poniedziałek, 4 lutego 2013

TORT JAKI JEST KAŻDY WIDZI


Tort to nie herbatniki do kawy.
Tort to ciasto fafa rafa z okazji nie byle jakiej.
To ciasto mające robić wrażenie na solenizancie i gościach.
Bądź na parze młodej i weselnikach.
Tort ma smakować i wyglądać.
Tylko tyle i aż tyle.

Lolek zdążył w swym krótkim życiu doczekać się trzech tortów na swoją cześć.

TORT NR 1

Lolek skończył miesiąc.
Dumny ojciec postanowił uczcić tę chwilę.
Tortem, no przecież.
Śmietanowy. Z napisem. Bez zbędnych ozdób.
Nabyty lekką ręką w supermarkecie,
efekt produkcji taśmowej.
Na kolana urodą nie rzucał, szpetotą nie powodował nocy bezsennych.
Dobry był. Był tak dobry, że pazerna matka
pochłonęła 3/4. Pazerna matka odchorowała to 3/4.
Łakoma matka nazajutrz doszła do wniosku,
że tortem z okazji pierwszych urodzin córki,
to się już szczodrzej podzieli.
I że tort ów jednak będzie rzucał na kolana.
Minęło 11 miesięcy, można było wprowadzać plan w życie.

TORT NR 2

To co? Pieczesz czy zamawiamy?
Duży przezornie chce wiedzieć wcześniej.
Piekarnik nie działa.
Odpowiadam oględnie kamuflując brak zdolności.
Ciasto ma rzucać, ciasto ma olśniewać, ciasto ma się w ustach rozpływać.
A to zadanie dla fachowców.
Dobrze, zamówimy.
Duży szybciutko się zgadza. Szybciutko, bo a nuż poproszę o szybciutką naprawę piekarnika.
Bo a nuż, wbrew umiejętnościom, uprę się i będę piekła.
I wtedy może zaistnieć niebezpieczeństwo, że rzuci mnie on.
On też chce ujrzeć błysk zachwytu w oczach gości.
A jak sprzęt naprawi i ja upiekę, to nie zobaczy na pewno.

Grzebię w necie. Przeglądam oferty. Skupiam wzrok na najdrobniejszych
szczegółach. Za pomocą lupy. Wybór musi być precyzyjny.
Tort musi być z gatunku fafa rafa i fiu fiuuu!
O tym torcie przez następne 100 lat mają krążyć w rodzinie legendy.
Renomowana cukiernia. Najstarsza w mieście. Musi się udać.
Padam na kolana przed zdjęciem białoróżowego cuda
i nie mogę się podnieść.
Na to czekałam całe życie.
Kunsztownie rzeźbione bladoróżowe kwiaty w otoczeniu seledynowych listków.
Jak żywe. Jak prosto z ogrodu przyniesione. W objęciach młodziutkiej ogrodniczki.
I pieczołowicie ze smakiem ułożone młodziutką ręką ogrodniczki owej.
Na śnieżnobiałym torcie.
Jest piękny. Z butów wyrywa.
Zamawiamy. Konsultujemy się w sprawie napisu.
Marzę o prostych drukowanych literach. O pół tonu ciemniejszych niż kwiaty.
Załatwione, nie ma sprawy, w końcu oni się znają,
przecież od wieków nie zajmują się niczym innym.
Zdjęcie obłędnego dzieła sztuki cukierniczej ustawiam jako tapetę w laptopie.
I patrzę z zachwytem. I patrzę. I zachwycam się.
I czekam. A gębę rozanieloną mam.
I pełną śliny.

Goście już jadą. Duży już z odebranym tortem pędzi.
Martwię się tylko trochę.
Tym, że wystrój chałupy do eleganckiego ciacha pasował nie będzie.
Ale kto będzie miał czas na rozglądanie się po kątach, gdy taki skarb w centralnym punkcie ustawię.
Martwię się ino ździebko, że jednak to cacuszko zjeść będzie trzeba.
Trudno, zdjęć milion napstrykam, by w pamięci ku potomności zostało.
Aparat mam na podorędziu.
Pocę się z wrażenia.

