niedziela, 22 grudnia 2013
ŚWIĘTA, LAMPKI, PREZENTY I AUTYZM
Święta i autyzm.
Czasem trudno pogodzić.
Tłum w chałupie.
Głośne rozmowy, wybuchy śmiechu, kłótnie,
kolędy, piski radości, przekrzykiwanie.
Zapachy drażniące nozdrza.
Lampki cieszące oczy.
Albo te oczy drażniące.
Bombki odbijające światło lampek.
Wirujące przy najlżejszym potrąceniu.
Zastawiony stół.
Stół zawalony jedzeniem.
Stroiki, połyskujące sztućce, czasem świeca,
czasem trzy.
Palta wysypujące się z przedpokoju.
Opadające na stado butów.
Ciśniętych jakkolwiek.
Poprzestawiane krzesła, podostawiane krzesła,
przesunięta kanapa, odsunięta od ściany kanapa.
By wszyscy się zmieścili.
By wszystko tego dnia wyglądało inaczej.
Świątecznie.
Horror.
Dla kogo?
Na pewno dla tych, którzy przyjęcie organizują.
Zakupy, sprzątanie, precyzyjne planowanie
kto koło kogo, kto lubi to, a nie tknie tamtego,
kto będzie jak zwykle przed czasem,
a kto się okrutnie spóźni jak co roku,
mimo solennych obietnic, że tym razem nie,
że będzie na czas, że tym razem będzie inaczej.
I dla tych, którzy nic nie organizują.
Przyjdą na gotowe.
Przyjadą.
Bo przecież Święta i Wigilia.
I trzeba się rodzinie pokazać.
I z nią pobyć.
I nie umrzeć w tym całym rozgardiaszu.
W tym całym inaczej niż zwykle.
Więc Lolek SWEGO CZASU nie umarł.
Choć było blisko.
My byliśmy bliscy decyzji o samobójstwie.
Takim rozszerzonym.
Żeby się w końcu wyswobodzić.
Z tego świątecznego rabanu.
Z trudem daliśmy radę.
Ale przeżyliśmy.
Choć jeszcze nie byliśmy świadomi źródła
całej rozpaczy Lolka.
Tej histerii na najwyższym poziomie.
Nie mieliśmy pojęcia, dlaczego.
I nie zastanawialiśmy się nad tym do dnia diagnozy.
- Pamiętajcie, że nasze dzieci niekoniecznie muszą
lubić Święta.
Ostrzeżenie pada z ust pedagog.
- Prowadzę terapię starszego chłopca,
który sam mi powiedział, że bardzo niepokoją go
lampki choinkowe.
Ich kolory. Blask. Nie lubi. Denerwuje się.
Pani pedagog kontynuuje opowieść podając przykład.
- Na moją sugestię, by je po prostu wyłączył,
zaperzył się. Bo lampki na choince wyłącza się,
gdy się wychodzi z pokoju.
A on chce w tym pokoju być.
Więc się z lampkami męczy.
- Jeszcze jeden chłopiec. Nastolatek.
Historie wysypują się z rękawa pani pedagog.
- Przepłakał ostatnie całe zajęcia.
Pierwszy raz widziałam, by tak rozpaczał.
Wyjawił powód.
Prezent. W postaci okularów do nurkowania.
Sam sobie zażyczył.
I dostał.
I nie mógł sobie z tym długo poradzić.
Dlaczego? Stwierdził, że jest już prawie dorosły.
A dorośli sami decydują co chcą dostać.
On też musiał.
Zdecydował.
Że chce takie okulary.
Bo nic innego nie mógł wymyślić.
Ale przecież musiał zdecydować.
I nie była to najlepsza decyzja.
Była jedyna na jaką wpadł.
Ten dorosły nastolatek.
To dziecko, które potem przepłakało wiele godzin.
Czego ja, jako mama dziecka z autyzmem, obawiam się przy okazji Świąt?
Raczej nie lękam się o Lolka.
Jak się odnajdzie w tłumie, w tumulcie, w oparach aromatów,
w kakofonii dźwięków.
Wiem, że da radę.
I nie sprawi mu to przykrości.
Wiem też, że może być jeden, jeden malutki problemik.
Z choinką.
Która w egzystencji Lolkowi nie przeszkadza.
Którą zaakceptował w pełni.
Bo stoi, świeci i miejsca nie zmienia.
