niedziela, 22 grudnia 2013
ŚWIĘTA, LAMPKI, PREZENTY I AUTYZM
Święta i autyzm.
Czasem trudno pogodzić.
Tłum w chałupie.
Głośne rozmowy, wybuchy śmiechu, kłótnie,
kolędy, piski radości, przekrzykiwanie.
Zapachy drażniące nozdrza.
Lampki cieszące oczy.
Albo te oczy drażniące.
Bombki odbijające światło lampek.
Wirujące przy najlżejszym potrąceniu.
Zastawiony stół.
Stół zawalony jedzeniem.
Stroiki, połyskujące sztućce, czasem świeca,
czasem trzy.
Palta wysypujące się z przedpokoju.
Opadające na stado butów.
Ciśniętych jakkolwiek.
Poprzestawiane krzesła, podostawiane krzesła,
przesunięta kanapa, odsunięta od ściany kanapa.
By wszyscy się zmieścili.
By wszystko tego dnia wyglądało inaczej.
Świątecznie.
Horror.
Dla kogo?
Na pewno dla tych, którzy przyjęcie organizują.
Zakupy, sprzątanie, precyzyjne planowanie
kto koło kogo, kto lubi to, a nie tknie tamtego,
kto będzie jak zwykle przed czasem,
a kto się okrutnie spóźni jak co roku,
mimo solennych obietnic, że tym razem nie,
że będzie na czas, że tym razem będzie inaczej.
I dla tych, którzy nic nie organizują.
Przyjdą na gotowe.
Przyjadą.
Bo przecież Święta i Wigilia.
I trzeba się rodzinie pokazać.
I z nią pobyć.
I nie umrzeć w tym całym rozgardiaszu.
W tym całym inaczej niż zwykle.
Więc Lolek SWEGO CZASU nie umarł.
Choć było blisko.
My byliśmy bliscy decyzji o samobójstwie.
Takim rozszerzonym.
Żeby się w końcu wyswobodzić.
Z tego świątecznego rabanu.
Z trudem daliśmy radę.
Ale przeżyliśmy.
Choć jeszcze nie byliśmy świadomi źródła
całej rozpaczy Lolka.
Tej histerii na najwyższym poziomie.
Nie mieliśmy pojęcia, dlaczego.
I nie zastanawialiśmy się nad tym do dnia diagnozy.
- Pamiętajcie, że nasze dzieci niekoniecznie muszą
lubić Święta.
Ostrzeżenie pada z ust pedagog.
- Prowadzę terapię starszego chłopca,
który sam mi powiedział, że bardzo niepokoją go
lampki choinkowe.
Ich kolory. Blask. Nie lubi. Denerwuje się.
Pani pedagog kontynuuje opowieść podając przykład.
- Na moją sugestię, by je po prostu wyłączył,
zaperzył się. Bo lampki na choince wyłącza się,
gdy się wychodzi z pokoju.
A on chce w tym pokoju być.
Więc się z lampkami męczy.
- Jeszcze jeden chłopiec. Nastolatek.
Historie wysypują się z rękawa pani pedagog.
- Przepłakał ostatnie całe zajęcia.
Pierwszy raz widziałam, by tak rozpaczał.
Wyjawił powód.
Prezent. W postaci okularów do nurkowania.
Sam sobie zażyczył.
I dostał.
I nie mógł sobie z tym długo poradzić.
Dlaczego? Stwierdził, że jest już prawie dorosły.
A dorośli sami decydują co chcą dostać.
On też musiał.
Zdecydował.
Że chce takie okulary.
Bo nic innego nie mógł wymyślić.
Ale przecież musiał zdecydować.
I nie była to najlepsza decyzja.
Była jedyna na jaką wpadł.
Ten dorosły nastolatek.
To dziecko, które potem przepłakało wiele godzin.
Czego ja, jako mama dziecka z autyzmem, obawiam się przy okazji Świąt?
Raczej nie lękam się o Lolka.
Jak się odnajdzie w tłumie, w tumulcie, w oparach aromatów,
w kakofonii dźwięków.
Wiem, że da radę.
I nie sprawi mu to przykrości.
Wiem też, że może być jeden, jeden malutki problemik.
Z choinką.
Która w egzystencji Lolkowi nie przeszkadza.
Którą zaakceptował w pełni.
Bo stoi, świeci i miejsca nie zmienia.
I której pilnuje niezmiennie od kilku dni.
Od momentu, gdy rano oko otworzy.
I sprawdza czy jest.
I głośno nakazuje, by lampki zaczęły się świecić.
I oddycha z ulgą, gdy włożę wtyczkę do kontaktu.
I cmoka z zadowoleniem.
Od kilku dni.
I będzie tak cmokał co rano.
Aż nadejdzie czas zmiany.
Aż się do choinki nie dorwę i nie rozłożę na czynniki pierwsze.
Aż do chwili, gdy nadejdzie pora, by wynieść cudo do piwnicy.
Może zdarzyć się, że Lolek będzie miał odmienne zdanie.
Może wyjść tak, że uderzy w lament.
Taki z górnej półki.
Taki, że się poddam.
By tę rozpacz ukrócić.
Taką rozpacz, która wymusi na mnie postanowienie,
że w przyszłym roku nie będziemy już choinki ubierać.
Bo po co?
Po prostu jej nie rozbierzemy.
Czego to człowiek z miłości do dziecka nie zrobi...
środa, 18 grudnia 2013
NIKT MI NIE BĘDZIE MÓWIŁ...
Ale mówi.
Bez względu na to, czy chcę słuchać, czy nie.
Uważa, że ma prawo.
Ja uważam, że mam prawo mieć odmienne zdanie.
Chwalę się, że Lolek już nie ucieka panicznie na widok
nakładki na sedes.
Że siada z radością, robi co ma zrobić i radośnie braw się domaga.
- O, zobaczysz kochana jak ciężko będzie z kupą.
Siku to małe piwo. Zobaczysz potem.
Bo u nas...
Nie wiem jak u was.
Wiem jak u nas.
Nie martwię się na zapas.
Cieszę się tu i teraz.
Lolek zręcznie dopasowuje elementy układanki.
Szybko. Dokładnie.
Chwali się swoim dziełem.
Patrzy w oczy.
- Mam kontakt z takim chłopcem.
Też świetnie funkcjonował w tym wieku.
A w okresie dojrzewania masakra.
Stracił połowę umiejętności.
Też...
Nie wiem co będzie za miesiąc.
A co stanie się po upłynięciu dekady, to już nie mieści się w granicach
mojej wyobraźni.
Nie martwię się na zapas.
Cieszę się tu i teraz.
Lolek się drze.
Piszczy.
Łzy kaskadą, glut do pasa.
- Mieliśmy już takie dziecko.
I zachowywało się podobnie.
Problem niestety wraz z wiekiem narastał.
U mnie wraz z wiekiem wzrasta ignorowanie tego typu prognoz.
Wobec mojego dziecka.
Jestem świadoma, że życie to nie bajka.
Ale nie martwię się na zapas.
Cieszę się tu i teraz.
- Nie chcę pani martwić. Mówi pani, że córka nie jest agresywna.
Mój w tym wieku też nie był.
A teraz...
Teraz to ja mam poważniejsze powody do zmartwień.
Na przykład, że przytyję 100 kilo w Święta.
Ale na myśl o serniku już się cieszę.
Tu i teraz.
poniedziałek, 16 grudnia 2013
CZY LOLEK JARZY O CO CHODZI Z CHOINKĄ I MIKOŁAJEM?
Jarzy czy nie jarzy?
Pamięta oświetlone drzewko z tamtego roku, czy nie?
Szoku dostanie jak zobaczy, oleje, pęknie z radości?
Te pytania kłębiły mi się w głowie,
gdy podczas wizyty w pewnym urzędzie Lolek skierował swe kroki
wprost ku wielkiej błyszczącej choince.
Już miałam otwierać usta i strzelić pogadankę, że to jest choinka,
u nas też będzie, może mniejsza, ale ładniejsza, razem będziemy
wieszać bombki, które najpierw przyniesiemy z piwnicy,
razem będziemy rozplątywać kable z lampkami,
a ja się będę starała nie przeklinać,
razem poszukamy najlepszego miejsca na gałązkach by zawisły tam aniołki,
razem posprzątamy ten bajzel, który po strojeniu sztucznego iglaka
zostanie, i w ogóle razem się tą choinką będziemy cieszyć, gdy...
- Kołaj chosi noci.
Lolek przerywa moje rozmyślania jednym zgrabnym zdaniem.
Wpatrując się intensywnie to w jedną to w drugą bombkę.
Bo jak choinka, to Mikołaj.
A jak Mikołaj, to w nocy.
Phi.
Więc idziemy do piwnicy.
Więc gubię kluczę.
Więc Lolek od razu je znajduje, bo żaden szczegół przed nim nie umknie.
Więc Lolek dźwiga pudełko z czerwonymi bombkami,
bo czerwone to czad,
a ja targam choinkę i resztę.
I dziwię się po powrocie, że mam siłę to wszystko rozpakować.
Że mam siłę między jednym łańcuchem a drugim aniołkiem
wycierać Lolkowi cieknący katar.
Bo alergia.
Bo cuda z piwnicy.
Bo cieknie, leje się i nie zamierza przestać.
Więc nie ustaję w wysiłkach,
z rozpędu wycieram raz nos, raz bombkę i ubieram.
Ubieram choinkę dużo wcześniej niż zwykle.
Dla Lolka.
I czekam po wszystkim na reakcję.
Radość? Zdumienie? E tam?
Porządek.
Porządek przede wszystkim.
Lolek robi porządek.
Na choince.
Od kilku dni.
Najpierw podchodzi wolnym krokiem i omiata wzrokiem moje dzieło.
Potem równie niespiesznie wyciąga rękę.
Wspina się na palce.
Chwyta delikatnie aniołka.
I odwraca go tyłem.
Potem następnego.
I tyłem, tyłem do klienta, frontem do epicentrum choinki.
I kolejnego.
Aż odwróci wszystkie.
Aż będzie porządek.
Aż będzie można cmoknąć z zadowolenia.
I szepnąć błogo:
- O...
Potem zostaje tylko policzenie lampek.
Tak symbolicznie, zgodnie z możliwościami.
- Łaś, ga, ky, keły, pieś, cheś, osiem, niewieć, niesieć.
Ciul z siódemką.
Wśród dziesięciu liczb, które zna Lolek,
nie ma miejsca dla siódemki.
Więc Lolek zgrabnie omija i liczy po swojemu.
- Niesieć!
I znów cmoknięcie.
I znów:
- O...
I tak kilka razy w ciągu dnia.
Więc mam już odpowiedź.
Na pytanie, czy Lolka w ogóle zainteresuje choinka.
Interesuje, jak diabli interesuje.
Ale raczej w szczególe.
czwartek, 12 grudnia 2013
CZWARTEK. DOBRY DZIEŃ.
Czwartek to dzień wizyty w przedszkolu.
Nie, Lolek regularnie nie uczęszcza.
Lolek wpada tam co tydzień na gościnne występy.
A harmonogram występów zawsze jest stały.