Mina Dużego, który wkracza z pudłem, nie wróży nic dobrego.
Sama zobacz.
Rzuca od progu, a ja już wiem, że o rzucie na kolana nie ma mowy.
Pocę się jeszcze bardziej. Do odważnych świat należy,
łykam tabletkę ziołową, odczekuję kwadrans, by zaczęła działać i zaglądam...

Naprędce i byle jak ulepione różyczki w barwie strażackiej czerwieni,
powtykane gdzie bądź bez ładu i składu, kontrastują z trawiastozielonymi
listkami kojarzącymi się z wynikiem zabawy plasteliną w grupie czterolatków.
Napis z kolei wykonała grupa młodsza. Krzywo, z odciskami palców, z zaciekami.
Strażacka czerwień liter koreluje z kwiatkami aspirującymi dumnie do miana różyczek.
Rumieniec wściekłości wypływający powoli na moje oblicze
współgra i z literkami i z kwieciem.
Zapytałem, a jakże, czy nie widzą różnicy między tym, co popełnili,
a tym co zamieścili na swojej stronie.
Uprzedza mnie Duży.
Odpowiedzieli z rozbrajającą szczerością, że zdjęcie było robione 
TYLKO w celach reklamowych...Spuścili dychę...
Nie ma czasu na ostrą jazdę do supermarketu w celu zaopatrzenia się w inny model.
Goście jedzą w milczeniu.
Ja w milczeniu przełykam łzy wściekłości i rozgoryczenia.

Wiem jednak, że należy się uczyć na błędach.
Dziecię skończy za rok 2 lata.
Precz z cukiernią. Precz z renomą. Się coś wymyśli. Coś innego.
I nareszcie będzie git.

TORT NR 3

Rok mija jak z bicza strzelił.
Pomysłu jak nie miałam. tak nie mam. Umiejętności również.
Telefon od rodziny spada jak z nieba.
Tortem się nie martwcie. Biorę na siebie!
Rodzina zna kogo trzeba, rodzina wie, gdzie zamówić, żeby było dobrze.
W przeciwieństwie do mnie.
Cieszę się. Ale tylko trochę. Następnie zaczynam się martwić.
Moje dziecko, moja duma, przyjęcie w moim domu.
Rodzina wie, że o gustach się nie dyskutuje.
A mój może być odmienny od gustu rodziny.
Rodzina więc dopytuje. Niech i matka ma wpływ.
Jakie bajki lubi Lolek?
O, dobra nasza, mogę wybrać, Lolek będzie w 7 niebie.
Uki, Lulu, Miś Kuba.
Wymieniam jednym tchem i oczyma wyobraźni widzę szczęśliwą minę Lolka.
A może jakieś bardziej znane? Kubuś Puchatek? Myszka Mickey?
Dociera do mnie, że łatwo nie będzie.
Lolek nie kojarzy tych postaci. Jest za mały.
I tu mnie olśniewa.
Uwielbia za to biedronki! Niech będzie z biedronką!
Rodzina już zna konkret, rodzina przytakuje.
Jaki smak? Jagodowy może być?
Chyba może... Lolek niestety się nie wypowie.
Decyduję za Lolka, raz kozie śmierć.
Dobrze, w końcu uwielbia piosenkę o jagódkach.
I jeszcze warstwa masy malinowej. Z bitej śmietany.
Broń Boże krem. 
Rodzina ma twarz skupioną. Rodzina stara się zapamiętać.
Wierzę, że tak się stanie.
Rodzina napomyka jeszcze o jakiejś niespodziance,
ale przypominam sobie o tym dopiero po fakcie.

Po tym, jak oczom mym ukazuje się gotowy tort w pełnej okazałości.
W przeddzień urodzin.
Dostarcza oczywiście rodzina.
Przekazuje pospiesznie karton w me ramiona,
wejść w progi domostwa nie chce i ucieka.
Nie uczę się na błędach. Zapominam o tabletce.
Do kartonu zaglądam na żywca.
Tak. Ten tort nareszcie rzuca na kolana.
Mam ochotę rzucić się na glebę całym ciałem.
Z rozmachem.
I tak leżeć. I przeleżeć całe urodziny.
I ryczeć. I dywanem nos wycierać.

Hallo Kitty w niczym nie przypomina biedronki.
Hallo Kitty dumnie pręży blade wąsy na brudnoróżowym tle.
Hallo Kitty nie pręży wąsów samotnie.
Obok widnieje rozmyte zdjęcie mojego dziecka.
Z bardzo poważną miną.
Mina sroga, bo Hallo Kitty to nie wszystko.
Kwiatki. Gatunek nieznany. Kolor wyblakły.
Co pasuje do brudnego różu?
Brudna zieleń. I błękit. Brudny, oczywiście.
Och, tort dla dziecka powinien być kolorowy.
I jest.
Smutny kot, niewyraźne zdjęcie, sztuczne kwiatki.
Mało.
Jeszcze szlaczek. Albo pięć. Z margaryny.
Bo kremem bym tego nie nazwała.
A już na pewno bitą śmietaną.
Tłuste zawijaski występują w 2 wariantach.
Z jednej strony czerwone, na przeciw białe.
Tak, Lolek jest Polakiem.
Niech się uczy od małego szacunku dla flagi narodowej.
Ponieważ to jednak nie święto państwowe,
a urodziny malucha, flaga występuje w wersji dość frywolnej.
W wersji wzbogaconej (tak, dało się to cudo JESZCZE wzbogacić)
o perełki błyszczące srebrem i perełki dające po oczach
neonowym różem.
Mało. Mało frywolności!
Boki hojnie oblepione posypką we wszystkich kolorach tęczy.
Gdzieniegdzie przebłysk śnieżnych wiórków kokosowych.

Cała nadzieja w smaku. Może przynajmniej będzie pyszny.
Maliny i jagody w delikatnym musie.
Puszysty biszkopt. Co tu można zepsuć?
Można olać maliny. Towar zbyt luksusowy.
Można zastąpić je grubą warstwą tłustej bitej śmietany
z lekkością nie mającej nic wspólnego.
Jednak to wersja bogata. I frywolna.
Dla urozmaicenia, do śmietany można dodać ananasa.
Z puszki. Całe pół plasterka pokrojonego na pierdylion kawałków.
To musiała być mrówcza praca.
Biszkopt zbity i przerośnięty.
Na spodzie cienki fioletowy paseczek.
Chyba jagody, ale głowy bym nie dała.

I tym razem przełknęłam łzy wściekłości.
Lolek jak wariat cieszył się z odpalonej racy wetkniętej precyzyjnie w oko kota.
Pomysł matki, czyli mój. I z racą, i z okiem.
Miał być uśmiech dziecka i był.

Ale za rok trzecie urodziny.
Nie dam się zaskoczyć.
Uśmiech ma być większy.
Zachwyt ma być przeogromny.
Radość nieograniczona.

Tym razem się przygotuję.
Tym razem zanim powiem jakoś to będzie trzy razy się ugryzę w język.
Pomysł już mam. Mam cały plan.
Plan doskonały.
Gościom szczęki opadną do ziemi.
Lolek będzie skakał pod sufit z radości.

Przebiorę się za biedronkę.
Dużą, czerwoną biedronkę.
Z wielkimi, czarnymi kropkami.
Dam sobie doczepić czułki.
Nauczę się z wdziękiem machać skrzydełkami.
A gdy raca, którą wetknę sobie wcześniej w usta,
skończy buchać złotymi fajerwerkami,
sięgnę po nóż.
Bardzo ostry nóż.
Bo ja, proszę państwa, własnemu dziecku nieba bym uchyliła.
Bo ja, proszę państwa, za szczęście dziecka własnego dałabym się pokroić.
Jak każda matka.

Jak tort.


1 komentarz:

  1. Przyjdzie taki dzień że Lolek będzie miał tort jak z obrazka :)

    OdpowiedzUsuń