I której pilnuje niezmiennie od kilku dni.
Od momentu, gdy rano oko otworzy.
I sprawdza czy jest.
I głośno nakazuje, by lampki zaczęły się świecić.
I oddycha z ulgą, gdy włożę wtyczkę do kontaktu.
I cmoka z zadowoleniem.
Od kilku dni.
I będzie tak cmokał co rano.
Aż nadejdzie czas zmiany.
Aż się do choinki nie dorwę i nie rozłożę na czynniki pierwsze.
Aż do chwili, gdy nadejdzie pora, by wynieść cudo do piwnicy.
Może zdarzyć się, że Lolek będzie miał odmienne zdanie.
Może wyjść tak, że uderzy w lament.
Taki z górnej półki.
Taki, że się poddam.
By tę rozpacz ukrócić.
Taką rozpacz, która wymusi na mnie postanowienie,
że w przyszłym roku nie będziemy już choinki ubierać.
Bo po co?
Po prostu jej nie rozbierzemy.
Czego to człowiek z miłości do dziecka nie zrobi...
środa, 18 grudnia 2013
NIKT MI NIE BĘDZIE MÓWIŁ...
Ale mówi.
Bez względu na to, czy chcę słuchać, czy nie.
Uważa, że ma prawo.
Ja uważam, że mam prawo mieć odmienne zdanie.
Chwalę się, że Lolek już nie ucieka panicznie na widok
nakładki na sedes.
Że siada z radością, robi co ma zrobić i radośnie braw się domaga.
- O, zobaczysz kochana jak ciężko będzie z kupą.
Siku to małe piwo. Zobaczysz potem.
Bo u nas...
Nie wiem jak u was.
Wiem jak u nas.
Nie martwię się na zapas.
Cieszę się tu i teraz.
Lolek zręcznie dopasowuje elementy układanki.
Szybko. Dokładnie.
Chwali się swoim dziełem.
Patrzy w oczy.
- Mam kontakt z takim chłopcem.
Też świetnie funkcjonował w tym wieku.
A w okresie dojrzewania masakra.
Stracił połowę umiejętności.
Też...
Nie wiem co będzie za miesiąc.
A co stanie się po upłynięciu dekady, to już nie mieści się w granicach
mojej wyobraźni.
Nie martwię się na zapas.
Cieszę się tu i teraz.
Lolek się drze.
Piszczy.
Łzy kaskadą, glut do pasa.
- Mieliśmy już takie dziecko.
I zachowywało się podobnie.
Problem niestety wraz z wiekiem narastał.
U mnie wraz z wiekiem wzrasta ignorowanie tego typu prognoz.
Wobec mojego dziecka.
Jestem świadoma, że życie to nie bajka.
Ale nie martwię się na zapas.
Cieszę się tu i teraz.
- Nie chcę pani martwić. Mówi pani, że córka nie jest agresywna.
Mój w tym wieku też nie był.
A teraz...
Teraz to ja mam poważniejsze powody do zmartwień.
Na przykład, że przytyję 100 kilo w Święta.
Ale na myśl o serniku już się cieszę.
Tu i teraz.
poniedziałek, 16 grudnia 2013
CZY LOLEK JARZY O CO CHODZI Z CHOINKĄ I MIKOŁAJEM?
Jarzy czy nie jarzy?
Pamięta oświetlone drzewko z tamtego roku, czy nie?
Szoku dostanie jak zobaczy, oleje, pęknie z radości?
Te pytania kłębiły mi się w głowie,
gdy podczas wizyty w pewnym urzędzie Lolek skierował swe kroki
wprost ku wielkiej błyszczącej choince.
Już miałam otwierać usta i strzelić pogadankę, że to jest choinka,
u nas też będzie, może mniejsza, ale ładniejsza, razem będziemy
wieszać bombki, które najpierw przyniesiemy z piwnicy,
razem będziemy rozplątywać kable z lampkami,
a ja się będę starała nie przeklinać,
razem poszukamy najlepszego miejsca na gałązkach by zawisły tam aniołki,
razem posprzątamy ten bajzel, który po strojeniu sztucznego iglaka
zostanie, i w ogóle razem się tą choinką będziemy cieszyć, gdy...
- Kołaj chosi noci.
Lolek przerywa moje rozmyślania jednym zgrabnym zdaniem.
Wpatrując się intensywnie to w jedną to w drugą bombkę.
Bo jak choinka, to Mikołaj.
A jak Mikołaj, to w nocy.
Phi.
Więc idziemy do piwnicy.
Więc gubię kluczę.
Więc Lolek od razu je znajduje, bo żaden szczegół przed nim nie umknie.
Więc Lolek dźwiga pudełko z czerwonymi bombkami,
bo czerwone to czad,
a ja targam choinkę i resztę.
I dziwię się po powrocie, że mam siłę to wszystko rozpakować.
Że mam siłę między jednym łańcuchem a drugim aniołkiem
wycierać Lolkowi cieknący katar.
Bo alergia.
Bo cuda z piwnicy.
Bo cieknie, leje się i nie zamierza przestać.
Więc nie ustaję w wysiłkach,
z rozpędu wycieram raz nos, raz bombkę i ubieram.
Ubieram choinkę dużo wcześniej niż zwykle.
Dla Lolka.
I czekam po wszystkim na reakcję.
Radość? Zdumienie? E tam?
Porządek.
Porządek przede wszystkim.
Lolek robi porządek.
Na choince.
Od kilku dni.
Najpierw podchodzi wolnym krokiem i omiata wzrokiem moje dzieło.
Potem równie niespiesznie wyciąga rękę.
Wspina się na palce.
Chwyta delikatnie aniołka.
I odwraca go tyłem.
Potem następnego.
I tyłem, tyłem do klienta, frontem do epicentrum choinki.
I kolejnego.
Aż odwróci wszystkie.
Aż będzie porządek.
Aż będzie można cmoknąć z zadowolenia.
I szepnąć błogo:
- O...
Potem zostaje tylko policzenie lampek.
Tak symbolicznie, zgodnie z możliwościami.
- Łaś, ga, ky, keły, pieś, cheś, osiem, niewieć, niesieć.
Ciul z siódemką.
Wśród dziesięciu liczb, które zna Lolek,
nie ma miejsca dla siódemki.
Więc Lolek zgrabnie omija i liczy po swojemu.
- Niesieć!
I znów cmoknięcie.
I znów:
- O...
I tak kilka razy w ciągu dnia.
Więc mam już odpowiedź.
Na pytanie, czy Lolka w ogóle zainteresuje choinka.
Interesuje, jak diabli interesuje.
Ale raczej w szczególe.
czwartek, 12 grudnia 2013
CZWARTEK. DOBRY DZIEŃ.
Czwartek to dzień wizyty w przedszkolu.
Nie, Lolek regularnie nie uczęszcza.
Lolek wpada tam co tydzień na gościnne występy.
A harmonogram występów zawsze jest stały.
Najpierw zamknięty gabinet.
Twarzą w twarz z logopedą.
Przez godzinę.
Potem cwał do dzieci.
Potem ryk i spazmy, bo matka od dzieci zabiera.
Następnie histeria, bo matka nie chce nieść na rękach
i nogami każe przebierać.
Dalej następuje foch.
Nigdzie nie idę, tak będę stała na środku chodnika.
A w następstwie matka się łamie i pęka jej kręgosłup.
Przez kwadrans.
Bo tyle trwa droga do domu ze słodkim ciężarem
w objęciach.
I tak co czwartek.
- Mienić opy!
Lolek rozkazuje.
W mokrych do przedszkola nie pójdzie.
Do toalety również nie zamierza.
Będzie stał i sikał w centralnym punkcie pokoju.
A potem domagał się stanowczo zmiany rajstop.
- Lolek! Już jesteśmy spóźnione! Miałeś wołać, że jest siku!
Jestem gotowa do wyjścia, czas mknie, Lolek sika.
- Sikuuuu!!!
Jak wołać, to wołać.
- Widzę! Stań w miejscu. Muszę cię przebrać.
Zdejmuję kurtkę, w szaliku zostaję, migiem mi pójdzie.
- Alia becie kolu.
Żebym to ja umiała tę elokwentną wypowiedź przetłumaczyć...
- Nie kręć się. Nogę dawaj. Teraz drugą.
Udaję, że nie słyszałam nic o Alii i kolu.
- Alia! Kolu. Becie!
Mózg mi paruje, bo wiem, że Lolek nie odpuści.
Mam!
- Pani Natalia będzie w przedszkolu?
Panie Boże spraw, żebym zgadła, bo w życiu z domu nie wyjdziemy.
- Kak!
Dzięki, dzięki, dzięki!
Rzeczywiście, jest w przedszkolu psycholog.
A imię jego Alia. Tfu! Natalia.
Pamiętliwa bestia z Lolka, raz była obecna na zajęciach.
Ta Alia.
- Gosia kolu keś.
Phi. Do logopedy Gosi chodzimy pół roku.
- Hysia. Keś kolu.
Marysia. Znów bingo.
- Idziemy Lolek, idziemy!
Otwieram na oścież drzwi wejściowe i dziecko wyganiam.
Pań w przedszkolu sporo, jak mi zacznie imionami jechać,
to przed północą na parter nie dotrzemy.
Na miejsce docieramy 10 minut po czasie.
Pani Gosia wita się z Lolkiem przy wejściu.
- Dzień dobry! Stęskniłam się za tobą.
- Keś kiłam.
- Chodź, idziemy się bawić.
Idziemy, idziemy, to sobie idźcie, Lolek ma inne plany.
Czepia się parawanu, na którym powieszono węża z materiału.
- Dzieci icie.
Wąż ma uchwyty. Z tasiemek. Coby się dzieci na spacerze nie pogubiły.
- Poła keś icie.
Czyli Lolek ma jednak chodzenie w planach.
W swoich planach.
I w innym kierunku.
- Proszę, proszę...
Logopedę stać tylko na taki komentarz, albowiem jeszcze 2 tygodnie
temu Lolek nie był taki rozgadany.
- Też będziesz chodzić z dziećmi na spacery. Ale teraz pójdziesz ze mną.
- Kak.
Lolek zgadza się łaskawie, porzuca węża i rusza z panią Gosią wgłąb przedszkola.
Godzina mija jak z bicza strzelił.
Chcę porozmawiać o zajęciach.
Obydwie z logopedą chcemy.
Lolek zagłusza.
- Dzieci! Musim iś dzieci!!!
Poddajemy się po czwartym żądaniu.
Jak musim, to iciem.
Najpierw łazienka.
Jakie siku, żadne siku, siku to zło.
Ręce.
Ręce trzeba umyć.
Lolek ochoczo podciąga rękawy.
Szybko wsuwa dłonie pod strumień wody.
Nie przeszkadza, że ciepła.
Widocznie tylko w domu musi być zimna.
Nie przeszkadza, że kropla mydła w płynie tylko na jednej rączce.
Widocznie tylko w domu musi to być rozłożone symetrycznie.
Widocznie Lolkowi bardzo się spieszy.
Potem jabłko.
Jasne.
Już widzę, jak dziecko moje, piesek francuski ze skłonnościami
do pedanterii, zje jabłko ze skórką.
Jabłko, które nie jest obrane i pokrojone na bardzo równe kawałki.
Jasne.
Jasne, że zjadł.
Następnie wyklejanki.
Choinka, gwiazdka, klej, pędzelek.
Jak dobrze, że pędzelek.
Lolek, który musi, po prostu musi mieć czyste ręce,
palców klejem za diabła nie skala.
Skalał.
Po same nadgarstki, pędzelek mając w głębokim niepoważaniu.
- Nie odchodź kochanie od stolika, jeszcze nie skończyłaś.
Pani o nieznanym mi imieniu (ale Lolek na pewno w domu mnie oświeci)
rusza na środek sali by przyprowadzić uciekinierkę.
Za rękę.
No pewnie.
Już widzę jak Lolek grzecznie za tę rączkę do stołu wróci.
Z obcą panią.
No i widzę.
Wraca.
Za rękę.
Bez ryku.
Świat się kończy.
Kończy się też babranie w kleju.
Czas na chaos.
Małe nóżki przebierają szybko, by znaleźć się przy regałach z zabawkami.
Małe rączki wysypują co się da.
Między innymi zestaw małej gospodyni.
Garnki, talerze, kubeczki.
Mała pani domu w postaci Lolka dorywa się do filiżanki.
Cóż, jestem przygotowana.
Że za chwilę jakiś inny mały ktoś tą filiżanką między oczy dostanie.
Nie, nie jestem przygotowana na to, że Lolek się z filiżanki napije.
Że będzie udawał, że pije.
Mało tego.
Że zamiesza w tej filiżance nożem.
Bo nie znajdzie w całym galimatiasie łyżki.
Stoję jak wmurowana w drzwiach.
Dziecko mi podmienili, ot co.
Muszę to sobie jakoś wytłumaczyć, żeby się psychicznie nie rozsypać.
W tych drzwiach.
Co to byłby za wstyd.
Zbieram się do kupy.
Muszę jakoś zabrać Lolka.
No! Teraz dziecko wróci do siebie.
Da popis.
Całe osiedle będzie słyszało!
No!
- Lolek! Lolek! Musimy już iść na obiad!
Wysilam struny głosowe.
- Lolek! Rosół będzie!
Wysilam szare komórki i zachęcam jak mogę.
I na ciężką batalię przygotowana jestem.
- Rosóóóół!!!
Lolek odwraca ku mnie chabrowe oczęta, patrzy uważnie z końca sali
i wydobywa potężny głos z małych płuc.
- Z kukami!
Dzięki kluskom zgodnie wychodzimy.
I idziemy noga w nogę.
I rozmawiamy.
Spokojnie.
Bez ryku.
Bez łez.
Bez focha.
Lolek wskazuje palcem na jeden z bloków mijanych po drodze.
- Kukaj Kynka gonku. Pi.
Nie muszę się wysilać.
Wiem o czym mówi.
Że Martynka tutaj w domku śpi.
Wiem.
Przecież nie tak dawno sama pokazywałam Lolkowi,
gdzie mieszka najlepsza koleżanka z placu.
W sierpniu pokazywałam.
I choć nie powinno się chwalić dnia przed zachodem słońca,
to mam to w nosie.
Czwartek to dobry dzień.
I nie ma takiej siły, która mnie przekona, że jest inaczej.
niedziela, 8 grudnia 2013
Z CZYM TO SIĘ JE?
Dzień diagnozy.
Nie lubię do tego wracać.
Nie lubię to mało powiedziane.
Ale wrócę pewnie jeszcze nie raz.
Wracam teraz.
- Czy córka jest na coś uczulona?
- Nie wiem. Prawdopodobnie na nabiał, szorstkie, zaczerwienione
policzki, problemy z wypróżnianiem, takie tam.
Wybieramy się do alergologa.
- Zobaczymy co powie alergolog. O mleku.
I glutenie.
Zobaczymy jak wyjdą badania.
Matko, jak ja wyeliminuję mleko, jogurty, kefiry,
no jak ja...
Lolek mógłby się żywić wyłącznie mlekiem i pochodnymi.
Zobaczymy.
- Czy córka się czegoś boi?
- ???
- Czy reaguje na coś histerią? Na kogoś, na coś?
- Na lekarzy.
- Spróbuję ją zbadać.
Histeria. Ryk. Odpychanie rąk.
- Proszę odstawić mleko.
I gluten.Produkty zawierające dodatek cukru.
Już nie zobaczymy. Już wiemy.
Lolek dalej wyje.
A mnie chce się wyć, bo jeszcze mi nikt wprost nie powiedział.
Ale między słowami już tak.
Już spróbował.
Powiedzieć mi, że mała ma autyzm.
Bo wiem, że tam, gdzie diagnozuję, zalecają dietę.
Bezmleczną, bezglutenową i bezcukrową.
Zalecają, gdy już są pewni.
Że dziecko ma autyzm.
Więc już nie każą czekać. Każą odstawić.
Wizyta u pediatry.
Bach, diagnoza na biurko.
- Pani doktor, poradzono nam by zmienić menu.
Może jakieś badania?
- Ale po co? Córka jest w tym wieku, że już nie musi pić mleka.
A co do pszenicy, to na świecie żyje wiele plemion,
które tego na oczy nie widziały.
I mają się świetnie.
- Aha...
Jestem na etapie ratować dziecko za wszelką cenę.
Nie skupiam się na tym, przed czym mam ratować.
Koncentruję się natomiast na tym, że ratować będę.
Do utraty tchu.
Wydaje mi się, że trochę już wiem o autyzmie.
Tak naprawdę nie wiem nic.
Wprowadzam dietę.
Precz ze słodyczami.
Won ze wszystkim, co dosładza się białą trucizną.
A trochę tego jest.
Szlaban na mleko.
I pochodne.
Chleb to zło wcielone.
Karmię Lolka kaszą taką, siaką.
Lubi.
Na szczęście.
Do picia woda.
Jak zawsze.
Lolek nie wie, co to sok.
Kładę łapę na biszkoptach, paluszkach i czekoladzie.
A w niedoczasie idę do alergologa.
Bach, alergia.
Na mleko.
I wołowinę.
Odstawiam więc również ten rodzaj mięsa.
Dziecko mi blednie.
Ale tak zdrowo blednie.
Po wypryskach na buzi śladu nie ma.
Rumieńce tylko jak się zziaja.
Kolor kupsk wraca do normy.
Lolek zaczyna przesypiać noce.
W końcu.
Po ponad 2 latach.
I męczę się w kuchni wzbijając na wyżyny wątpliwej kreatywności
kulinarnej, by ominąć gluten, nabiał, cukier.
I męczę się na placu zabaw.
- Nie! Proszę nie częstować! Córka tego nie może jeść!
I męczę się przy okazji wizyt tu i tam.
Bo inne dzieci jedzą.
A Lolek nie może.
Bo ma autyzm.
I w końcu, kurna chata, w nocy śpi.
Dzięki diecie.
Jestem przekonana, że dzięki diecie.
Jeden z większych ośrodków w kraju nie może się mylić.
Pracujący tam specjaliści nie mylą się na pewno.
Mylę się w końcu ja.
Karmię Lolka kotletami przeznaczonymi dla Dużego.
W bardzo glutenowej panierce z bardzo pszennej mąki.
Orientuję się, gdy w brzuchu Lolka spoczywa już 3/4 obiadu.
Wyrywam resztę prawie z gardła.
A w głowie huczą mi komentarze wyczytane w internecie.
Jakie tam medyczne.
Raczej para.
O tym, że po bułce to na pewno regres.
Taki porządny.
Że po chlebku znów hop w pieluchy.
Mimo że tak ładnie sygnalizowało potrzeby.
Jakieś dziecko.
Z autyzmem.
Że po słonych paluszkach to już tylko walenie głową w ścianę.
Głową dziecka, bo agresja, głową matki, bo rozpacz.
Na okoliczność regresu.
Obserwuję Lolka.
Patrzę uważnie.
Czy przypadkiem nie zacznie świecić.
Albo po ścianach latać.
I dopatrzeć się nic nie mogę.
Lolek jak Lolek.
Ani się nie kręci wokół własnej osi mniej, ani więcej.
Ani języka w gębie nie zapomina.
Przeciwnie, język jakby rozwiązuje się jeszcze bardziej.
Skóra na policzkach gładka jak pupsztal.
Kupsztal jak kupsztal.
Nic.
Nic.
No nic niepokojącego się nie dzieje.
Idę na całość.
Daję do łapy bułkę.
Raz kozie śmierć.
- Jedz dziecino, jedz.
Dziecina wcina aż jej się uszy trzęsą.
- Pycha!
Wiem, kochanie, że pycha, wiem.
Karmię rosołem.
Precz z kluskami kukurydzianymi.
Zapraszam pszenicę durum na salony.
- Jedz robaczku, jedz.
Robaczek łapczywie kluski wchłania,
a między jednym a drugim smakowitym kąskiem
komentuje, aż mu rosół z otwartej buzi
na śnieżnobiałą bluzę kapie.
- Pycha! Budne.
- Wiem, złotko, że pycha. To nic, że brudne.
Mamy pralkę, jakoś damy radę.
Robaczek domaga się 2 dokładek.
Nie stawiam oporu.
Dolewam, dokładam, po głowie z rozczuleniem głaszczę.
- Jedz...
I trwa ta sielanka z tydzień albo i dłużej,
gdy sokolim wzrokiem dostrzegam na szyi Lolka dziwne plamy.
Na grdyce, która porusza się miarowo, albowiem Lolek
jest w trakcie pożerania bułki.
Pszennej.
Przełyka głośno.
W oczach błogość.
Przełykam ślinę jeszcze głośniej.
W oczach lęk.
Wyrywam bułkę.
O ja głupia.
Gluten, gluten, samo zło i przyczyna nieszczęść wszelakich.
Zgiń, przepadnij maro nieczysta.
Bułka przepada na najwyższej półce kuchennego regału.
Lolek wyje.
Plamy na szyi jak były tak są.
Jakby ciemniejsze.
Lolek idzie rozpaczać do swojego pokoju.