Najpierw zamknięty gabinet.
Twarzą w twarz z logopedą.
Przez godzinę.
Potem cwał do dzieci.
Potem ryk i spazmy, bo matka od dzieci zabiera.
Następnie histeria, bo matka nie chce nieść na rękach
i nogami każe przebierać.
Dalej następuje foch.
Nigdzie nie idę, tak będę stała na środku chodnika.
A w następstwie matka się łamie i pęka jej kręgosłup.
Przez kwadrans.
Bo tyle trwa droga do domu ze słodkim ciężarem
w objęciach.
I tak co czwartek.
- Mienić opy!
Lolek rozkazuje.
W mokrych do przedszkola nie pójdzie.
Do toalety również nie zamierza.
Będzie stał i sikał w centralnym punkcie pokoju.
A potem domagał się stanowczo zmiany rajstop.
- Lolek! Już jesteśmy spóźnione! Miałeś wołać, że jest siku!
Jestem gotowa do wyjścia, czas mknie, Lolek sika.
- Sikuuuu!!!
Jak wołać, to wołać.
- Widzę! Stań w miejscu. Muszę cię przebrać.
Zdejmuję kurtkę, w szaliku zostaję, migiem mi pójdzie.
- Alia becie kolu.
Żebym to ja umiała tę elokwentną wypowiedź przetłumaczyć...
- Nie kręć się. Nogę dawaj. Teraz drugą.
Udaję, że nie słyszałam nic o Alii i kolu.
- Alia! Kolu. Becie!
Mózg mi paruje, bo wiem, że Lolek nie odpuści.
Mam!
- Pani Natalia będzie w przedszkolu?
Panie Boże spraw, żebym zgadła, bo w życiu z domu nie wyjdziemy.
- Kak!
Dzięki, dzięki, dzięki!
Rzeczywiście, jest w przedszkolu psycholog.
A imię jego Alia. Tfu! Natalia.
Pamiętliwa bestia z Lolka, raz była obecna na zajęciach.
Ta Alia.
- Gosia kolu keś.
Phi. Do logopedy Gosi chodzimy pół roku.
- Hysia. Keś kolu.
Marysia. Znów bingo.
- Idziemy Lolek, idziemy!
Otwieram na oścież drzwi wejściowe i dziecko wyganiam.
Pań w przedszkolu sporo, jak mi zacznie imionami jechać,
to przed północą na parter nie dotrzemy.
Na miejsce docieramy 10 minut po czasie.
Pani Gosia wita się z Lolkiem przy wejściu.
- Dzień dobry! Stęskniłam się za tobą.
- Keś kiłam.
- Chodź, idziemy się bawić.
Idziemy, idziemy, to sobie idźcie, Lolek ma inne plany.
Czepia się parawanu, na którym powieszono węża z materiału.
- Dzieci icie.
Wąż ma uchwyty. Z tasiemek. Coby się dzieci na spacerze nie pogubiły.
- Poła keś icie.
Czyli Lolek ma jednak chodzenie w planach.
W swoich planach.
I w innym kierunku.
- Proszę, proszę...
Logopedę stać tylko na taki komentarz, albowiem jeszcze 2 tygodnie
temu Lolek nie był taki rozgadany.
- Też będziesz chodzić z dziećmi na spacery. Ale teraz pójdziesz ze mną.
- Kak.
Lolek zgadza się łaskawie, porzuca węża i rusza z panią Gosią wgłąb przedszkola.
Godzina mija jak z bicza strzelił.
Chcę porozmawiać o zajęciach.
Obydwie z logopedą chcemy.
Lolek zagłusza.
- Dzieci! Musim iś dzieci!!!
Poddajemy się po czwartym żądaniu.
Jak musim, to iciem.
Najpierw łazienka.
Jakie siku, żadne siku, siku to zło.
Ręce.
Ręce trzeba umyć.
Lolek ochoczo podciąga rękawy.
Szybko wsuwa dłonie pod strumień wody.
Nie przeszkadza, że ciepła.
Widocznie tylko w domu musi być zimna.
Nie przeszkadza, że kropla mydła w płynie tylko na jednej rączce.
Widocznie tylko w domu musi to być rozłożone symetrycznie.
Widocznie Lolkowi bardzo się spieszy.
Potem jabłko.
Jasne.
Już widzę, jak dziecko moje, piesek francuski ze skłonnościami
do pedanterii, zje jabłko ze skórką.
Jabłko, które nie jest obrane i pokrojone na bardzo równe kawałki.
Jasne.
Jasne, że zjadł.
Następnie wyklejanki.
Choinka, gwiazdka, klej, pędzelek.
Jak dobrze, że pędzelek.
Lolek, który musi, po prostu musi mieć czyste ręce,
palców klejem za diabła nie skala.
Skalał.
Po same nadgarstki, pędzelek mając w głębokim niepoważaniu.
- Nie odchodź kochanie od stolika, jeszcze nie skończyłaś.
Pani o nieznanym mi imieniu (ale Lolek na pewno w domu mnie oświeci)
rusza na środek sali by przyprowadzić uciekinierkę.
Za rękę.
No pewnie.
Już widzę jak Lolek grzecznie za tę rączkę do stołu wróci.
Z obcą panią.
No i widzę.
Wraca.
Za rękę.
Bez ryku.
Świat się kończy.
Kończy się też babranie w kleju.
Czas na chaos.
Małe nóżki przebierają szybko, by znaleźć się przy regałach z zabawkami.
Małe rączki wysypują co się da.
Między innymi zestaw małej gospodyni.
Garnki, talerze, kubeczki.
Mała pani domu w postaci Lolka dorywa się do filiżanki.
Cóż, jestem przygotowana.
Że za chwilę jakiś inny mały ktoś tą filiżanką między oczy dostanie.
Nie, nie jestem przygotowana na to, że Lolek się z filiżanki napije.
Że będzie udawał, że pije.
Mało tego.
Że zamiesza w tej filiżance nożem.
Bo nie znajdzie w całym galimatiasie łyżki.
Stoję jak wmurowana w drzwiach.
Dziecko mi podmienili, ot co.
Muszę to sobie jakoś wytłumaczyć, żeby się psychicznie nie rozsypać.
W tych drzwiach.
Co to byłby za wstyd.
Zbieram się do kupy.
Muszę jakoś zabrać Lolka.
No! Teraz dziecko wróci do siebie.
Da popis.
Całe osiedle będzie słyszało!
No!
- Lolek! Lolek! Musimy już iść na obiad!
Wysilam struny głosowe.
- Lolek! Rosół będzie!
Wysilam szare komórki i zachęcam jak mogę.
I na ciężką batalię przygotowana jestem.
- Rosóóóół!!!
Lolek odwraca ku mnie chabrowe oczęta, patrzy uważnie z końca sali
i wydobywa potężny głos z małych płuc.
- Z kukami!
Dzięki kluskom zgodnie wychodzimy.
I idziemy noga w nogę.
I rozmawiamy.
Spokojnie.
Bez ryku.
Bez łez.
Bez focha.
Lolek wskazuje palcem na jeden z bloków mijanych po drodze.
- Kukaj Kynka gonku. Pi.
Nie muszę się wysilać.
Wiem o czym mówi.
Że Martynka tutaj w domku śpi.
Wiem.
Przecież nie tak dawno sama pokazywałam Lolkowi,
gdzie mieszka najlepsza koleżanka z placu.
W sierpniu pokazywałam.
I choć nie powinno się chwalić dnia przed zachodem słońca,
to mam to w nosie.
Czwartek to dobry dzień.
I nie ma takiej siły, która mnie przekona, że jest inaczej.
niedziela, 8 grudnia 2013
Z CZYM TO SIĘ JE?
Dzień diagnozy.
Nie lubię do tego wracać.
Nie lubię to mało powiedziane.
Ale wrócę pewnie jeszcze nie raz.
Wracam teraz.
- Czy córka jest na coś uczulona?
- Nie wiem. Prawdopodobnie na nabiał, szorstkie, zaczerwienione
policzki, problemy z wypróżnianiem, takie tam.
Wybieramy się do alergologa.
- Zobaczymy co powie alergolog. O mleku.
I glutenie.
Zobaczymy jak wyjdą badania.
Matko, jak ja wyeliminuję mleko, jogurty, kefiry,
no jak ja...
Lolek mógłby się żywić wyłącznie mlekiem i pochodnymi.
Zobaczymy.
- Czy córka się czegoś boi?
- ???
- Czy reaguje na coś histerią? Na kogoś, na coś?
- Na lekarzy.
- Spróbuję ją zbadać.
Histeria. Ryk. Odpychanie rąk.
- Proszę odstawić mleko.
I gluten.Produkty zawierające dodatek cukru.
Już nie zobaczymy. Już wiemy.
Lolek dalej wyje.
A mnie chce się wyć, bo jeszcze mi nikt wprost nie powiedział.
Ale między słowami już tak.
Już spróbował.
Powiedzieć mi, że mała ma autyzm.
Bo wiem, że tam, gdzie diagnozuję, zalecają dietę.
Bezmleczną, bezglutenową i bezcukrową.
Zalecają, gdy już są pewni.
Że dziecko ma autyzm.
Więc już nie każą czekać. Każą odstawić.
Wizyta u pediatry.
Bach, diagnoza na biurko.
- Pani doktor, poradzono nam by zmienić menu.
Może jakieś badania?
- Ale po co? Córka jest w tym wieku, że już nie musi pić mleka.
A co do pszenicy, to na świecie żyje wiele plemion,
które tego na oczy nie widziały.
I mają się świetnie.
- Aha...
Jestem na etapie ratować dziecko za wszelką cenę.
Nie skupiam się na tym, przed czym mam ratować.
Koncentruję się natomiast na tym, że ratować będę.
Do utraty tchu.
Wydaje mi się, że trochę już wiem o autyzmie.
Tak naprawdę nie wiem nic.
Wprowadzam dietę.
Precz ze słodyczami.
Won ze wszystkim, co dosładza się białą trucizną.
A trochę tego jest.
Szlaban na mleko.
I pochodne.
Chleb to zło wcielone.
Karmię Lolka kaszą taką, siaką.
Lubi.
Na szczęście.
Do picia woda.
Jak zawsze.
Lolek nie wie, co to sok.
Kładę łapę na biszkoptach, paluszkach i czekoladzie.
A w niedoczasie idę do alergologa.
Bach, alergia.
Na mleko.
I wołowinę.
Odstawiam więc również ten rodzaj mięsa.
Dziecko mi blednie.
Ale tak zdrowo blednie.
Po wypryskach na buzi śladu nie ma.
Rumieńce tylko jak się zziaja.
Kolor kupsk wraca do normy.
Lolek zaczyna przesypiać noce.
W końcu.
Po ponad 2 latach.
I męczę się w kuchni wzbijając na wyżyny wątpliwej kreatywności
kulinarnej, by ominąć gluten, nabiał, cukier.
I męczę się na placu zabaw.
- Nie! Proszę nie częstować! Córka tego nie może jeść!
I męczę się przy okazji wizyt tu i tam.
Bo inne dzieci jedzą.
A Lolek nie może.
Bo ma autyzm.
I w końcu, kurna chata, w nocy śpi.
Dzięki diecie.
Jestem przekonana, że dzięki diecie.
Jeden z większych ośrodków w kraju nie może się mylić.
Pracujący tam specjaliści nie mylą się na pewno.
Mylę się w końcu ja.
Karmię Lolka kotletami przeznaczonymi dla Dużego.
W bardzo glutenowej panierce z bardzo pszennej mąki.
Orientuję się, gdy w brzuchu Lolka spoczywa już 3/4 obiadu.
Wyrywam resztę prawie z gardła.
A w głowie huczą mi komentarze wyczytane w internecie.
Jakie tam medyczne.
Raczej para.
O tym, że po bułce to na pewno regres.
Taki porządny.
Że po chlebku znów hop w pieluchy.
Mimo że tak ładnie sygnalizowało potrzeby.
Jakieś dziecko.
Z autyzmem.
Że po słonych paluszkach to już tylko walenie głową w ścianę.
Głową dziecka, bo agresja, głową matki, bo rozpacz.
Na okoliczność regresu.
Obserwuję Lolka.
Patrzę uważnie.
Czy przypadkiem nie zacznie świecić.
Albo po ścianach latać.
I dopatrzeć się nic nie mogę.
Lolek jak Lolek.
Ani się nie kręci wokół własnej osi mniej, ani więcej.
Ani języka w gębie nie zapomina.
Przeciwnie, język jakby rozwiązuje się jeszcze bardziej.
Skóra na policzkach gładka jak pupsztal.
Kupsztal jak kupsztal.
Nic.
Nic.
No nic niepokojącego się nie dzieje.
Idę na całość.
Daję do łapy bułkę.
Raz kozie śmierć.
- Jedz dziecino, jedz.
Dziecina wcina aż jej się uszy trzęsą.
- Pycha!
Wiem, kochanie, że pycha, wiem.
Karmię rosołem.
Precz z kluskami kukurydzianymi.
Zapraszam pszenicę durum na salony.
- Jedz robaczku, jedz.
Robaczek łapczywie kluski wchłania,
a między jednym a drugim smakowitym kąskiem
komentuje, aż mu rosół z otwartej buzi
na śnieżnobiałą bluzę kapie.
- Pycha! Budne.
- Wiem, złotko, że pycha. To nic, że brudne.
Mamy pralkę, jakoś damy radę.
Robaczek domaga się 2 dokładek.
Nie stawiam oporu.
Dolewam, dokładam, po głowie z rozczuleniem głaszczę.
- Jedz...
I trwa ta sielanka z tydzień albo i dłużej,
gdy sokolim wzrokiem dostrzegam na szyi Lolka dziwne plamy.
Na grdyce, która porusza się miarowo, albowiem Lolek
jest w trakcie pożerania bułki.
Pszennej.
Przełyka głośno.
W oczach błogość.
Przełykam ślinę jeszcze głośniej.
W oczach lęk.
Wyrywam bułkę.
O ja głupia.
Gluten, gluten, samo zło i przyczyna nieszczęść wszelakich.
Zgiń, przepadnij maro nieczysta.
Bułka przepada na najwyższej półce kuchennego regału.
Lolek wyje.
Plamy na szyi jak były tak są.
Jakby ciemniejsze.
Lolek idzie rozpaczać do swojego pokoju.
Ja idę po rozum do głowy i doznaję olśnienia.
Przypominam sobie bowiem, co działo się w moim domu
godzinę wcześniej.
A działo się.
Toczył się proces twórczy.
Ja tworzyłam.
Nową, lepszą twarz.
Makijaż tworzyłam.
Co nie zdarza się codziennie, a jak zdarza od wielkiego dzwonu,
to uznać to można za wielkie halo.
Lolek też chciał w tym wielkim halo uczestniczyć.
Wisiał u mych kolan, palec wystawiał i domagał się kropelki podkładu.
Głośno i upierdliwie się domagał.
Nie pożałowałam.
Poczęstowałam palec obficie i zaczęłam spokojnie robić oko.
Potem drugie.
A potem dałam bułkę.
Dałam bułkę wymalowanej po brodę moim osobistym fluidem królewnie.
Mało dokładnie wymalowanej, raczej tak na salamandrę, plamiście,
ale wymalowanej własnoręcznie.
A potem?
A potem poszłam przepraszać Lolka za cały ten cyrk.
Tylko wcześniej wlazłam na stołek i wygrzebałam nadgryzioną bułeczkę
z czeluści najwyższej półeczki.
Z pustymi rękami miałam iść?
Z kwiatami do małego dziecka jakoś głupio.
Za to z bułką ani trochę.
NO TO JEDZIEM Z TOM GWAROM
Lolek się rozkręca z mową.
Artykulacja wciąż w lesie.
Za to próby odmiany rzeczownika czy czasownika trwają.
Że już o przymiotnikach nie wspomnę.
- Kokek.
Lolek uważnie przygląda się obrazkowi w książce.
Uwagami dzieli się na głos.
- Tak, kotek.
Potwierdzam i przewracam stronę.
- Nie ga kokka kukaj.
No nie ma.
Za to jest rak.
Tutaj, na następnej stronie.
- To jest rak.
- Kak.
Tym razem Lolek się zgadza i niecierpliwie sprawdza co dalej.
Odwraca kartkę.
- Nie ga łaku.
Przyklaskuję temu mojemu misiu aczkolwiek delikatnie poprawiam.
- Nie ma raka.
- Łaka. Nie ga.
Lolek się wdraża w arkana mowy ojczystej.
Jak umie.
Chce.
I lubi.
Lubi też jajecznicę.
- Ubim jako.
Gada z pełnymi ustami.
- Zjedz, a potem mów.
Szybkie przełknięcie.
- Ubim!
- Lubię.
- Ubim.
- Aha.
- Jak zjesz, to pojedziemy do babci.
- Kełaś jedziem!
- Nie, nie teraz. Jak zjesz.
- Kełaś! Jedziem juś bamci!
- Jedziem z tym jedzeniem, bo nigdzie nie pojedziem!
- ?
- Jedziemy, córeczko, jedziemy...
- Kak. Jedziem!
- Aha.
- Kochanie, może pobiegamy? Jak dalej się będziesz kręcić w kółko,
to upadniesz. Bieganie jest fajne, kręcenie to nuda.
- Nie! Musim kecić koło. Muuuusim!!!
- Musisz?
- Musim!
- Muszę...
- Kak. Musim!
- Aha.
- Idziemy się kąpać.
- Nie. Nie idziem. Idziem pać.
- Ja ci pośpię brudasie. Idziemy do łazienki.
- Idziem pać!!!
- Nie idziem, tfu, nie idziemy spać, najpierw trzeba się umyć!
- Mama idzie bakon!
- Zima, wilki, a ty mnie na balkon wyganiasz?
- Kak. Idziem pać.
- Aha.
Czy my jako rodzice czujemy niepokój?
Że jednak ta poprawna polszczyzna przegrywa z gwarą?
Że dziecko popisowo zaciąga i w nosie ma nasze poprawki?
Że staramy się dawać dobry przykład i nawet nieźle nam wychodzi,
a Lolek i tak wie lepiej?
I tak mówi po swojemu?
A skąd.
Żadnego w nas lęku.
My go nie czujem.
My się nie martwim.
My się cieszym, że Lolek nawija.
A gdy Lolek po swojemu nawija,
to my się recholim.
I lejem z tej gwarowej nawijki.
Tudzież leżym i kwiczym.
sobota, 23 listopada 2013
MAŁY EGZORCYSTA
- Lolek narysuj coś takiego. O, taki krzyżyk.
Tak jak ja.
Pani psycholog sprawdza jak tam z grafomotoryką.
Czy Lolek potrafi nakreślić dwie przecinające się linie.
Bo rówieśnicy potrafią.
Czas więc sprawdzić.
Lolek w nowym zadaniu sprawdza się świetnie.
Mały krzyżyk, duży krzyż.
Kreski prostopadłe, ukośne, krótkie i długie.
Daje radę.
Jak rówieśnicy.
Z tym krzyżem.
- Co ja dla was mam? Pałeczki!
Proszę, każdy dostanie, nie pchać się.
Bierzemy w rączki i stukamy kijkiem o kijek.
O tak.
W rytm piosenki.
Zajęcia grupowe.
Terapia muzyką, żeby nie powiedzieć kijem.
Albo i dwoma.
Dzieci zachwycone.
Można walić drewnem o drewno
i nikt nie ucisza.
Można stukać do woli i nikt nie zabiera,
nie mówi, że głowa pęka, że małe dziecko u sąsiadki śpi.
Czad.
Lolek wybiera najgrubsze pałki.
Stuka z zapałem.
Przez minutę.
A potem zmienia przeznaczenie prostego instrumentu.
Opiera jeden kijek pionowo o podłogę.
Trzyma mocno by się nie przewrócił.
Drugi przykłada prostopadle dokładnie po środku tego pierwszego.
I nieruchomieje.
Siedzi i trzyma.
Reszta wali.
Lolek siedzi.
Piąstki zaciśnięte na drewnie.
W końcu się odzywa.
- Mamo! Kykyk!
Nie patrzy na mnie.
Pilnuje swojego dzieła.
Krzyżyka pilnuje.
I siedzi z tym krzyżem tak jakby na coś czekał.
Trwa w tym czekaniu.
Cierpliwie.
Być może powinnam potwierdzić, pochwalić,
że ładnie, że krzyż piękny, że super.
Ale ja się jakoś nie mogę odgonić od myśli,
że obraz, który widzę przed sobą,
jest niepełny.
Że czegoś brakuje.
Na przykład czosnku.
I wody święconej.
poniedziałek, 18 listopada 2013
DOBRA MINA DO ZŁEJ GRY, CZYLI JAK SIĘ STARAM WSZYSTKO OGARNĄĆ I NIE ZAWSZE MI WYCHODZI
A najczęściej nie wychodzi mi bladym świtem.
Ciągnę za sobą nogi do łazienki.
Ciągnę, mimo że mózg jeszcze śpi.
Czeszę się z jednym okiem zamkniętym.
Bo to oko śpi.
Tak jak mózg.
Mimo że ręce trzymają grzebień.
Myję zęby.
I o mało nie zasypiam, bo mózg śpi
i pozwala na moment opaść powiece
na to drugie oko.
Do tej pory nadludzkim wysiłkiem otwarte.
Świeża mięta prosto z tubki cuci na moment.
Wydobywam głos.
Również nadludzkim wysiłkiem,
albowiem o 7 rano wszystko okupione jest potem i łzami.
A raczej upierdliwym łzawieniem oczu z niewyspania.
I nadludzkim wysiłkiem okupione oczywiście też.
Krzyczę z łazienki.
- Dżinsy na getry!
I wydaje mi się, że przekaz jest klarowny.
Przekaz skierowany specjalnie do Dużego,
zaspanego Dużego, który w pośpiechu ubiera Lolka.
Czasu mało, zajęcia SI o 8, w dodatku na drugim końcu miasta,
nie będę potem dziecka na korytarzu przebierać,
rozegram to z wrodzonym sprytem.
