno.
W oczach błogość.

Przełykam ślinę jeszcze głośniej.
W oczach lęk.
Wyrywam bułkę.
O ja głupia.
Gluten, gluten, samo zło i przyczyna nieszczęść wszelakich.
Zgiń, przepadnij maro nieczysta.
Bułka przepada na najwyższej półce kuchennego regału.
Lolek wyje.
Plamy na szyi jak były tak są.
Jakby ciemniejsze.

Lolek idzie rozpaczać do swojego pokoju.
Ja idę po rozum do głowy i doznaję olśnienia.
Przypominam sobie bowiem, co działo się w moim domu
godzinę wcześniej.
A działo się.
Toczył się proces twórczy.
Ja tworzyłam.
Nową, lepszą twarz.
Makijaż tworzyłam.
Co nie zdarza się codziennie, a jak zdarza od wielkiego dzwonu,
to uznać to można za wielkie halo.
Lolek też chciał w tym wielkim halo uczestniczyć.
Wisiał u mych kolan, palec wystawiał i domagał się kropelki podkładu.
Głośno i upierdliwie się domagał.
Nie pożałowałam.
Poczęstowałam palec obficie i zaczęłam spokojnie robić oko.
Potem drugie.


A potem dałam bułkę.
Dałam bułkę wymalowanej po brodę moim osobistym fluidem królewnie.
Mało dokładnie wymalowanej, raczej tak na salamandrę, plamiście,
ale wymalowanej własnoręcznie.

A potem?

A potem poszłam przepraszać Lolka za cały ten cyrk.

Tylko wcześniej wlazłam na stołek i wygrzebałam nadgryzioną bułeczkę
z czeluści najwyższej półeczki.

Z pustymi rękami miałam iść?
Z kwiatami do małego dziecka jakoś głupio.

Za to z bułką ani trochę.

1 komentarz: