poniedziałek, 30 września 2013

NAWIĄZUJĄC ZGRABNIE DO POPRZEDNIEGO POSTU


Lolek stoi przy blacie kuchennym.
Jest wyraźnie zmartwiony.
A podkówka na pyzatej buzi coraz bardziej podkówkowata.
Bo nikt go nie rozumie.
Ani ojciec, ani matka.
Którzy wychodzą z siebie, żeby zrozumieć.
Lolek stara się jak może i powtarza z zacięciem katarynki.
- Mama. Muchi. Mama! Muchi. Am, am.
I by komunikat uczynić klarowniejszym
palcem wskazującym pokazuje na otwarte usta.

Patrzymy z Dużym po sobie z niepokojem graniczącym z paniką.
Bo Lolkowi już trzęsie się broda.
Bo muchi.
Co to, u diaska, jest???
Muchy?
Ale dlaczego w buzi?
Jeszcze w nosie, ale w buzi?
Muchi, muchiiii!!!
Lolek chce ułatwić, ale nic nam to nie rozjaśnia.
Spoglądam bezradnie na Lolka.
Matko kochana, gdyby chodziło o muchy,
o muchy jako o posiłek, dla mnie posiłek,
bo przecież palec w buzi, bo przecież mama am!,
gdyby te muchy stadnie w naszej kuchni latały,
to może i bym się pokusiła.
By choć jedną w locie zeżreć, by dziecko spokój odzyskało.
Ale nie.
Nic nie lata.
Nic na lodówce nie siedzi.
Nic.

Dwie godziny wcześniej.
- Mama!
- Słucham córeczko?
Lolek wbiega do kuchni z cukierkiem w dłoni.
Moją krówką na czarną godzinę.
W torebce wygrzebał i przyniósł.
- Mamy!
- Tak córeczko, to mamy. Mama musi zjeść, gdy źle się czuje.
- Kak.
- Dziękuję kochanie, jesteś bardzo mądra.
Chwalę bystrą córkę i chowam krówkę wysoko.
By mądra córka nie doszła do wniosku, żeby spróbować.
Zapominam o całym zdarzeniu, bo rodzinny obiad mam na głowie.
Gotuję, karmię rodzinę, zmywam, po stu latach udaje mi się usiąść.

-Źle się czujesz?
Widocznie wyglądam nietęgo, bo Duży się niepokoi.
Chcę odpowiedzieć, ale Lolek rusza galopem w czeluść mieszkania
i woła ojca.
Po chwili donośnie woła również mnie.
Więc ruszam.
Chociaż do galopu mi daleko.

Docieram do kuchni.
Gdzie Lolek z podkówką tłumaczy ojcu najlepiej jak potrafi.
- Mama muchi. Am, am. Muchi! Mama!

Mama musi się uważniej przysłuchiwać dziecku.
Bo w przypadku mamy przetwarzanie danych trochę za długo trwa.

KAŻDE DZIECKO MUSI DOJRZEĆ



Albo:
Każde dziecko rozwija się w swoim tempie.

To słyszałam najczęściej, gdy się zaczęło.
Gdy to się zaczęło ujawniać.
Kiedy zaczęło wychodzić na światło dzienne.
I gdy dawało dać znać również w nocy.
I kiedy poza tym przestałam cokolwiek widzieć.
Bo nic innego nie dawało się zobaczyć.

Widać było tylko autyzm.
I nic poza tym.

Daj mu czas. Dojrzeje. Dorośnie.
Daj czas. Daj spokój.

Dałam ten czas.
Całe 5 miesięcy dałam.
Czekałam.
Aż dorośnie.
I dojrzeje.
Do tego, tamtego, owego, wszystkiego.
I czekałam.
Bez spokoju.
Z nerwami na wierzchu.
W dzień i w nocy.
Przez całe 5 miesięcy.

I w końcu dałam sobie spokój.
Z tym czekaniem.
Na cud.
Na to, że samo załapie.
Bo moje dziecko dało sobie spokój ze wszystkim.
Z wydawaniem dźwięków,
z reagowaniem na imię,
z chlapaniem się w kąpieli,
z naśladowaniem,
z...

Dużo było tego "z..."
Za dużo jak dla mnie.
Skończyła się moja cierpliwość,
zaczęło działanie.

Dziś Lolek to nadal Lolek.
Tylko, że dorósł, dojrzał, załapał.
Brnie, idzie, pędzi swoim tempem.
Wreszcie.
Wreszcie jest ruch.
A nie stagnacja.
I uwstecznianie się.

Nie miałam wyjścia, znalazłam dojście.
Terapia taka, śmaka, owaka.
By pomóc.
W tym dorastaniu.
W swoim tempie.

Pomogło.

Czy chciałabym szybciej, więcej, zaraz, teraz, natychmiast?

Nie.
Bo jednak Lolek ma to swoje tempo.
Właściwe tylko jemu.
Dość specyficzne.
Czasem długo dojrzewa.
A ja nie poganiam.
Bo znam Lolka.

Który pierwsze kroki postawił miesiąc po swoich pierwszych urodzinach.
I stop.
Kolejne odważył się zrobić dopiero po 2 miesiącach.
Dojrzał do decyzji by poruszać się w pionie.
Dwa miesiące dojrzewał.

Znam Lolka, który miesiąc przed 2 urodzinami
chwycił w końcu w dłonie flachę z mlekiem.
Pierwszy raz.
I stop.
I dwa kolejne miesiące do ręki tej butli nie wziął.
By w końcu się przemóc, chwycić i pociągnąć.
Mleko.
Samodzielnie.
Z butelki ze smoczkiem.
Bez moje pomocy.
Bo dojrzał.

Znam Lolka, który zafascynowany grającą zabawką,
odnalazł czerwony guzik.
I wcisnął.
Sam.
I zagrało.
Bo Lolek nacisnął tam gdzie trzeba.
I stop.
I następne pół roku ryku,
bo zabawka ma grać,
a nie wiadomo co zrobić, nacisnąć, potrząsnąć, przywalić.
No nie wiadomo.
By po 6 miesiącach po prostu wcisnąć guzik.
Ten sam.
Czerwony.
By dorosnąć do wciśnięcia tego guzika.

Zatem przyznaję, jest coś w tym banalnym musi dorosnąć.
Jest.
Jest coś takiego w Lolku,
co nie pozwala mu lecieć na łeb na szyję.
Co każe mu się wgłębić w temat.
Choćby to miało trwać kilka miechów.
Lolek musi czasem przetrawić.
Przespać się z tym.
Raz, drugi, tysięczny.

Kilka miesięcy temu Lolek dobrowolnie usiadł na nocniku.
I stop.
I nie chce.
Choć zagajam niezobowiązująco, aczkolwiek z nadzieją, co jakiś czas:
- Kochanie, może zrobisz siku do nocnika?
Nie, nie i jeszcze raz nie.

Nie stoję z batem.
Nie zmuszam.
Włosów ze łba swojego nie wyrywam.

Przecież znam Lolka.

Przetwarzanie danych trwa.

czwartek, 26 września 2013

PROSZĘ PAŃSTWA ZACZYNAMY!


Jak co tydzień zajęcia w fundacji.
Grupowe.
Cztery maluchy, cztery mamy, dwie babki co się znają.
I na mamach i na dzieciach.

Farby, potem pianka.
Ochy i achy, że ten co nie dotykał, maluje palcami.
A ta, co jadła piankę, rozsmarowuje ją skrupulatnie po wielkim
arkuszu.
I nie je.
A tamta, którą interesowało tylko malowanie
podała pędzel innej.
Też małej.
Również z autyzmem.
Chi, chi, cha, cha.
Mamy, dzieci, panie.
Prawie jak w klubie.
Dla matek i dzieci.
By matki odetchnęły, by dzieci się rozwinęły,
by panie z odpowiednim wykształceniem dziećmi się zajęły,
by matki mogły poplotkować.

Prawie.
Bo ten, co już maluje palcami, nie cierpi mieć brudnych rąk.
Chce malować, ale te upaćkane ręce, no nie idzie wytrzymać panie dzieju.
Bo ta, co już pianki nie je, chce nią papier smarować,
ale dłonie...
Te dłonie z balastem w postaci klejącej papki.
Nie da się wytrzymać na dłuższą metę.
Z tymi ubabranymi dłońmi.
Bo ta, która się pędzlem podzieliła,
umazała sobie przy okazji przedramię na niebiesko.
O matko, umazała!

Więc ruszają matki gęsiego z pociechami do łazienki na korytarzu.
Bo pociechy chcą tworzyć.
I być równocześnie czyste.
Matki ruszają raz i drugi.
I czwarty.
Myją małe ręce, ręce za chwilę się brudzą, więc matki znów z nimi na korytarz.

- Czy to Krzyś tak płacze?
Pedagog pyta, bo dwoje wróciło, a trzecie jeszcze się czyści.
- Nie, to jakiś chłopiec. Siedzi z rodzicami w hallu. 
Informujemy zgodnie z prawdą.
- Aaaa... Dziś dzień diagnoz.
Pani psycholog mówi raczej do siebie niż do nas.
Nikt nie podejmuje tematu.

Koniec malowania, biegania, czołgania się, podskakiwania.
Koniec.
Wychodzimy.
Ubieramy dzieci.
Oni nie patrzą, ale wiem, że się przyglądają.
Ukradkiem.
Ci rodzice małego chłopca, który dalej płacze.
Są spięci.
Zdenerwowani.
Uprzedzają nasze ruchy, zabierają kurtki, szaliki, robią miejsce.
Byśmy mogły ubrać nasze dzieci.
Z autyzmem.
Nie patrzą.
Wiem, że widzą.
Mają szare twarze.
Chłopiec płacze.
Czekają już długo.
My walczymy z kurtkami i butami,
oni uspokajają syna, który nie daje się przekonać do świętego spokoju.
Uspokajają, choć spokoju w nich ani krzty.

- Proszę państwa zaczynamy! Zapraszam!
Odrywają się od ściany na dźwięk głosu niskiego pana.
Poganiają synka.
Puszczają go przodem.
Robimy miejsce, łapiemy niekompletnie ubrane dzieci.
Żeby mogli przejść.

Lolek leci za nimi.
- Chodź kochanie.
Mówię, a Lolek nieruchomieje.
- My idziemy tam.
Pokazuję drzwi.
I Lolek karnie zawraca.

Za tamtą trójką zamykają się inne drzwi.

Za nami takie drzwi też się kiedyś zamknęły.
I mimo, że przekonani byliśmy, że był to trzask na zawsze,
otworzyły się nowe.
Mimo naszego niedowierzania.
Mimo naszej pewności, że to nigdy nie nastąpi
i że będziemy tkwić w zamknięciu na wieki.

Mimo wszystko drogę mamy otwartą.
Już zaczęliśmy nią iść.
Otwieramy kolejne drzwi.
Mimo że inne zamknęły się pewnie na zawsze.

środa, 25 września 2013

CZY LOLEK ZNA SIĘ NA ŻARTACH?



Jak ma się znać, jak dopiero mówić zaczyna?

Ale może...
Raz kozie...
Do biegu gotowi start, kto nie ryzykuje, ten nie jedzie.

- A teraz obetniemy ci język!
Duży wymachuje plastikowymi nożyczkami
z lolkowego zestawu Mały lekarz.
Uśmiecha się.
Ja też.
Będzie zabawa.
Lolek zacznie z piskiem i rechotem uciekać,
my będziemy gonić,
Lolek się będzie opędzał,
my będziemy wyć ze śmiechu,
Lolek będzie wymachiwał rączkami,
a potem dostanie czkawki.
Ze śmiechu.
Bo żart świetny.

Przez następny kwadrans Lolek ucieka,
my gonimy,
Lolek usta rączkami zasłania,
my prawie dostajemy czkawki, bo biegać trzeba,
Lolek wyje.
Ze strachu.
Zdyszani machamy rękami, nogami
i tym czym się da, by dziecko rozbawić.

Dlaczego machamy?

Bo na sypanie kolejnymi świetnymi żartami nie mamy odwagi.
Dziecka szkoda.


poniedziałek, 23 września 2013

MA PRAWO BOLEĆ



Lolek nie jest z kamienia.
Jak przywali kolanem w kant stołu, to ryczy.
Bo boli.
I ja wiem, że boli.
I nigdy nie mówię, że nic się nie stało.
Bo wiem, że boli.
Bo dla Lolka się stało i boli.
Więc i dla mnie się stało.
Bo Lolka boli.
Tu i teraz boli, a to że za chwilę przestanie,
dla Lolka mało istotne jest.
Kolano napitala, łzy leją się strumieniami,
a usta samoistnie wyginają się w podkówkę.
Boli.

Więc przytulam, wycieram policzki, całuję,
kołyszę i mówię, że jestem obok.
Że wiem, że boli.
Że jestem.
Obok.
I kołyszę, i wycieram policzki i nos
i mówię.
Albo nie mówię nic.
Jestem.
Aż przestanie.