- Dżinsy na getry!
Drę się ponownie i zaczynam nabierać rozpędu.
Żeby nie powiedzieć pewnych namiastek wigoru.
Wpadam do pokoju.
Wydzieram z szafy lolkową kurtkę.
Zamykam szafę.
Znów otwieram i upycham na powrót wieszak.
Który wydzieram chwilę wcześniej z czeluści kurtki.
Mknę przez przedpokój niczym strzała.
Po drodze przechwytuję różowe kamasze z futerkiem w środku.
Wpadam do drugiego pokoju.
Zrzucam brzemię na rozbabrane łóżko,
którego centralną ozdobę stanowi niemiłosiernie rozczochrany Lolek.
Rozczochrany, ale w dżinsach.
Wracam do przedpokoju.
Czapka.
Błogosławię w myślach swoją skromną osobę,
która poprzedniego wieczoru odłożyła nakrycie głowy na miejsce.
Czyli na półeczkę.
W szafeczce.
Jak nigdy w żyćku.
Jest mi więc łatwiej.
Szarpię.
Leci.
Stos czegoś tam.
Upycham.
Razem z czapką Lolka.
Znowu szarpię.
Jest.
Resztę upycham.
Drzwi szafy traktuję z kolana.
Powrót do pokoju.
Najpierw buty.
Sprawdzam po podeszwach, który lewy, który prawy.
Sprawdzam, bo raz założyłam odwrotnie,
a Lolek się nie poskarżył.
Nie dość, że nie poskarżył, to w tak przewrotny sposób obuty
przeparadował po dworze ze 100 albo i nawet 200 metrów.
Więc sprawdzam.
Zakładam.
Włosy.
Wiążę mało pieczołowicie, pod czapką nie widać,
na miejscu poprawię.
No i kurtka.
Suwak rozjeżdża się tylko raz,
modlę się, by na miejscu nie wywinął podobnego numeru.
Bo mogę nie opanować.
Może się zaciąć tuż przy szyi.
I Lolek będzie ćwiczył robiąc za Supermana.
Z pelerynką ze skafandra.
Chyba kwas...
Lecimy.
Przy samochodzie orientuję się,
że zapomniałam telefonu.
- Wracać?
Pytam Dużego i oczęta zawieszam na jego ustach.
Pełne napięcia oczęta, bo czasu brak, kondycja żadna,
a mieszkanie na III piętrze.
Z wysokim parterem, cholera by to wzięła.
Duży widzi lęk pomieszany z pierwszymi oznakami histerii
w tych moich ślepiach
i rusza na odsiecz.
- Nie.
Pakujemy się do auta.
Z wyznaniem, że zapomniałam pieluchy na zmianę
czekam do pierwszego ronda.
Żeby już nie wracać na to III piętro.
Z bardzo, ale to bardzo wysokim parterem.
- Może być problem...
Duży powoli wyraża swoją opinię.
Ja nawet nie staram się wyrazić swojej.
Na zajęcia docieramy tuż przed czasem.
Lolek macha tacie na pożegnanie.
Zostajemy same.
Cieszymy się własnym towarzystwem dopóki na horyzoncie nie pojawi się terapeutka.
- O! Dzień dobry! Dziś punktualnie!
Pani się cieszy.
- Tak. Udało się.
Cieszę się i ja. Dumy z tego powodu nie ukrywam.
Odkrywam za to Lolka.
Z czapki.
- Zaraz uczeszę, gdzie ja tę szczotkę... Zaraz, nie, nie mam...
Wywalam wszystko z torby.
Na kolanach.
Nade mną terapeutka.
- Palcami przygładzę.
Poddaję się.
Bo czas nas goni.
Jeszcze dżinsy.
Dobra nasza.
Getry pod spodem, to będzie chwila.
I następuje.
Ta chwila, chwila prawdy.
Pod spodniami gołe nogi.
I pielucha.
- Oj.
Mówię nie podnosząc się z kolan.
Terapeutka nade mną słucha chciwie.
- Tata ubierał, myślałam, że założył legginsy...
Nie wiem czy mi moja rozmówczyni stojąca nade mną jak kat nad grzeszną duszą wierzy,
bo na nią nie patrzę.
Utrzymuję słaby kontakt wzrokowy.
A właściwie zerowy.
- Trudno, Lolek będzie ćwiczył w dżinsach.
Od mojej decyzji nie ma odwołania,
głos mam opanowany, a ton stanowczy.
- I bluzeczka tył na przód.
Terapeutka też ma opanowany głos,
który spada na mnie jak grom z jasnego nieba.
Bo ja prawie w parterze przy Lolku,
a ona stoi.
Nade mną.
Jak kat.
- Mówiłam, tatuś...
Zaczynam niepewnie.
Nie muszę kończyć.
Terapeutka nie chce słuchać o moich nieszczęściach,
zabiera Lolka i zamyka mi przed nosem drzwi do sali.
Nie daję się zbyć.
Otwieram.
A jak!
- Zostawię jeszcze sok, bo małej może chcieć się pić.
I chusteczki. Ma katar.
Dobra, ostatnie słowo moje.
Wypowiedziane w końcu na stojąco.
Zamykam, wychodzę, wrócę za godzinę.
Zajęcia kończą się przed upływem 60 minut.
Drzwi otwierają się szeroko.
Jestem przygotowana.
Stoję w progu, bo ryk Lolka niesie się echem po całym korytarzu.
- Musiałam skończyć wcześniej. Niech sama pani popatrzy.
Patrzę.
Na Lolka.
Z rozwianym włosem.
Z glutem po pięty.
Ze spodniami w kroku, bo kto by tam o 7 rano guziczek w ukrytej po wewnętrznej
stronie paska przesuwał.
Z pieluchą dumnie wystającą.
Z pieluchą przypominającą rozdęty do granic wytrzymałości balon.
- Widzi pani? Pielucha przeciekła.
Widzę.
Przeciekła przez dżinsy.
I rozlała się szerokim strumieniem po same łydki.
Widzę.
I głos mi w gardle grzęźnie, bo nie wiem jak tu elegancko zagaić,
że na zmianę innej, suchej, nowej, świeżutkiej pieluchy nie mam.
Nie mówiąc o getrach.
- I tu jeszcze się zalała.
Aha. No widzę, przecież widzę.
Sokiem się zalała, sama zostawiłam, dalej sok pije,
w nosie ma, że pielucha zsuwa się coraz niżej, że puchnie, że zaraz eksploduje.
Na podłogę rozlewa.
I na brzuch.
I na stopy, małe różowe, gołe stopy.
O matko!
Gołe!
Zdjęła skarpety ta moja córka.
A ja nie zdążyłam zmyć lakieru.
Z miniaturowych paznokci.
Nie wyrobiłam się.
Od dwóch tygodni próbowałam się wyrobić i zmyć.
Stoi więc Lolek radosny i rozczochrany, zalany od podbródka
po łydki, z tym strzępem pieluchy wyglądającym
spod opadających dżinsów,
z resztkami lakieru, który już dawno przestał zdobić,
stoi, uśmiecha się i wlewa w siebie sok.
Wlewa!
I już mam zacząć krzyczeć opętańczo, że nie,
nie, wszystko dziś nie tak,
gdy dostrzegam pozytywny aspekt.
Jeden element na tak.
Światełko w tunelu.
Zawieszam wzrok na bluzeczce.
Wpijam się okiem jednym i drugim w bluzeczkę.
Widzę tylko bluzeczkę.
Poprawnie założoną.
Przód tam gdzie przód, tył z tyłu.
Tak jak powinno być.
To jedno jest tak, jak powinno być.
To jedno.
Jakim cudem?
Lolek się rozebrał, a potem ubrał?
Nic z tych rzeczy.
Lolkowi w żaden sposób źle założona bluzeczka nie przeszkadzała.
To terapeutka.
Terapeutka nie wytrzymała.
piątek, 15 listopada 2013
KOCHAM WSZYSTKIE DZIECI
Mogłabym tak zakrzyknąć, z entuzjazmem a jakże, bo własne dziecko posiadam.
To kocham wszystkie.
Ma się rozumieć bez dwóch zdań.
Bo odczuwam więź ze wspólnotą.
Rodziców.
Oni też mają.
Dzieci.
Też nie śpią po nocach, też boją się śladów po buraczkach na jasnym dywanie,
też stają okoniem względem małego terrorysty, gdy ten wali małym łbem
w śliską podłogę supermarketu.
Bo chce lizaka.
Albo najlepiej kilo czekoladowych cukierków
W bardzo zachęcających i jeszcze bardziej kolorowych papierkach.
O matko, jaka ja jestem z nimi wspólna!
Mam dziecko!
Mam dziecko.
Nie wypieram się.
Ale ja mam dziecko z autyzmem.
I żyję z tym prawie trzy lata.
Z tym dzieckiem.
Bo z autyzmem trochę mniej.
Pi razy oko pół roku.
I poczucie wspólnoty z pozostałymi rodzicami
mam cokolwiek zaburzone.
Przez ten autyzm rzecz jasna.
Skoro na wspólnocie z powodu wyraźnych różnic rysa,
to może solidarność w pocie i znoju z tymi,
którzy też mają, ten autyzm, da mi siłę.
I poczucie wspólnoty w trochę innym sensie.
Na co dzień.
Nic nie jest czarne ani białe.
Oni mają, ja mam, tamci mają taką wizję,
ja mam taką metodę, ci robią tak, inni inaczej.
Wszyscy mamy dzieci z autyzmem.
A każde dziecko inne.
Tylko autyzm ten sam.
Taki paradoks.
Taka sytuacja, ten tego.
Szukam.
Wchodzę na fora.
Wychodzę.
Zniechęcona kłótniami, udowadnianiem swoich racji,
tłumaczeniem "moja racja jest najmojsza".
Odpuszczam.
Skupiam się na terapii.
Nie wiem, za diabła nie wiem, czy jest właściwa.
Uwiera mnie to.
Łaknę odpowiedzi.
Wymiany zdań.
Opinii.
Miedzy tym a tamtym.
Między tym, co ma dziecko z autyzmem, a tym co ma autyzm.
Dojrzewam powoli.
Szykuję się.
Wchodzę.
W grupę tych, którzy zęby na tym zjedli.
Wchodzę, bo oni zjedli, a ja dalej nie wiem z czym to się je.
I zyskuję realną pomoc.
Wymiana zdań.
Ten się zgadza, ten nie, tamten opowiada o swoich doświadczeniach.
Zostaję.
Czerpię ile się da.
Zostaję, bo już wiem, że mogę czerpać.
Czytam, filtruję (na ile mogę, bo przecież mało wiem),
wyciągam wnioski.
Piszę.
Komentuję.
Biorę udział w dyskusjach.
Nie, nie dlatego, że mi się nudzi.
Mnie się, proszę państwa, nigdy nie nudzi.
Mam dziecko z autyzmem.
Autyzm najczęściej tę nudę z życia wyklucza.
Uczę się.
Od rodziców dzieci takich jak Lolek.
Od dorosłych.
Palce zaciskam, żeby chociaż Lolek tak samo, żeby chociaż w przybliżeniu...
Wnikliwie śledzę wypowiedzi.
Jak pracują, myślą, co, gdzie, kiedy, dlaczego warto, a czemu dać na luz.
Uczę się i rosnę w siłę.
Jako matka.
Tego mojego Lolka.
I jest zajebiście dopóki nie natykam się na Zwykłego bohatera
I moją wszechogarniającą zajebistość szlag trafia.
Ponieważ idę za ciosem i oglądam ( a nie mogę z racji słabego zdrowia się denerwować,
więc to brawurą podjeżdża )
film takowy
I słyszę wyraźnie, że autyzm jest chorobą metaboliczną.
I słyszę jeszcze wyraźniej, że owszem, dzieci z autyzmem potrzebują różnego rodzaju terapii,
ale podstawą jest dieta.
Bez tego, owszem, można liczyć na postępy, ale o ile wolniejsze (niż z dietą).
I słyszę też, a być może słyszę wyraźniej z racji tego, że wzrok mi szwankuje,
więc inne zmysły, w tym słuch, wyrównują deficyty, że wystarczy KUPIĆ KSIĄŻKĘ...
Studiuję starannie wpis dotyczący nominacji.
Wszak chodzi o autyzm.
A jak słyszę autyzm to słuch mi się wyostrza do granic absurdu.
Bo mam dziecko z autyzmem.
Jak słyszę pomoc, to moje uszy rosną, wydłużają się i podążają
za źródłem.
Ślepo.
Bo mam dziecko z autyzmem.
Gdy do moich uszu dociera, że powstała fundacja, że ktoś ją założył,
żeby pomagać, to ja mam uszy jak zając.
Nastawiam radary i grzebię.
Bo mam dziecko z autyzmem.
I w tym grzebaniu nie jestem sama.
Ludzie grzebią i mówią.
A mówią.
Protest
I ja czytam.
Bo czytać umiem.
Przeglądam statut fundacji.
Wbijam wzrok w ekran.
I dziwię się.
Dziwię.
Bo tego statutu jeszcze kilka dni temu nie było.
A teraz jest.
Czary mary.
I statut obiecuje bardzo wiele.
http://www.autyzmbezlez.pl/strona-glowna/statut-fundacji/
I naprawdę żal nie powielić dla tych, którym nie chciało się przebrnąć.
Więc kopiuję.
Bo cel szczytny.
Fundacja realizuje swoje cele poprzez:
1) Organizowanie leczenia, rehabilitacji, terapii osób z całościowymi zaburzeniami rozwojowymi, autyzmem i innym niepełnosprawnościami.
2) Organizowanie spotkań, prelekcji, szkoleń, wykładów, dla rodzin osób niepełnosprawnych, informujących o innowacyjnych formach terapii.
3) Organizowanie i prowadzenie grup wsparcia dla rodziców i opiekunów osób z całościowymi zaburzeniami rozwoju, autyzmem i innymi niepełnosprawnościami
4) Pozyskiwanie dotacji, grantów i innego wsparcia finansowego ze środków publicznych i prywatnych, a także ze środków pochodzących z Unii Europejskiej, z darowizn i innych źródeł na realizację celów statutowych Fundacji.\
5) Współpraca z instytucjami, organizacjami i innymi podmiotami zajmującymi się pomocą osobom z całościowymi zaburzeniami rozwojowymi, autyzmem i innymi formami niepełnosprawności.
6) Szkolenia, wykłady dla osób reprezentujących jednostki publiczne, organizacje pozarządowe, instytucje pomocowe i inne podmioty zajmujące się tematyką stanowiącą przedmiot zainteresowania Fundacji .
7) Organizowanie i finansowanie spotkań, warsztatów, zajęć interaktywnych wykorzystujących szeroko pojętą sztukę jako alternatywną formę terapii dla osób z całościowymi zaburzeniami rozwojowymi, autyzmem i innymi formami niepełnosprawności.
8) Prowadzenie badań i wydawanie publikacji nt. terapii, zasad pracy i współegzystencji z osobami z całościowymi zaburzeniami rozwojowymi, autyzmem i innym niepełnosprawnościami.
No to ja pytam ( a nie umiem pytać inną czcionką niż ta powyżej :P )
- Gdzie jest ta pomoc?
- Na czym konkretnie polega?
- Komu pomogła fundacja (poza sprzedażą i promocją książki),
jak pomogła, kiedy?
- Jak się mają założenia ujęte w statucie do prawdziwej pomocy?
- Gdzie, kiedy, komu, kto i w jaki sposób?
Pytam.
Bo mam dziecko z autyzmem..
I dwie fundacje nam pomogły.
Czytam o trzeciej.
I ręce mi opadają.
No to ja pytam ( a nie umiem pytać inną czcionką niż ta powyżej :P )
- Gdzie jest ta pomoc?
- Na czym konkretnie polega?
- Komu pomogła fundacja (poza sprzedażą i promocją książki),
jak pomogła, kiedy?
- Jak się mają założenia ujęte w statucie do prawdziwej pomocy?
- Gdzie, kiedy, komu, kto i w jaki sposób?
Pytam.
Bo mam dziecko z autyzmem..
I dwie fundacje nam pomogły.
Czytam o trzeciej.
I ręce mi opadają.
środa, 13 listopada 2013
MOJE DZIECKO NIE JEST WIELBŁĄDEM BEZ AUTYZMU
Nie jest.
Logiczne?
Nie.
Czasem muszę udowodnić, że nie jest.
Proste?
Skąd.
Kolejna wizyta w poradni.
Już trzecia.
Jak ten czas leci.
Pierwszy raz byliśmy tam w maju.
U psychologa.
Który odkrył Amerykę i kręcił nosem.
Nad stertą papierów.
Nad pieczątkami i podpisami.
Pod diagnozą Lolka.
- Wczesne wspomaganie?
Czy pani upiera się, by tak stygmatyzować dziecko?
- Yyyy...
- Tym autyzmem? Na moje oko, a ja się znam,
Lolek objawia zahamowania w rozwoju mowy.
Ale autyzm???
Więc po co brnąć w to wczesne wspomaganie?
Nie utłukłam na miejscu.
Byłam dzielna.
Jak zuch!
- Wczesne wspomaganie jak sama nazwa wskazuje
wspomoże rozwój mojego dziecka.
Albowiem moje dziecko tej pomocy potrzebuje.
- Skoro się pani upiera...
No ale popchnęło (to moje dziecko) klocki palcem,
przekształciło w pociąg. Proszę mi wierzyć,
dziecko autystyczne w takiej sytuacji dostałoby histerii.
I bez proszenia nie wierzę.
Taka sytuacja, proszę pani.
Potem jeszcze pedagog.
W tej samej poradni.
- Dobrze. Ja nic nie widzę, ale skoro pani chce...
Wystawię opinię.
Chciałam.
Dostałam.
Mam na piśmie.
Opinię o wczesnym wspomaganiu rozwoju.
Która umożliwia spędzenie godziny w tygodniu na zajęciach SI.
I godziny z pedagogiem.
W sumie 8 godzin w miesiącu.
I tak spędzamy te 8 godzin w miesiącu na wspomaganiu rozwoju.
Od września.
Opowiadam o tym podczas wizyty kontrolnej.
U psychologa w poradni.
Lolek buduje wieżę, most, układa klocki,
szuka ukrytych obiektów na obrazkach.
On się dobrze bawi,
pani psycholog ciężko pracuje,
bo zabawa Lolka to nic innego jak test.
Czy Lolek zrobił postępy.
Od ostatniej wizyty w maju, kiedy również się bawił.
Tfu!
Podlegał testowaniu.
- Orzeczenie o potrzebie kształcenia specjalnego?
Ja bym nie szła w tę stronę.
No pewnie.
- Zapisałabym do przedszkola i obserwowała,
czy córka zaadaptuje się w grupie.
Zostawiłabym wczesne wspomaganie.
Ale raczej proszę zrezygnować z pedagoga.
Tylko SI. Dziecko tak dobrze funkcjonuje, to dlaczego?
Ano dlatego, że z jakiegoś powodu tak dobrze funkcjonuje.
Jednym z powodów są zajęcia z pedagogiem.
- Dostrzegam jedynie deficyty w zakresie mowy.
W zasadzie mogę stwierdzić, że mają państwo szczęście.
To bardzo lekki autyzm.
Śmiem twierdzić, że samo się wszystko wyrówna
i będziemy mieć kolejne cudowne uzdrowienie.
Lekki autyzm?
Wyrówna się?
Cudowne uzdrowienie???
- Skoro się jednak pani upiera, to potrzebne mi są opinie
od wszystkich specjalistów pracujących obecnie z dzieckiem.
Aktualne. Te sprzed kilku miesięcy nie są miarodajne.
Proszę je dostarczyć przy okazji następnej wizyty.
Dostarczę.
Te nowe, świeże jak maślane bułeczki prosto z pieca.
Bo a nuż tamta stara, z jakże odległego marca bieżącego roku,
diagnoza może się okazać nieaktualna.
Bo może mi w tym czasie dziecko z autyzmu wyrosło.
Jakoś tak.
Hokus pokus wyrosło.
No przecież, w zębach przyniosę.
Opinie wszystkich specjalistów.
Z odpowiednimi datami i pieczątkami.
Przyniosę.
I udowodnię, że wielbłądy też mają prawo chodzić do przedszkola.
I być specjalnie traktowane.
Z racji tego, że są wielbłądami.
A cały sztab fachowców to potwierdzi.
Znowu.
Bo przecież się upieram.
Wciąż się upieram.
Jak głupia.
Że moje dziecko wymaga terapii.
Że moje dziecko funkcjonuje coraz lepiej dzięki terapii.
Że moje dziecko tej terapii przerwać nie może.
Bo dzięki temu radzi sobie z każdym dniem lepiej.
Więc się upieram.
Bo widocznie mam zbyt dużo czasu i nadwyżki wykorzystuję na fanaberie.
Na takie skoroupieraniesię.
Tak dla jaj.
sobota, 9 listopada 2013
JAK TU WEJŚĆ NA KONCERT NA KRZYWY RYJ
Zdarzyło się, że godzina terapii logopedycznej uległa zmianie.
Zawsze o 17.
Gdy przedszkole się wycisza.
Kiedy ostatnie maluchy opuszczają placówkę.
I króluje cisza.
I Lolek ćwiczy.
W ciszy.
Bez zgiełku za drzwiami.
Ćwiczy i nic go nie rozprasza.
Do dnia, gdy zajęcia mają się rozpocząć o 10.
Gdy zgiełk.
Wrzawa.
Tumult.
Głośno.
Za drzwiami.
Za którymi pełno przedszkolaków.
- Poła iś dieti musi.
Szczęka pani logopedy stuka o podłogę.
Bo zdanie.
Bo chęć.
By iść do dzieci.
DO DZIECI.
Szczęka formułuje zachętę.
- Najpierw się pobawimy, a potem do dzieci.
Szczęka Lolka przestaje drżeć.
Niech będzie.
Poćwiczy.
A potem do dzieci.
Tak jak obiecano.
I ćwiczy.
Godzinę.
Potem wychodzi.
Ale dzieci nie ma.
Drzwi są zamknięte.