Ja idę po rozum do głowy i doznaję olśnienia.
Przypominam sobie bowiem, co działo się w moim domu
godzinę wcześniej.
A działo się.
Toczył się proces twórczy.
Ja tworzyłam.
Nową, lepszą twarz.
Makijaż tworzyłam.
Co nie zdarza się codziennie, a jak zdarza od wielkiego dzwonu,
to uznać to można za wielkie halo.
Lolek też chciał w tym wielkim halo uczestniczyć.
Wisiał u mych kolan, palec wystawiał i domagał się kropelki podkładu.
Głośno i upierdliwie się domagał.
Nie pożałowałam.
Poczęstowałam palec obficie i zaczęłam spokojnie robić oko.
Potem drugie.
A potem dałam bułkę.
Dałam bułkę wymalowanej po brodę moim osobistym fluidem królewnie.
Mało dokładnie wymalowanej, raczej tak na salamandrę, plamiście,
ale wymalowanej własnoręcznie.
A potem?
A potem poszłam przepraszać Lolka za cały ten cyrk.
Tylko wcześniej wlazłam na stołek i wygrzebałam nadgryzioną bułeczkę
z czeluści najwyższej półeczki.
Z pustymi rękami miałam iść?
Z kwiatami do małego dziecka jakoś głupio.
Za to z bułką ani trochę.
NO TO JEDZIEM Z TOM GWAROM
Lolek się rozkręca z mową.
Artykulacja wciąż w lesie.
Za to próby odmiany rzeczownika czy czasownika trwają.
Że już o przymiotnikach nie wspomnę.
- Kokek.
Lolek uważnie przygląda się obrazkowi w książce.
Uwagami dzieli się na głos.
- Tak, kotek.
Potwierdzam i przewracam stronę.
- Nie ga kokka kukaj.
No nie ma.
Za to jest rak.
Tutaj, na następnej stronie.
- To jest rak.
- Kak.
Tym razem Lolek się zgadza i niecierpliwie sprawdza co dalej.
Odwraca kartkę.
- Nie ga łaku.
Przyklaskuję temu mojemu misiu aczkolwiek delikatnie poprawiam.
- Nie ma raka.
- Łaka. Nie ga.
Lolek się wdraża w arkana mowy ojczystej.
Jak umie.
Chce.
I lubi.
Lubi też jajecznicę.
- Ubim jako.
Gada z pełnymi ustami.
- Zjedz, a potem mów.
Szybkie przełknięcie.
- Ubim!
- Lubię.
- Ubim.
- Aha.
- Jak zjesz, to pojedziemy do babci.
- Kełaś jedziem!
- Nie, nie teraz. Jak zjesz.
- Kełaś! Jedziem juś bamci!
- Jedziem z tym jedzeniem, bo nigdzie nie pojedziem!
- ?
- Jedziemy, córeczko, jedziemy...
- Kak. Jedziem!
- Aha.
- Kochanie, może pobiegamy? Jak dalej się będziesz kręcić w kółko,
to upadniesz. Bieganie jest fajne, kręcenie to nuda.
- Nie! Musim kecić koło. Muuuusim!!!
- Musisz?
- Musim!
- Muszę...
- Kak. Musim!
- Aha.
- Idziemy się kąpać.
- Nie. Nie idziem. Idziem pać.
- Ja ci pośpię brudasie. Idziemy do łazienki.
- Idziem pać!!!
- Nie idziem, tfu, nie idziemy spać, najpierw trzeba się umyć!
- Mama idzie bakon!
- Zima, wilki, a ty mnie na balkon wyganiasz?
- Kak. Idziem pać.
- Aha.
Czy my jako rodzice czujemy niepokój?
Że jednak ta poprawna polszczyzna przegrywa z gwarą?
Że dziecko popisowo zaciąga i w nosie ma nasze poprawki?
Że staramy się dawać dobry przykład i nawet nieźle nam wychodzi,
a Lolek i tak wie lepiej?
I tak mówi po swojemu?
A skąd.
Żadnego w nas lęku.
My go nie czujem.
My się nie martwim.
My się cieszym, że Lolek nawija.
A gdy Lolek po swojemu nawija,
to my się recholim.
I lejem z tej gwarowej nawijki.
Tudzież leżym i kwiczym.
Subskrybuj:
Posty (Atom)