I przestaje.
Cud.

Nie mówię, że nie trzeba płakać.
Że już, już nie płacz.
Płacz, ja jestem, aż przestanie.

- Nasze dzieci, zwłaszcza te z zahamowaniem rozwoju mowy,
nie potrafią zasygnalizować źródła bólu.
Brzuch? Domyślisz się po biegunce, zaparciu.
Ucho? Może szarpać, ciągnąć.
Ząb? Ból głowy?
No właśnie.


No właśnie pani pedagog.
Jak się domyślić?
Jak odgadnąć?
Gdy dziecko wyje, krzyczy, piszczy.
A ty nie wiesz o co cho.
Ono wyje, ty nie wiesz.
I też chce ci się wyć.

Stało się.
Różowe rajstopy.
Śliska podłoga.
Galop.
Sru, bęc, trach, ryk.
Ręce, kołysanie, jestem, glut, obok.
- Boi!
Niemożliwe.
Ryk, glut, histeria.
A pomiędzy:
- Boi!
- Boli?
- Kak!
Glut, wytarcie, glut, wytarcie.
- Co cię boli córeczko?
Spazm.
- Noka!
- Noga?
- Kak!
Łzy, łzy, morze łez.
- Kukaj.
Palec nakierowany na stopę w różowych rajstopach.
- Daj, pocałuję.
Stopa nakierowana na mój nos.
Cmok.
- Boli jeszcze?
- Nieeeee...
Glut, uśmiech, glut roztarty po policzku i włosach, uśmiech.

Wiedziałam, że przestanie.
Ale gdy pocałowałam przestało szybciej.

Pocałowałam.
Bo Lolek mi powiedział, gdzie mam pocałować.

Powiedział co go boli.
Pierwszy raz.



sobota, 21 września 2013

CZY LOLEK AŻ TAK BARDZO RÓŻNI SIĘ OD RÓWIEŚNIKÓW?



Bo ja wiem?
Czy tak bardzo?
Wspólnych punktów jest sporo.

1. Ulubiona półeczka w sklepie.

Każde dziecko ją ma.
Tę półeczkę z chipsami.
Czekoladą.
Krówkami, batonikami, orzeszkami w tęczowej polewie.

Moje też.
Od progu przyspiesza.
Nie wyrabia na zakrętach.
By dopaść tej półki.
Jak najprędzej.
Półki z kostkami mydła.
W tęczowych opakowaniach.
Nie, nie krzyczy Mamo, kup! Mamo, ja chcę!
Bo nie umie.
I nie chce krzyczeć.
Chce wąchać.
W skupieniu.
I ciszy.
Po kolei.
Wszystkie.
I biada każdemu, kto mu przeszkodzi.
I biada matce, która do końca rytuału nie wytrwa.

2. Ulubiona zabawka.

Każde dziecko ją ma.
Lalkę, misia, auto.
Będzie ciągnąć za sobą fetysz na dwór, do babci, do przedszkola.
I za diabły nie da sobie odebrać.

Tak jak Lolek.
Nie da sobie wyrwać książeczki o księżniczkach.
Która ma tylko 4 strony.
A na każdej inna piękność.
W kawałkach.
Bo to 2 w 1.
Krótka bajka i puzzle.
Które Lolek układa od rana do wieczora.
Wciąż.
Nie rozstaje się z księżniczkami nawet gdy zasypia.
I biada, gdy któryś element się spośród grubych kart wyrwie.
Na przykład na podłogę.
Biada matce, bo dziecko, które już prawie śpi,
spać natychmiast przestaje.
I szuka.
Elementu.
I układa.
Od nowa.
Po raz milionowy tego tego dnia,
po raz setny tego wieczoru.

3. Ulubione jedzonko.

A jakże.
Każde dziecko ma takie w swoim menu.
Od rana do wieczora jadłoby szynkę.
Z bułeczką.
Albo parówki.
Albo ciastka w czekoladzie.

Albo, tak jak Lolek, biszkopt.
Bez krzty glutenu i cukru.
Za to z cholernie drogim ksylitolem.
Tylko że Lolek nie zje byle jak.
Lolek chce zjeść.
I chce mieć.
Ciasto.
W całości.
Bo jakikolwiek ruch noża całość narusza.
Narusza też poczucie bezpieczeństwa Lolka.
A zjeść by się chciało.
Więc Lolkowi łzy za uszy spływają.
Bo ma upragniony kawałek.
Ale w placku kawałka brakuje.
I Lolek nie może sobie z tym poradzić.
I płacze.
I palcem pokazuje wyczerpanej matce, gdzie ma kroić.
Ta matka to ciasto.
Matka kroi, Lolek zmienia zdanie.
I płacze.
Wzorki, które nożem w biszkopcie czyni matka,
biją na głowę kurpiowskie wycinanki.
A Lolek płacze.
I usiłuje ukrojony fragment do pierwowzoru doczepić.
Chce zjeść ciastko i mieć ciastko.
A matka chce mieć w końcu święty spokój
i tęsknym wzrokiem na tępy nóż spogląda.
I sama jest bliska płaczu.

4. Ulubione jabłuszko.

Nie wiem, czy każde, ale większość dzieci lubi bez skórki.

Lolek ostatnio też.
Trzeba obrać.
Odkroić.
Dać w łapę.
I wtedy Lolek łaskawie sam transportuje do paszczy
fragment jabłka.
O ile.
O ile fragment jest foremny.
Brzegi równe i gładkie.
Pozbawione najbledszej różowej żyłki.
Wtedy owszem.
Do paszczy.
O ile.
O ile w paszczy nie ma już fragmentu poprzedniego.
Bo jeśli matka się pospieszy i przed szereg wyskoczy,
jeśli ukroi kolejną cząstkę zanim tamtą Lolek zje...
To klękajcie narody.
Pojedzone.
Pfeee! Beee! Histeria trudna do opanowania.
Bo jeść się chce, a matka niechluj.
Bo Lolek pedant, a porządek zachwiany.

4. Ulubienie własnej osoby i uwielbienie dla własnej zręczności.

Każdy maluch chce zrobić coś własnymi rękami.
Bez pomocy matki lub ojca.
Chce sam.
Chce wywalić wszystko ze wszystkich szaf.
Sam.
Bo wtedy zabawa najlepsza.
Chce się wysmarować kremem matki,
na który odkładała w skarpetę 3 miesiące.
Sam.
Od stóp do głów.
Chce sam zjeść czerwony barszczyk.
Najlepiej ubrany w białą bluzeczkę od babci.
Taką li i jedynie do kościoła.
Albo na okoliczność wizyty w przychodni.
Chce i na ogół dopina swego.

Lolek też dopina.
Najbardziej lubi samodzielnie jeść kaszę gryczaną.
Bez dodatków.
Ponieważ Lolek zazwyczaj na raz je jeden produkt.
Jak kluski, to nie sos.
Jak kasza, to kotlet won.
A kasza z łyżki spada.
I drobnym makiem pokrywa podłogę.
A Lolek się wścieka.
Bo chce jeść.
Ale w syfie posiłku nie będzie spożywał.
Nie będzie się również schylał.
Przecież je.
Od schylania jest matka, która na kolanach ziarna gryczanej
z puszystego dywanu wybiera.
Bo Lolek nie służba, w kuchni gdzie terakota, jeść nie będzie.
Więc matka z nosem przy ziemi bawi się w psa tropiącego.
Kasza niezły rozrzut ma.
Lolek ma rozrzut potężny.
Lolek je.
Sam.
I porządek musi być przy tym jedzeniu.
Porządny.


A poza tym?
Poza tym czym Lolek różni się od większości rówieśników?


Ma coś, czego większość nie ma.
Autyzm.
Jak to ktoś kiedyś powiedział,
a o czym matka zapomnieć nie może,
bo pamiętliwą bestią jest,
po prostu.

Po prostu ma autyzm.
Skomplikowana sprawa.

I jak na porządnego Lolka przystało,
porządnie skomplikowana.

piątek, 20 września 2013

MIEĆ TO SZCZĘŚCIE I SPOTKAĆ KOPCIUSZKA



Beata.
Pedagog.
Terapeutka Lolka.

Spotykamy się co tydzień w fundacji.
I przez 1.5 godziny biegamy, malujemy, turlamy się,
klaszczemy, smarujemy się pianką.
Do golenia.

I gdy między jedną a drugą zabawą łapiemy oddech,
gadamy.
Rwane te dialogi.
Bo dzieci szybko się nudzą.
A w biegu ciężko się rozmawia.

- Większość rodziców zwraca uwagę na zajęcia stolikowe.
Ja jednak chcę wam pokazać, że warto położyć nacisk na coś innego.
Kontakt. Wspólna zabawa. Przepychanki.
Niby nic, a działa cuda.
Pozwala maluchom budować relacje.
Lubię słowo relacje i kontakt.
Zgadzam się.
Tak.

- Mamy też mają się dobrze bawić.
Gdy ja bawię się świetnie, Lolek bawi się jeszcze lepiej.
I mamy kontakt.
Dobry kontakt.
Zgadzam się.
Tak.

- Nie zapominajcie o sobie. Rodzice są ważni.
Wiem, że to trudne.
Pytałam ostatnio tatę Wojtusia jak mama.
Bo dawno jej nie widziałam.
Odpowiedział, że różnie.
Z synem dobrze, z żoną dobrze.
Z synem źle, z żoną źle...
Wiem, że to trudne.
Trudne.
Zgadzam się.
Tak.

- Ja jestem tylko terapeutką.
To wy najlepiej znacie własne dzieci.
I ich intencje.
Nie zawsze rozpoznam, czy maluch płacze,
bo mu źle, czy wyje, bo nie chce się przystosować do grupy.
Od tego jestem ja.
Mama.
Choć też czasem ciężko rozpoznać.
Ale tak.
Terapeuta czasem powinien zaufać matce.
Zgadzam się.

- Och, ja nie jestem Kaśka, ale chodź ją zawołamy razem.
Idą więc, Beata i Lolek, do sali obok.
Pełnej ludzi.
I Lolek woła Kaaaśkaaaa!!!
A wywołana do tablicy terapeutka bije brawo.
Razem z Beatą.
Razem ze wszystkimi innymi.
- Należy celebrować, chwalić, pokazać, że słowo powoduje reakcję.
Patrzę na Lolka w pąsach, który uśmiecha się z dumą
i tak, zgadzam się.
Tak.

Nie, nie tylko tam można spotkać Beatę.
Nie tylko w fundacji można zamienić kilka słów.

Beata pracuje również z dziećmi i młodzieżą ze znacznym stopniem
upośledzenia intelektualnego.
W ośrodku na obrzeżach miasta.
Tam, gdzie raz w tygodniu mamy zajęcia SI.
Tam, gdzie Lolek ćwiczy, a ja czekam na korytarzu.
Po którym przemyka Beata.

- Popatrz na tablicę informacyjną.
Dziś przedstawienie.
Jutro koncert.
Impreza za imprezą.
Staramy się dostarczyć naszym dzieciom jak najwięcej wrażeń.
One nigdzie nie pójdą, nic nie zobaczą.
Więc my tu, na miejscu...
Pogadałabym dłużej, ale się śpieszę,
muszę się przebrać za Kopciuszka, spektakl za chwilę,
sama rozumiesz.

Rozumiem, że za chwilę.
I że się spieszysz.

Nie rozumiem tylko tego muszę.
Bo widzę, że chcesz.
I to bardzo.


piątek, 13 września 2013

ŻEBY WSZYSTKIE DZIECI BYŁY ZŁE


Grupa, której członkiem jest Lolek, liczy czworo dzieci.
Grupa, która uczestniczy w zajęciach w ośrodku.
Uczestniczy jak chce.
A raczej nie chce.

Lolek, Krzyś i Kasia nie chcieli od początku.
Walka o to, kto będzie robił to, co chce, a nie co powinien,
kiedy chce, a nie kiedy powinien
i jak chce, a nie jak powinien.
Zaryczane dzieci, spocone matki,
pękające bębenki w uszach,
nerwy na wierzchu.
I matek i dzieci.

- To nic. Wszystko dla nich jest nowe.
Nowe twarze, nowe miejsce.
Wreszcie nowe zasady.
Inne niż ich własne.
Spokojnie, z czasem będzie lepiej.
Psycholog tłumaczy.
Matki milczą.
I nie wierzą.
Że da się okiełznać ich dzikie potomstwo.
Diablęta wcielone.
Trzy diablęta.
Plujące, bijące kogo popadnie, wyrywające się, wyjące.
Walące w drzwi wejściowe.

Tylko czwarte nie wali.
Wojtuś.
Nie pluje.
I nie rzuca tym, co ma pod ręką.
Bo z diablątkiem nie ma nic wspólnego.
Bo patrzy na wściekłe harce pozostałej trójki
z innego punktu widzenia.
Swojego.
Z punktu widzenia łagodnego aniołka.

I reszta matek wzdycha.
Jak tamtej dobrze.
I zazdrości.
Że tamto takie spolegliwe.
Że chce siedzieć przy stoliku.
Że grzeczne.
Anioł wcielony.

Mija pół roku.
Małe diabełki dokazują mniej.
Przyjmują część zasad, innych niż własne,
nie wszystkie, ale zawsze.
Przestają uderzać w płacz od progu.
Zaczynają się uśmiechać.
Chowają złość i rzadko wyciągają ją na światło dzienne.
Zaczynają mówić.
Bo minęło pół roku.
A przez 6 miesięcy wiele się może zmienić.
Więc się zmienia.
W tych małych czortach.
Coś.
Na plus.

- Z naszych wieloletnich obserwacji wynika,
że im trudniejsze początki,
tym lepsze wyniki terapii.
Lolek, Krzyś, Kasia, proszę popatrzeć,
jak idą do przodu.
I proszę sobie przypomnieć
jak na początku było ciężko.

Nie trzeba mnie prosić.
Pamiętam.
Lolka z gumką wiszącą na jednym kosmyku
rozczochranych włosów,
które mokre były od łez.
I kataru.
Lolka, który z rajstopami wiszącymi w kroku
i z rozpiętym bodziakiem stał pod drzwiami
i walił w nie zaciśniętymi piąstkami.
A jego wrzask wwiercał się wszystkim w mózg.
Przez pół godziny.
Bo potem Lolek już nie miał siły.
Się drzeć.
Zbierał siły przez następny kwadrans,
by wyć kolejne 20 minut.

Pamiętam Krzysia, który wierzgał.
Ciągnął za włosy.
Policzkował matkę.
I oczywiście ryczał.
Wniebogłosy.

I pamiętam początki Kasi,
która poprzednią dwójkę kładła na łopatki,
bo potrafiła urządzać histerię półtorej godziny.
Bez przerwy.

Teraz nikt nic nie urządza, matkom pot nie spływa
po plecach kaskadą.
Nie zawsze diabelska trójca podziela zdanie terapeutów
dotyczące spędzania czasu,
ale ich protesty dalekie są od wcześniejszego horroru.

- Niech się panie nie gniewają, że trochę więcej czasu 
poświęcimy w najbliższym czasie Wojtusiowi.
To do nas, diabelskich matek.
- Wasze robią postępy.
U Wojtusia nic się nie zmienia.
Nie obchodzą go ludzie, nie mówi,
nie komunikuje się nawet gestem.
Przyszedł do nas jako dobre dziecko.
Nie sprawiał trudności.
Bo było mu wszystko jedno.
I dalej jest.

Choć minęło pół roku.

Nie wiem, na ile teoria o złych dobrego początkach
sprawdza się u wszystkich autystycznych dzieci.

Ale chciałabym, żeby za pół roku Wojtuś miał rogi.
Jak stąd do Afganistanu.






poniedziałek, 9 września 2013

GRUNT TO SIĘ PORZĄDNIE PRZYGOTOWAĆ


Na wizytę pani pedagog.
W życiu jej na oczy wcześniej nie widziałam,
ona mnie też, ale niech jej oczy zobaczą
jak czysto w domu mam, niech zbieleją te oczy z podziwu.

Pięknie posprzątam, oj pięknie.
Na błysk.
Jak przed świętami.
Albo na wiosnę.
Na to jej przyjście.

Rano zacznę, szybko ogarnę,
potem Lolka wywietrzę,
następnie do domu zagonię
i już.
I już spokojnie w tej cudnej czystości poczekam.
Na panią pedagog.

- Lolek, zejdź z łóżka. Ścielimy.
Od czegoś trzeba zacząć.
- Nie.
Lolek ma gdzieś zaczynanie.
- Zejdź.
- Nie.
- Złaź.
- Nie, nie.
- Proszę cię, chcę pościelić.
- Nie. Połka! Ku!
- Tu to będziesz leżeć jak pościelę.
- Nie!
No to ci córko pomogę.
No to córka w ryk.
To chyba pójdę ścielić do drugiego pokoju.
Tam też rozbabrane.
Miś tu.
Wózek tam.
Lalka bez głowy.
Gdzie jest głowa?
Tam gdzie nogi konika.
Puzzle.
Więcej was matka nie miała?
Farby.
Gdzie nakrętki?
Wszędzie.
Czy książki nie mogą leżeć w kupie?
Ja się pytam, nie mogą?!

- Lolek złaź wreszcie! Dziś przyjedzie do ciebie pani Ewelina.
- Kaśśśśka!
- Nie Kaśka. Do Kaśki jeździsz w piątki. Złazisz?
- Kak.
- No to złaź.
- Nie.
Trzymacie mnie.
Pomagam powtórnie.
Ścielę.
Dziecko z fochem w drugim pokoju.
Idę do dziecka.
Potykam się o misia.
I lalkę bez głowy.
Włażę w stos książeczek.
Trzymajcie mnie.

- Chcesz iść do dzieci?
- Nie.
- Niemożliwe! Do dzieci, pójdziemy do dzieci.
- Yhm.
- W piżamie nie pójdziesz. Zdejmujemy.
- Nieeee!!!
Jak nie, to nie.
Posprzątam łazienkę.
Może królewna ochoty na wyjściowe ciuchy nabierze.

- Mamaaaaaaaaaaa!
- Mama jest w łazienceeeee!
- Mama myjeeee!
Tak. Mama myje się, wannę i zlew.
Zrywami.
Włosy. Zlew. Twarz. Wanna.
- Mama, mamaaaa!!!
- Zaraz kochanie, już kończę!
Pot po plecach.
- Połka! Myje!
Dziecko rozczochrane tak, że już bardziej rozczochrać się nie można,
stoi w progu i na szczotkę do zębów pokazuje.
- Masz.
Noga w wannie, ręka ze szczotką w stronę córki.
- Paka!
- Pasta na pralce!
- Mama!
Noga z wanny, odkręcić tubkę trzeba.
- Proszę.
Noga do wanny, może ablucje dokończę.
- Jeke!
Dziecko vel bumerang w progu.
- Jakie jeszcze, pasty się nie zżera, tylko zęby myje.
- Jeke!
- Masz. Trzeciego razu nie będzie.
Bo nie zjesz obiadu.
Dwie nogi z wanny.
Jeszcze podłogę mopem przelecę.
A co, na bogato.

Odkurzać?
Dam sobie spokój.
Wczoraj, jak to przy niedzieli, walczyłam z odkurzaczem.
Kuchni nie ruszam.
Tam nie wejdzie.
Ta pedagog.
Herbatę jej sama zrobię.
Jak znajdę miejsce na zawalonym blacie,
żeby kubek postawić.
Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal,
kuchni nie dam obejrzeć i basta.

- Ładna?
Macham Lolkowi seledynową bluzką przed nosem.
- Nie.
- A ta?
- Kak.
- Założę ci.
- Nie.
A czas płynie.
Tik tak.

- Dobra, może być ta z konikami?
- I ha ha!
Czyli może, uf.
- Dawaj nogę. Zakładamy spodnie.
- Noka.
- Tak, noga, widzę. Podnieś.
- Nie.
- No podnieś.
- Guka.
- Dobrze, możemy zacząć od drugiej.
- Noka.
- Widzę, podnieś.
- Nie.
Trzymajcie mnie, tik tak.

- Lolek nie będziemy stać na II piętrze kolejnego kwadransa.
Chcesz iść do dzieci, czy nie?
- Kak.
- Idziemy?
- Yhm.
- No to chodźmy.
- Nie.
A sama się barierki potrzymam i policzę do dziesięciu.
Albo stu.
Jeden, tik, dwa, tak...

- Połka! Połkaaaa!!!
- Musisz poczekać. Huśtawka zajęta.
- Nieee!!!
- Chyba że chcesz się pohuśtać z Mikołajkiem. Zmieścicie się.
- Kak! Połkaaaa!!!
- Już siedzisz. Trzymaj się.
- Yko! Yko!
- Nie. Wolno. Nie można szybko, Mikołaj jest mały.
- Yko!
- Nie.
Ryk.
Huśtawki się tym razem przytrzymam.

- Idziemy do domu.
Zaraz przyjedzie pani Ewelina.
- Nie.
- Ale będzie się z tobą bawić!
- Połka. Kak. Paibiś.
- Tak. Bawić. Chodź.
- Ige.
- No to idź.

- Dietii, dietii! Połka!
- Proszę, już byłaś na 2 placach, na ten przyjdziemy po południu.
- Dietiiii!!! Kam!
- Dobrze. Dziesięć minut.

- Gakek.
- Znalazłaś w piaskownicy garnek? Super.
Co gotujesz?
- Pakek.
- Wiesz, piasku się nie gotuje. W garnku gotuje się zupę.
- Pakek.
- Niech tam. Można gotować i piasek.
- Mika.
- Piękna miska. Gdzie znalazłaś?
- Ku.
Tik tak.
- Idziemy?
- Nie. Gakek.
- Chodź.
- Nie. Pakek.
- Proszę...
Proszę ja ciebie, nie wytrzymam.
- Chodź, bo pani Ewelina już czeka.
- Papi?
- Tak, pani.
- Ukek.
- Tam jest wózek. Jedziemy.
- Ige! Ige!
- Dobrze, idziesz.
- Nie. Ukek!
- To ładuj się do wózka.
- Ige! Połka! Ige!
Tik tak, trzymajta mnie, tik.

- Szybko zjemy obiad, mamy 15 minut.
Nakarmię cię.
- Nie!
- Nie to nie. Jedz sama.
Już nie będę odkurzać, kaszę gryczaną na kolanach z dywanu powybieram.
Garami zajmę się potem.
Długo się będę zajmować, bo ze zlewu się wysypuje.
Tu nie zajrzy, w nosie mam.

- Dzień dobry kochanie.
Ale masz pięknie pomalowane paznokcie!
Popatrz, ja też mam! 
Następnym razem przyniosę lakier i będziemy malować,
gdy mama nie będzie patrzeć.
- Kam! Kam! Mamy!
Słabo mi, bo się domyślam.
Pani pedagog wesoło, bo nie rozumie.
- Kam?
- Choś!
- Aaa, chodź... Idę, kochanie, idę.
A gdzie idziemy?

Gdzie, gdzie...
Do, kurna chata, kuchni idziecie,
bo matka w lodówce lakier do paznokci trzyma...

niedziela, 8 września 2013

CZY NA POCZĄTKU BYŁO SŁOWO?


E tam.
Na początku był wrzask.
A ja musiałam się domyślać co oznacza.

Potem pojawiło się słowo.
Długo wyczekiwane.
Mama.

Lolek odkrył słowo, wydał je z siebie.
I stop.
Znów wrzask.
Z drugiego pokoju.
Lub z kuchni.
- Yyyyy! Aaaaa!
Tak dobrze córko nie ma.
Za długo stałaś w miejscu.
Możesz teraz iść.
Wiem, że umiesz.
- Zawołaj mnie. Inaczej nie przyjdę.
Nie ruszam się z kanapy.
Nie reaguję na krzyk.
Czekam.
- Yyyy!
Palcem nie kiwam.
Ruszam za to językiem.
Dość niemrawo.
- Zawołaj.
Twardym trzeba być.

- U huuu!
Chciałam, to mam.
Czy rzucam się do pokoju dziecinnego szczupakiem?
Bo Lolek woła?
Nie.
Ja, wyrodna, dalej siedzę.
Nie sprecyzowałam polecenia.
Poprawiam się więc.
- Zawołaj mama. To przyjdę.
I czekam.
Na kanapie.

Cisza.
Cisza.
I cisza.
Podnoszę się powoli.
- Mama!

Ruszam szybciej.
Lecę.
Do Lolka.
Bo przecież zawołał.
Tak jak chciałam.

Chciałam, to teraz mam.
Mama!
Mam to mama po 100 razy dziennie.
Wykrzyczane ile sił w płucach.

Mało mi.
Chcę więcej.
- Słucham córeczko? Czego chcesz?
A nogi wbite w dywan.
- Mama!
Stoję.
Bo nie chcę, żeby Lolek stał.
Ma ruszyć.
Dlatego ja się nie ruszam.
- Powiedz mama chodź! I przyjdę natychmiast.
Zawołaj.

Cisza.
Cisza.
I cisza.
- Mama... Choś.

-Idę córeczko, idę.

Chciałam, mam.
Mama choś dźwięczy mi w uszach kilkadziesiąt razy dziennie.
Lubię ten dźwięk.
Lubię, gdy Lolek woła.
Lubię iść, gdy woła.

Co teraz?
Co dalej?
By nie stanąć w miejscu?
Gdzie mam się zatrzymać, by Lolek ruszył?
Kiedy?

A dzisiejszego poranka.
A przy drzwiach balkonowych.
Przy szybie, którą drobnymi krokami przemierza mucha.
Przy Lolku, który z uwagą muchę obserwuje.
I jeszcze uważniej ściska w dłoniach łapkę.
Na muchy.

Stoję zatem bez ruchu.
Czekając, co zrobi Lolek.
Obserwując, czy się ruszy.
Stoję i czekam.

I patrzę jak Lolek łapkę na muchy unosi.
Jak w muchę celuje.
Jak się stara.
I słyszę.
Jak Lolek mówi:
- Muka. Choś! Choś!
A mucha wędruje po łapce, po szybie, po łapce i znów po szybie.
A Lolek się cieszy.
Nie ruszam się, by muchy nie spłoszyć.
I nie rozproszyć uwagi Lolka.
Która skupiona jest na musze, na łapce i po chwili na mnie.

- Muka, chośśś!!! Mama! Muka!

Widzę mukę. Słyszę choś.
Myślę.

Myślę, że Lolek idzie.
Siedząc na dywanie.
Jakkolwiek to brzmi.

sobota, 7 września 2013

CZY LOLKOWI BĘDZIE DOBRZE W PRZEDSZKOLU?


- Ucieka. Już nam ucieka. Wyłącz piosenkę!
Pani pedagog szybko wyrzuca słowa.
Pani psycholog naciska guzik.
Robi się ciszej.
Ale nie cicho.
Bo Lolek potrząsa grzechotką.
I wali nią w bębenek.

- Za dużo dla niej. I się chowa. Ucieka.

Widzę.
Widzę białka oczu mojej córki.
I tęczówki chowające się pod górnymi powiekami.
Bo dla niej to za dużo.

- Albo dwa instrumenty bez piosenki,
albo jeden i muzyka.
Bo ucieknie.
Znów.

Bo za dużo tego wszystkiego dla Lolka.
A jak za dużo, to średnio bezpiecznie.
A jak średnio bezpiecznie,
to trzeba uciec tam, gdzie spokój.
Choć przez chwilę.
Tam.
Do środka.
W głąb siebie.


Czy Lolek będzie chciał chodzić do przedszkola?
Nie wiem.

Nie jestem pewna, czy nie będzie chciał uciec.


piątek, 6 września 2013

CZY EMOCJE MOŻNA WYRAZIĆ TYLKO SŁOWEM NA "K"


Nie.
Czasem zaczyna się inną literą.
Ale zawsze pilnuje się, by K było.
W środku, na końcu, a najlepiej na początku.

Lolek, który w maju mówił nie,
li i jedynie nie, poszerzył swój słownik znacznie.
By we wrześniu dojść do zawrotnej ilości wyrazów,
które da się wykrzyczeć, wyszeptać, wygłosić.
Paszczą.

Ku, kukaj, kuka, noka, koło, guka, kam, kaka...
Jest tego mnóstwo.
I to mnóstwo ma wspólny mianownik.
K.
Litera K.
Głoska, którą tak łatwo wymówić.
W której tak szybko się można zakochać.
K.

Kaka.
Tata. Kawa. Taka.
Kuka.
Duża. Kurka. Tutaj.
Ukek.
Wujek. Wózek.
Kokyk.
Kocyk. Smoczek.
K...
K...

Wszystko zaczyna się od K.
Od K zaczyna się kocham.

Czyli wszystko.

czwartek, 5 września 2013

KOLEJNY SŁITAŚNY POST KU POKRZEPIENIU SERC


Tak.
Mamy problem z przytulaniem.
Pisałam już?
Niemożliwe.

Lolek się nie przytula.
Ja przytulam.
Duży przytula.
Babcia, wujek i reszta rodziny.
Na siłę.
Gdzieś tak od kilku sekund do pół minuty trwa to przytulanie
Lolka.
Tyle Lolek jest w stanie wytrzymać.
A następnie przestaje wytrzymywać i sobie idzie.
A ja, Duży, babcia, wujek i reszta rodziny zostajemy.
Z niedosytem.
I apetytem na więcej.

A gdy apetyt rośnie, zaczyna się kombinowanie,
jak go zaspokoić.
- Lolek, kochanie, przytul się do mamy.
Lolek karnie wykonuje polecenie.
Podchodzi i lgnie.
Do ciała mamy.
Lgnie głową lub ramieniem.
Nogą.
Nigdy ręką.
Nie obejmuje rękami.
Bo nie umie.
I nie czuje potrzeby.
O pardon.
Umie.
Gdy rzucę komunikatem:
- Obejmij mnie za szyję.
Wtedy obejmie.
Czasem mu się pomyli i oba ramiona położy na moim obojczyku.
Prawym albo lewym.
I już.
Zadanie wykonane.
A przecież nie o to chodzi w przytulaniu.
Przecież wszyscy to wiedzą.
Oprócz Lolka.

Nie lubię wydawać takich rozkazów.
Przytul się.
Pocałuj.
Pogłaszcz.
Bo to rozkazy.
Które się wykonuje.
A nie emocje.
Którym daje się wyraz.

Nie lubię, więc kombinuję.
Żeby wilk był syty i owca cała.

- Wiesz, że w środku mam serce?
Wzrok Lolka wyraża zakłopotanie.
Nie wie.
Nie wie, czego od niego chcę.
I o czym mówię.
Rozwijam wypowiedź.
Dekolt na piersi rozciągam prawie do pępka,
palcem się po żebrach stukam i wyjaśniam:
- Tu.
Lolkowi nic to nie rozjaśnia.
Widzę po oczach.
Brnę dalej.
- Nie możesz zobaczyć, ale możesz posłuchać.
Tym razem z tej strony. Chcesz?
Lolek stoi z otwartą buzią i nie wie czy chce.
Pomagam.
- Połóż tu głowę.
Wahanie.
- Tu. Śmiało. Będzie fajnie.
Lolek się zbliża i przysuwa twarz.
- Ucho tu połóż. I posłuchaj.

Słucha więc.
I oczy rozszerza ze zdumienia.
Przyciska głowę mocniej.
Wciska w moje ciało policzek.
I odskakuje jak oparzony.
Bo w mamie coś szumi.
I pulsuje miarowo.
Czary.
Więc przysuwa się jeszcze raz.
I celuje małym uchem precyzyjnie.
W bijące serce.
W te czary mary.

Czary mary, hokus pokus.
Bo przekonałam Lolka, żeby się przytulił.
Bo Lolek chce się przytulić raz jeszcze.
I jeszcze raz.
Sam.
Żeby posłuchać mojego serca.

Bo przecież o to chodzi w przytulaniu.









poniedziałek, 2 września 2013

CZY AUTYSTYCZNY LOLEK UŻYWA PRZEDMIOTÓW ZGODNIE Z PRZEZNACZENIEM?


Skąd pytanie?
Stąd, że u dzieci z autyzmem nierzadko to problem.

Samochodzik?
Proszę bardzo, mogę się pobawić.
Samochodzik jeździ?
Gdzie tam.
Leży do góry kołami.
A ja tymi kołami kręcę.
I kręcę.
I znów kręcę.
I obracam kołem jednym, drugim, a nawet trzecim.
Bez końca.

Lalka?
Co robi lalka?
Ładnie wygląda?
Leży w wózku?
Tuli się do małej właścicielki?
E tam.
Lalka ma warkocze.
Ze sznurków.
Które można rozplątywać i rozplątywać.
I oplatać wokół palca.
Jednego, drugiego.
Kupa roboty.
Bo palców jest dziesięć.
A i sznurków sporo.

Klocki.
Co można zrobić z klockami?
Zbudować zamek?
Dom?
Pociąg?
Po co?
Ułożone w równym rzędzie są o wiele atrakcyjniejsze.
W zasadzie absorbujące jest samo układanie.
Tak jak wkładanie do buzi.
Czy obwąchiwanie.
Albo ściskanie w dłoni jednego.
W drugiej kolejnego.
I już nie trzeba dotykać nic innego.
I w końcu jest bezpiecznie.

A puzzle?
Puzzle służą do układania.
Trzeba dopasować elementy tak, by wyszedł sensowny obrazek.
I tu dzieci z autyzmem często wiodą prym.
Układają.
Szybko.
Bo pamiętają gdzie, co i jak.
Nie zawsze do końca.
Bo ten brak koncentracji, te kłopoty ze skupieniem się na jednym zadaniu.
Bo tyle innych rzeczy dookoła.
Bo ktoś każe ułożyć.
Prosi by dokończyć.
Po co.

Wirujące kółka, plączące się sznurki i klocki wkładane do buzi
to już przeszłość.

Teraz Lolek walczy z puzzlami.
Które dostał w prezencie.
27 elementów, a na opakowaniu informacja dotycząca wieku
potencjalnego użytkownika.
2+.
Ło matko.
27 części dla dwuipółlatka.
Każdy fragment spory.
Ale i ilość fragmentów spora.

Jak mu idzie?
Średnio na jeża, się nie dziwię.
Czy dobrze się bawi?
Wyśmienicie.
A ja jeszcze lepiej.
Bo układamy razem.

Ja sprytnie podsuwam właściwe części,
a Lolek się cieszy, że sam znalazł.
I układa.
Aż do końca.
Do samego końca.
By w końcu popatrzeć na obrazek.
Na którym zwierzątka.
Dużo zwierzątek.
Kolorowych zwierzątek, które cieszą dwuipółletnie oczy.

- Kok.
Widzę. Kot.
- Kou.
Jasne, że koń.
- Kinka.
Świnka, świnka i to jaka różowa.
- Muuu.
Tak, krowa.
- Guka.
Duża krowa. Krowy są z natury duże.
- Maua.
No zdarzają się i małe. To cielęta.
- Be!
Baran.
- Teszszsz.
Brawo! To też baran. Drugi baran obok pierwszego barana.
- Teszszsz...

Teszszszsz się cieszę córeczko.
Nawet nie wiesz jak bardzo.



niedziela, 1 września 2013

JAK SIĘ ZWRACAĆ DO SWOJEGO DZIECKA


Po imieniu.
Niby proste.
Niby.

Rok temu zwracałam się po imieniu i zwracałam,
a moje dziecko posiadające imię w nosie miało
moje zwracanie.
W nosie miało wszelkie zdrobnienia, zgrubienia,
ton odpowiedni, mniej odpowiedni,
głos podniesiony, szept.
W nosie.

Potrafiłam stać na przeciwko, z boku, z tyłu
i wołać.
Długo tak potrafiłam.
Wymieniać to imię tak pieczołowicie wybrane.
Powtarzać i powtarzać.
Kierować do dziecka, któremu to imię wybrałam.
I nic.
Brak odzewu.
Głowa schylona.
Głowa odwrócona.
Głowa podniesiona.
I nic.
Nic więcej.

Nie ja pierwsza.
Inni też wołali.
W nieskończoność.
Z podobnym skutkiem.
Dziecko jest głuche.
Tak najczęściej myśleli inni.
Bo nie reaguje.
Pewnie nie słyszy.

Ja byłam pewna, że słyszy.
Wiedziałam, że Lolek głuchy nie jest.
Wiedziałam, że to kolejny symptom.
Niepokojący?
Nie.
Straszny.

Kolejny, bo wcześniej sprawdziłam palec.
Lolkowy.
Którym Lolek nie miał zamiaru wskazywać.
No nie miał zamiaru palcem kiwnąć
i to właśnie wzbudziło mój niepokój.
A potem strach.
Bo imię.
Zbędne.
Lolkowi.

Głowa schylona.
- Pola. Pola! Pola...
Nic.
- Popatrz, co ja mam!
Szybki ruch szyi.
A w oczach:
- No co? Co masz? Co masz dla mnie?

- Pola!
Żadnego ruchu.

Czas zmienić imię.
Na Cojamam.
Albo zdiagnozować.

Imienia nie zmieniłam.
Zdiagnozowałam.
Zmieniło się wiele.
Imię zostało.
I czekało sobie na lepsze czasy.


- Ola chodź! Chooodź Ola!
Czteroletni chłopiec woła moją córkę.
Kilka dni temu.
Córka natychmiast podnosi głowę znad wiaderka z piachem.
Patrzy na chłopca.
Przysięgłabym, że w jej oczach gwałtownie rozbłysło rozdrażnienie.
- Olaaaa!!!

Otrzepanie rąk.
Bo piach.
Jedna noga za barierką.
Bo się tupnąć głośno w piaskownicy nie da.
A tupnąć trzeba.
W ramach protestu.
Druga noga.
Szybko.
Tupnięcie.
I wrzask.
Przysięgłabym, że ze złością.

- Połka! Połkaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!

Dziś moje dziecko reaguje na imię.
Nawet nie swoje.
Dziś moje dziecko jest w stanie skorygować czyjąś pomyłkę.
Dotyczącą jego imienia.

Dziś moje dziecko samo o sobie wyraźnie mówi Połka.

I tego samego wymaga od innych.

Przysięgam.