Warga się trzęsie.
Bo do dzieci.
A dzieci nie ma.
- Dzieci są na koncercie. W tamtej sali. Chcesz iść?
Logopeda pamięta o obietnicy.
Pyta, a Lolek kiwa energicznie.
Głową.
Bo chce iść.
Bardzo.
Do dzieci.
Czuję niepokój.
Dzieci multum.
Głośno.
W centrum człowiek orkiestra.
Gra, grzechocze, śpiewa, nawet tańczy.
Lolek chce.
Ja się waham.
Logopeda zachęca.
Delikatnie popycha Lolka.
Lolek wchodzi w tłum.
Wchodzi w rolę.
Siada na dywanie.
Gęstym od przedszkolaków.
Podryguje.
Macha do mnie.
Bo stoję w uchylonych drzwiach.
I patrzę.
I zaciskam palce.
Bo głośno.
Bo dużo.
Bo być może zbyt wiele.
Dla Lolka.
Więc stoję i cała jestem zaciśnięta.
Patrzę.
Jak Lolek tańczy w kółku.
Jak trzyma za rękę małą dziewczynkę.
I panią.
I patrzę jak rusza pupą.
Tańczy.
I patrzę jak jak rusza pupą, a nie kręci się wokół własnej osi.
Kręci.
I trzyma za rękę.
Śmieje się.
I macha.
Do mnie.
I krzyczy.
Głośno.
- Mamo choć!
Krzyczy.
Lolek krzyczy.
Szczęśliwy.
Wśród tłumu.
Do matki.
Szczęśliwej.
Za drzwiami.
Lekko uchylonymi.
Krzyczy do mamy, że jest szczęśliwy.
A ja stoję za tymi drzwiami.
I nie krzyczę.
Co nie znaczy, że nie jestem szczęśliwa.
Jestem szczęśliwa. Tak szczęśliwa, że chce mi się krzyczeć.
Ale przecież nie będę się drzeć, żeby nie robić obciachu własnemu dziecku.
Szczęśliwemu dziecku.
środa, 6 listopada 2013
ZABAWMY SIĘ RAZ A DOBRZE!
- Musi się w końcu nauczyć bawić w dom.
Lolek niby musi.
Według pani psycholog.
Bo to zabawa na niby.
A zabawy na niby nie są mocną stroną Lolka.
Musi, musi...
Ja się nie bawiłam.
Bo nie chciałam.
Nie czułam takiej potrzeby.
Lolek też nie czuje.
Tego bluesa.
I nie chce.
Ale ma autyzm.
A ja nie.
I nie mam ochoty go tego uczyć.
Ale uczę, niech będzie.
I nawet wychodzi.
Lolek robi herbatę.
Nalewa nanibywodę z małego czajnika
do miniaturowej filiżanki.
I udaje, że pije.
A ja biję brawo.
Po 6 miesiącach mogę wreszcie klasnąć w dłonie.
I zawołać brawo.
Lolek bierze 2 lalki w dłonie.
- Cześśś.
Nie, to nie Lolek się wita.
To lalka drze się do drugiej lalki.
Głosem Lolka.
A ja klaszczę.
Z uciechy.
A Lolek cieszy się, gdy ja klaszczę.
I uśmiechamy się do siebie.
Lolek układa na stole 4 lalki.
Niewielkie.
Lalki, którym można odczepić nogi.
I tułów.
Zdjąć włosy.
Pozamieniać.
Skompletować nową drużynę.
Lalek.
Więc Lolek rozkręca.
Rozkłada na czynniki pierwsze.
Na lewo tułowia.
Na prawo nogi.
W centrum 4 głowy.
Układa je równo obok siebie.
Cmoka z zadowolenia.
Nagle poważnieje.
Rozgląda się.
Krok w bok.
Do tyłu.
Szuka.
Znajduje.
Schyla się po małą figurkę wciśniętą między regał a kanapę.
- Myka Miki.
Mówi z satysfakcją.
I zaciska małe palce na dużych uszach.
A potem podnosi małą, plastikową myszkę na wysokość wzroku.
Ogląda uważnie.
Cmoka.
I przystępuje do dzieła.
Podnosi jedną głowę.
Z fioletowymi włosami.
To Ola.
Głowa lalki Oli.
Wysuwa język.
Precyzyjnym ruchem wkłada nos myszy w szyję lalki pozbawionej tułowia.
- Mieci.
Na twarzy zadowolenie.
Że nos się w tej szyi mieści.
Potem kręci nosem.
Myszy.
W szyi.
- Keci. Poła keci.
Jasne, że kręci.
Mysim nosem.
Lolek.
Bardzo zadowolony Lolek.
Nie wiem, w co się bawi, ale się bawi.
I sprawia mu to przyjemność.
Nie przerywam.
Bo szczęśliwe dziecko, to szczęśliwa matka.
Ale...
Może jednak pobawimy się w ten cholerny dom, żeby pani psycholog
nie kręciła nosem.
Może udoskonalimy zabawę w ten przeklęty domek,
żeby pani psycholog zrobić przyjemność.
Może...
Może i tak.
Ale nie mamy domu.
Dla lalek.
Bo nie mamy 2 stów na zbyciu.
Ale ja mam nóż.
I pudło.
I nożyczki.
Flamastry.
Farby, klej, papier we wszystkich kolorach tęczy.
Folię połyskującą srebrem.
Mam.
I nie zawaham się tego użyć.
Lolek natychmiast zapomina o myszce.
- Składaj Olę i Alę do kupy. Zbuduję im dom.
Lolek mi wierzy.
Skręca, upycha, dociska.
Lalki znów mają nogi i brzuchy.
Czekają na dom.
Razem z Lolkiem.
Wywalam bezwiednie jęzor na brodę i wycinam.
Okno, drzwi, kolejne okno.
Likwiduję dach.
Żeby można było swobodnie do domu zajrzeć.
A nie czołgać się po podłodze i podglądać przez maleńkie drzwi.
Krzywo wycięte.
Lolek szaleje z mazakami.
Trochę żółtych zygzaków.
Pomarańczowe koło.
Pomagam.
Różowe firanki, brązowa klamka.
Nie bawię się w klej, folię, kolorowy papier.
Bo Lolek się niecierpliwi.
I lalki w pudle upycha.
W pudle, bo to jeszcze nie dom.
Nie ma mebli.
Wycinam, zaginam, dopycham.
Fotel z tektury.
Łóżko z tektury.
Stół.
Kanapa.
Z tektury, a jakże.
Pieczołowicie ustawiam.
Planuję.
Jeden mebel drugim podpieram.
Układam lalki.
Sprawia mi to przyjemność.
Zapominam o Lolku.
Wchodzę w tekturowy świat.
Z jęzorem na brodzie.
By wyskoczyć z niego jak oparzona.
By z rozszerzonymi z zaskoczenia źrenicami
popatrzeć na to, co z domku zostało.
A zostało niewiele.
W puch tektura, w niemalże drzazgi lalki.
Nie ma stołu, fotel zwisa z parapetu,
drzwi zatarasowane kanapą.
Prawie kanapą, bo ślad po precyzyjnych zagięciach nie został.
Papierki, nogi, brzuchy.
Plastikowe włosy.
Chaos.
Chaos spowodowany jednym wprawnym ruchem Lolka.
Nie. Nie z pięści.
Nie z kopniaka.
Nie z główki i nie z liścia.
Z miski.
Pełnej kukurydzianych kulek.
Przydźwiganej z mozołem z prawdziwego stołu.
Z ciężkiej, dużej, fajansowej miski
wypełnionej chrupkami po brzegi.
Wielkiej jak dom.
Wrzuconej przez dach.
W samo centrum tekturowego i plastikowego życia.
W środek domowego ogniska.
Tam gdzie fotel, krzesła, kanapa.
I lalki.
Zgromadzone pieczołowicie wokół serca papierowego pomieszczenia.
Wokół stołu.
A jak stół i lalki i krzesła i obrus namazany na stole i dom i kanapa i stół to...
- Oniat!
I sru.
Miska z chrupkami leci z wysokości.
Obiad leci.
W sam środek mojego dzieła nad dziełami.
Cała praca na marne?
Przeciwnie.
Lolek zafundował lalkom obiad.
Bo przy stole się je.
Między innymi.
Jak to w życiu.
Jak to w zwykłej zabawie w cholerny dom.
niedziela, 27 października 2013
NIE TYLKO JA SIĘ POMYLIŁAM
Bo się pomyliłam co do godziny.
I wystartowałam z Lolkiem na zajęcia o całe 60 minut za wcześnie.
Pół roku o tej samej porze.
Trudno zapamiętać.
No to siedzimy i czekamy.
Lolek o dziwo problemów nie sprawia, nie wyje, nie ucieka w stronę drzwi
wejściowych, nie chce się wdzierać do sali, gdzie ćwiczy inna grupa.
Mogę więc popatrzeć.
Na nich patrzą wszyscy.
Ci, co czekają.
Bo w ośrodku ciągle ktoś na kogoś czeka.
Młodzi.
Bardzo.
On ubiera synka.
Małego.
Ona walczy z butami.
Szybko, szybko, jeszcze szybciej.
Oj, nie ta noga, nie ten but.
Cha, cha.
Głośny śmiech.
Jej.
Jego.
- Jeszcze dokumenty.
Terapeutka wychyla głowę zza drzwi w końcu korytarza.
Młoda mama podbiega.
Uśmiecha się.
- Podpis psychiatry, pedagoga... Rozpoznanie.
Dziewczyna uśmiecha się jeszcze szerzej.
I bardzo dziękuje.
Młody ojciec z rozmachem otwiera drzwi.
Dziecko już ubrane.
Uśmiech od ucha do ucha.
- Do widzenia!
Krzyczy gromko.
- Do widzenia.
Odpowiadamy my, czekający.
Dziewczyna w ostatniej chwili łapie zamykające się drzwi
i wybiega za nimi.
W ostatnim momencie posyła uśmiech.
Nam, czekającym.
- Jeszcze nie widziałam, żeby ktoś tak się uśmiechał
wychodząc z diagnozy.
Siedząca obok kobieta mówi do siebie.
- Mają szczęście. Nie potwierdziło się...
Dalej mówi.
I czeka.
Jest przyzwyczajona do czekania.
Jej syn ma 12 lat.
8 trwa terapia.
Przez 8 lat napatrzyła się na tych wychodzących.
Z diagnozy.
- Mężczyźni nie mówią o uczuciach.
Duszą w sobie.
Jakoś tak na zajęciach pojawia się temat ojców.
Bo najczęściej z dziećmi przyjeżdżają matki.
- Mieliśmy przed chwilą parę bardzo młodych ludzi.
Z małym synkiem.
Ona rozpłakała się na głos.
On dopiero wtedy, gdy popatrzył na nią.
Bardzo szybko wychodzili.
Bardzo dużo się uśmiechali.
Bardzo pomyliła się ta kobieta.
Matka dwunastolatka.
Oni jeszcze długo będą myśleć, że ktoś się pomylił.
Bardzo długo.
Ale i oni powoli zaczną się uśmiechać.
Powoli.
I szczerze.
środa, 16 października 2013
PÓŁ ROKU, SZEŚĆ MIESIĘCY, NIBY TO SAMO. NIBY...
Regres trwał prawie 6 miesięcy.
Rozłożonych przeze mnie na tygodnie, dni, godziny, minuty.
Nie potrafiłam złożyć do kupy.
W pół roku.
Rozkładałam na czynniki pierwsze.
Powoli.
Bo Lolek do kupy zebrać się nie chciał.
Choć w każdej kolejnej minucie, godzinie,
każdego następnego dnia, tygodnia,
miałam taką nadzieję.
Miesiące ciągnęły się jak flaki z olejem.
I nic się nie działo.
Kompletnie.
To długo?
Krótko?
Długo, bardzo długo.
A nawet dłużej.
Pół roku mija od rozpoczęcia terapii.
Nie liczyłam minut, godzin, dni.
Tygodnie mknęły jak szalone,
układając się, sama nie wiem kiedy, w miesiące.
By zamknąć się w półroczu.
- Czy dziecko przeniesie z kuchni do pokoju talerz z ciastkiem?
Yyyy, tego, no nie wiem, klocki przeniesie,
klocki nosi stale, stale ma zajęte ręce 2 klockami.
I nosi je z pokoju do pokoju.
I z powrotem.
Nie wiedziałam więc, co odpowiedzieć.
Pół roku temu.
- Nie nia!
Jestem w kuchni i słyszę głos Lolka dobiegający z pokoju.
Wiem, że komunikuje, że jajka znikły z talerza.
Już ich nie ma.
Że zjadł.
Wszystko.
- To przynieś talerz!
Drę się.
Niepotrzebnie, bo Lolek już stoi za moimi plecami,
na palce się wspina, sięga blatu i odstawia naczynie.
Milknę zaskoczona.
- Kuje.
Rzecze Lolek jak gdyby nigdy nic.
I wychodzi.
- To ja dziękuję córeczko.
Odpowiadam automatycznie.
I dopiero potem zaczynam być zdziwiona.
Że Lolek przyniósł, odstawił.
I podziękował...
O matko i córko, podziękował, choć nikt go tego nie uczył.
- No dobrze. Wskazuje palcem. Ale czy patrzy wtedy na panią?
Czy pokazuje również rzeczy, które nie są mu znajome?
Czy chce panią nimi zainteresować?
Czy chce się dowiedzieć co to?
Eeee... Tego... No nie...
Pół roku temu w grę wchodziła tylko jedna odpowiedź.
- Nie.
Sześć miesięcy później sytuacja uległa zmianie.
- Mamo! Mamoooo!!!
Lolek ciągnie mnie za bluzkę, głowę zwraca wysoko,
oczy wlepia w moją twarz.
I drze się.
- Mamo! O!
Podążam wzrokiem za palcem.
- To jest por. Kroję do zupy.
- Pooo.
- Tak, por.
- Kak. Moke.
- Tak, możesz obejrzeć z bliska. Mało tego, dam ci powąchać.
- Kak! Moke, moke!!!
Lolek podskakuje z radości.
Bo matka da pierwszy raz w życiu pora powąchać.
- Czy dziecko obejmuje za szyję, gdy pani nosi na rękach?
Cóż za pytanie?
Oczywiście, że...
Hmmm, po głębszym zastanowieniu i podrapaniu się intensywnie
w czubek głowy:
- Nie. Nie obejmuje. Moje dziecko w życiu nie objęło mnie za szyję.
Pamiętam moje zdziwienie sprzed pół roku.
Gdy uprzytomniłam sobie, że nie.
- Ok, zniosę cię marudo z III piętra, ale trzymaj się za szyję.
Lolek rozumie, bo mądry po mamusi jest.
Łapie za szyję.
Swoją.
- Mojej się trzymaj!
Szybka korekta. Ręce zaplecione wokół mojego karku.
Wyuczone?
Oczywiście.
Ale już nie muszę przypominać.
Dziecko się trzyma.
Gdy biorę na ręce.
Minęło tylko pół roku, a ono załapało.
Zuch!
- Często szereguje?
Bo ja wiem? Zdarza się. Klocki, książki, pionki do gry.
Takie tam.
- Często.
Pół roku temu do mnie dociera, że Lolek nie układa w ramach zabawy.
Szereguje.
W ramach autyzmu.
- Układamy. Jeden prostokąt czerwony, drugi zielony.
I znów czerwony, potem zielony. Teraz sama połóż.
Ćwiczymy sekwencje. Lolek, bystrzacha, łapie szybko.
Jeden taki, następny taki, trzeci jak pierwszy i tak dalej.
Już mam wołać brawo! gdy Lolek zmienia cel zabawy.
Popycha prostokąty.
- Fu, fu, fu.
Przestaję dostrzegać kolorowe figury geometryczne.
Widzę pociąg!
Pociąg wykreowany przez Lolka z kolorowych karteczek.
Teraz to widzę.
Sześć miesięcy po.
- Jak dziecko reaguje na obcych?
Boi się? Ignoruje? Jak z dalszą rodziną?
Cieszy się na państwa widok?
A dzieci? Jak reaguje na inne dzieci?
No jakby tu... Ten tego...
Wszystko w jednym oprócz radości.
Rodzicom histerii oszczędza, entuzjazmu nie okazuje.
Dalszą rodzinę częstuje atakami paniki,
obcych olewa.
Dzieci znajomych też.
Po całości.
- Kaka! Kaka!!!
Lolek ma łzy szczęścia w oczach, gdy ojciec do domu z pracy wraca.
- Baibiś!
I ojciec wyjścia nie ma, ma za to 5 sekund na skok w domowe ciuchy.
Bo głupio i niewygodnie bawić się w garniturze.
- Pam!
- Tak. Przed nami idzie pan.
- Pami.
- A za nami pani.
- Cześ!
- Miło mi córko, że się z nimi witasz.
- Mi - ooo.
Miło mi, że już umiesz.
Przywitać się?
To też.
Zajebiście mi miło, że ich w ogóle dostrzegasz.
- Od kiedy córka mówi nie? Jakieś inne słowa?
Nie. Mówi tylko nie. Cholera. Od pół roku.
- No to stoimy z mową.
Nie. Leżymy.
Leżymy z mową proszę pani.
- Kaka pupi lake!
- Nie dziś. Dziś już sklepy pozamykane.
- Noch.
- Noc. W nocy sklepy są nieczynne.
- Pi pami.
- Pani ze sklepu już śpi.
- Kak. Aekoko. Koku.
- Jasne, że daleko. Pewnie, że w domku. Przecież nie w sklepie.
- Kaaak...Koku.
Już nie leżymy. Gadamy sobie.
Na siedząco.
Bo przecież gadamy?
Lolek próbuje mówić, ja się staram zrozumieć.
I odpowiedzieć tak, by zrozumiał.
I on rozumie.
Dzisiaj.
Pół roku po.
Czy pół roku to długo, czy krótko?
Krótko.
Albo nawet krócej.
niedziela, 13 października 2013
BAŁAM SIĘ TEGO PYTANIA
Skąd się biorą dzieci?
Tego się bałam, gdy już wiedziałam, że Lolek rośnie w moim brzuchu.
Bałam się, że nie będę umiała wyjaśnić Lolkowi,
gdy już trochę dorośnie i zacznie być ciekawy, skąd się wziął.
Że nie będę umiała wytłumaczyć w sposób odpowiednio właściwy
tego procesu kilkulatkowi.
Ten strach minął.
Zastąpiony przez inny lęk.
Że Lolek nigdy nie zapyta,
bo nigdy nie zacznie mówić.
I ten lęk ustąpił.
Lolek mówić zaczął.
A właściwie zaczyna.
Stara się jak może.
A ja staram się zrozumieć, co mówi
i wychodzi mi raz lepiej, raz gorzej.
Teraz czekam, aż zapyta.
O cokolwiek.
Bo nie pyta.
Ust do tej pory nie splamił żadnym pytaniem.
Żadnym co to?
Żadnym kto to?
O dlaczego? nie wspominając.
Lolek nie pyta.
Ja odpowiadam.
Opowiadam.
I tłumaczę.
Tak jakby pytał.
I choć na pytanie skąd się biorą dzieci? jest sporo za wcześnie,
odpowiadam już.
Teraz.
Mimo, że nie słyszę pytania.
Bo go po prostu nie ma.
Nie zostało zadane.
W nosie mam.
Serial.
Prześlicznie umalowana aktorka w aureoli blond loków
gra kobietę w ciąży.
A w zasadzie ciężarną w ostatnim stadium.
Bo scena rozgrywa się na porodówce.
Zaraz zostanie matką.
Ta blondi.
Serialową.
- Chcesz zobaczyć jak zaraz urodzi się dzidzia?
Pytam bez pewności, że moje pytanie zostanie choć w ułamku procenta
zrozumiane przez Lolka.
- Kesz.
Odpowiada twierdząco Lolek i wlepia wzrok w blondynkę.
Która się krzywi, sapie, wije.
W pełnym makijażu.
- Widzisz jaki pani ma duży brzuch?
Tam mieszka dzidzia. Ale chce już wyjść.
Pani zaraz urodzi.
Tak, wiem, że moja córka nie ma jeszcze 3 lat.
Tak, wiem, że kilka miesięcy temu komunikowała się z trudem gestem,
o mowie nie wspominając.
Tak, wiem, że moje dziecko ma autyzm.
Kontynuuję swoje wywody,
bo powyższe fakty w niczym mi nie przeszkadzają.
- Czika. Buch. Mama.
Jest odzew. Brnę dalej.
Nie, nie wiem, jaka będzie reakcja.
I co zrozumie Lolek.
I czy cokolwiek zrozumie.
Kontynuuję, bo znów mi to nie przeszkadza.
- Popatrz! Jest! Jest dzidzia!
Wołam podekscytowana, albowiem złotowłosej aktorce położono
na silikonowej piersi różowego bobasa.
- Oooo...
Szepce zaintrygowany Lolek.
- Jaki malutki...
Ja też odzywam się szeptem.
Wiem, że to serial.
Wiem, że to cud.
Takie małe ciałko.
Pierwsze sekundy po drugiej stronie brzucha.
Nawet trochę się wzruszam.
Jak aktorka, która udaje wzruszenie.
Bez łez.
Bo makijaż.
Która ma na brzuchu wypożyczonego malucha.
Który tuli się do jej biustu.
Nie udaje.
Tuli się.
Lolek, który pojęcia nie ma o kangurowaniu, pierwszym kontakcie "skóra do skóry",
który do żadnej szkoły rodzenia nie uczęszczał, bo i po co w tym wieku,
odwraca oczy od ekranu, patrzy na mnie poważnie, wyciąga palec
i pokazuje na mój dekolt.
- Ku. Heeeke.
I idzie sobie.
- Serce. Tu.
Powtarzam bezwiednie.
I nigdzie nie idę.
Siedzę sobie taka skamieniała.
Z wrażenia.
piątek, 11 października 2013
CO SIĘ DZIEJE GDY DOROSŁY CHCE LOLKOWI NIEBA PRZYCHYLIĆ
Przychylić czyli mówić jego językiem.
Wejść w świat dziecka.
W świat mojego dziecka.
Pamiętam jak Duży przemawiał do Lolka ściśle opatulonego
w rożek.
Do takiego małego Lolka.
Tyci tyci Lolka.
Tyci.
- Ej, ty dorosły, wyłaź z mojego dziecka!
Albowiem dziecko było tyci, tyci, ale już wzrok tyci dziecka nie.
Wzrok, od którego aż odwracaliśmy oczy.
Poważny.
Bardzo.
Przeszywający.
Dziwny.
Wwiercający się w mózg.
Dorosły.
Pamiętam jak Lolek, który już nie był taki tyci,
trzymając kurczowo kredkę kreślił ślad na kartce.
A pani, która za zadanie miała obserwować wyczyny Lolka,
pytała łagodnie.
- Co to? Co narysowałaś?
A Lolek pytany grzecznie odpowiadał.
Bez śladu uśmiechu.
- Kouo.
A pani drążyła starając się dopasować do poziomu Lolka.
- Słoneczko? Jakie śliczne słoneczko!
A Lolek nie starając się wpasować w żaden poziom
odpowiadał z poważną miną.
- Nie. Kouo.
Pamiętam jak sama tłumaczyłam, że księżyc jak pyzata buzia.
By za chwilę usłyszeć.
- Kouo.
I pamiętam wizytę u dentysty
Kozak jestem, że pamiętam.
Pamięć mam doskonałą.
Wizyta miała bowiem miejsce dzisiaj.
- A teraz zapalę słoneczko.
Miła pani pstryka i lampa zaczyna świecić.
- Popatrz kochanie jak smok pije wodę.
Ta sama pani pokazuje palcem na szczupłą rurkę wysysającą płyn
z plastikowego kubka.
- Złotko nie bój się, ja ci tylko zrobię w buzi mały wiaterek.
Podmuch powietrza z kolejnego wężyka.
Lolek wykazuje objawy konsternacji.
Nie zna tego słowa.
Za diabły nie wymówi.
Ale jest skonsternowany.
I to jak.
- Pani zapali lampę. Ta rurka służy do odsysania wody.
A z tej trochę dmuchnie. W buzię.
Tłumaczę po kolei.
Mojemu dziecku.
I moje dziecko odzyskuje spokój.
Odpycha skonsternowanie.
Relaksuje się.
Bo już wie.
Co się będzie działo.
Dorosły, który siedzi w moim dziecku wie.
Od dawna wie.
Że słoneczko to na niebie.
Smoki w bajkach.
A wiaterek liście zrywa z drzew.
A nie wieje po zębach.
Trudno się nie zgodzić.
Z tym moim małym dorosłym.
UMIEM TO MÓWIĘ. MÓWIĘ JAK UMIEM
Lolek się rozpędza z mówieniem.
Mówienie sprawia mu wyraźną przyjemność.
Mówi, a my rozumiemy.
Najczęściej.
Mówi tonem rozkazującym, a my rozumiemy, że to rozkaz.
- Meeekooo!!!
I wiadomo, że trzeba się zwlec i to mleko podgrzać.
- Mama, puuuka...
I jasne jest, że to mleko łapczywie wypite do ostatniej kropli,
gdzieś musiało znaleźć ujście,
a tym ujściem okazały się spodnie,
bo pielucha nie stanęła na wysokości zadania.
Tyle tego mleka było.
Tyle tego mleka Lolek z głośnym mlaskaniem w siebie wlał.
- Kam! Iśśś!
I wiem, że mam sobie pójść i dziecku w robieniu kupy nie przeszkadzać.
W pieluchę.
W kuchni.
Bo kuchnia jest najlepszym miejscem by się schować.
I kupę zrobić.
- Chujek!
Tak, mój brat się na pewno nie obrazi,
że ukek odszedł w zapomnienie.
Że chujek bardziej przypomina wujka.
Że chujek to postęp.
A cała rodzina zgodnie przyklaskuje postępom Lolka.
Myślę, że gdy wujek usłyszy na żywo ten pieszczotliwy zwrot,
to sam z radością klaśnie w dłonie.
I w życiu mu się to z obelgą nie skojarzy.
czwartek, 3 października 2013
PRZECZOŁGAĆ, SKOPAĆ, POLIZAĆ NA POCIESZENIE
Mam w głowie radar.
Nastawiony na autyzm.
No przecież.
Nie patrzę, nie słucham,
a widzę i słyszę.
O autyzmie.
Wyłowię każdą wzmiankę.
Rozłożę na części pierwsze.
Przetrawię.
Trochę dodam, ciut odejmę,
dojdę do wniosku.
Po swojemu.
Dotrę do sedna.
Z tym, że ja nie chcę słuchać.
Nie chcę patrzeć.
Non stop.
Przez ten pryzmat.
Chcę się choć na moment oderwać.
I poudawać, że nie ma problemu.
Nie ma autyzmu.
W moim domu.
Na tym świecie.
- Ubieramy się. Idziemy do klubu X.
Lolek na dźwięk nazwy klubu dla dzieci piszczy radośnie.
I pewnie by równie radośnie podskoczył,
gdyby umiał.
Decyzja zapadła, idziemy się bawić.
Bez wnikliwej obserwacji autystycznego obiektu,
bez nacisku na zabawy naprzemienne,
bez parcia na budowanie relacji i wzmacnianie kontaktu.
Bawić się idziemy.
Ot tak.
Mamy szczęście.
Są dzieci.
Lolek lubi jak są dzieci.
Młodsze, nie szkodzi.
Niech się Lolek cieszy.
Są też mamy.
Które mogą sobie pogadać.
A gadają o dentyście.
I swoich maluchach, które by do niego trzeba było zawlec.
Włączam się do rozmowy,
bo nas też to niebawem czeka, może się czegoś dowiem.
Dowiaduję się jak to było z Kasią.
Że dzielna bardzo była.
Nie to co z Bogusiem, bo to już, proszę ja was, horror.
A jeszcze inaczej z Jasiem.
Ale z Jasiem to w ogóle inaczej.
Bo trochę autystyczny.
W zasadzie mało.
Tak ociupinę.
A właściwie Jaś tylko autyzmem liźnięty.
Bo kontakt jest.
I mimo lat dziesięciu trochę mówi.
I już.
Już mój radar nastawiony.
Już mózg gorączkowo pracuje.
Łączy, analizuje, mieli.
Już moje oczy skierowane na Lolka.
Który znów ma autyzm.
A któremu tak do twarzy przez 20 minut było bez.
I znów autyzm lolkowy na pierwszym planie.
A w mojej głowie znów te myśli.
Te pytania.
Czy autyzm Lolka tylko liznął, czy ledwo zahaczył o czubek nosa,
czy nogę Lolkowi ten autyzm podstawił,
czy go pociągnął i przestać ciągnąć nie może,
czy mu dokopał, czy go ledwo musnął,
czy...
Odpowiedź.
Jedna.
Bo innej nie ma.
I nie będzie.
Co robi autyzm w życiu Lolka?
Jest.
I będzie.
poniedziałek, 30 września 2013
NAWIĄZUJĄC ZGRABNIE DO POPRZEDNIEGO POSTU
Lolek stoi przy blacie kuchennym.
Jest wyraźnie zmartwiony.
A podkówka na pyzatej buzi coraz bardziej podkówkowata.
Bo nikt go nie rozumie.
Ani ojciec, ani matka.
Którzy wychodzą z siebie, żeby zrozumieć.
Lolek stara się jak może i powtarza z zacięciem katarynki.
- Mama. Muchi. Mama! Muchi. Am, am.
I by komunikat uczynić klarowniejszym
palcem wskazującym pokazuje na otwarte usta.
Patrzymy z Dużym po sobie z niepokojem graniczącym z paniką.
Bo Lolkowi już trzęsie się broda.
Bo muchi.
Co to, u diaska, jest???
Muchy?
Ale dlaczego w buzi?
Jeszcze w nosie, ale w buzi?
Muchi, muchiiii!!!
Lolek chce ułatwić, ale nic nam to nie rozjaśnia.
Spoglądam bezradnie na Lolka.
Matko kochana, gdyby chodziło o muchy,
o muchy jako o posiłek, dla mnie posiłek,
bo przecież palec w buzi, bo przecież mama am!,
gdyby te muchy stadnie w naszej kuchni latały,
to może i bym się pokusiła.
By choć jedną w locie zeżreć, by dziecko spokój odzyskało.
Ale nie.
Nic nie lata.
Nic na lodówce nie siedzi.
Nic.
Dwie godziny wcześniej.
- Mama!
- Słucham córeczko?
Lolek wbiega do kuchni z cukierkiem w dłoni.
Moją krówką na czarną godzinę.
W torebce wygrzebał i przyniósł.
- Mamy!
- Tak córeczko, to mamy. Mama musi zjeść, gdy źle się czuje.
- Kak.
- Dziękuję kochanie, jesteś bardzo mądra.
Chwalę bystrą córkę i chowam krówkę wysoko.
By mądra córka nie doszła do wniosku, żeby spróbować.
Zapominam o całym zdarzeniu, bo rodzinny obiad mam na głowie.
Gotuję, karmię rodzinę, zmywam, po stu latach udaje mi się usiąść.
-Źle się czujesz?
Widocznie wyglądam nietęgo, bo Duży się niepokoi.
Chcę odpowiedzieć, ale Lolek rusza galopem w czeluść mieszkania
i woła ojca.
Po chwili donośnie woła również mnie.
Więc ruszam.
Chociaż do galopu mi daleko.
Docieram do kuchni.
Gdzie Lolek z podkówką tłumaczy ojcu najlepiej jak potrafi.
- Mama muchi. Am, am. Muchi! Mama!
Mama musi się uważniej przysłuchiwać dziecku.
Bo w przypadku mamy przetwarzanie danych trochę za długo trwa.
KAŻDE DZIECKO MUSI DOJRZEĆ
Albo:
Każde dziecko rozwija się w swoim tempie.
To słyszałam najczęściej, gdy się zaczęło.
Gdy to się zaczęło ujawniać.
Kiedy zaczęło wychodzić na światło dzienne.
I gdy dawało dać znać również w nocy.
I kiedy poza tym przestałam cokolwiek widzieć.
Bo nic innego nie dawało się zobaczyć.
Widać było tylko autyzm.
I nic poza tym.
Daj mu czas. Dojrzeje. Dorośnie.
Daj czas. Daj spokój.
Dałam ten czas.
Całe 5 miesięcy dałam.
Czekałam.
Aż dorośnie.
I dojrzeje.
Do tego, tamtego, owego, wszystkiego.
I czekałam.
Bez spokoju.
Z nerwami na wierzchu.
W dzień i w nocy.
Przez całe 5 miesięcy.
I w końcu dałam sobie spokój.
Z tym czekaniem.
Na cud.
Na to, że samo załapie.
Bo moje dziecko dało sobie spokój ze wszystkim.
Z wydawaniem dźwięków,
z reagowaniem na imię,
z chlapaniem się w kąpieli,
z naśladowaniem,
z...
Dużo było tego "z..."
Za dużo jak dla mnie.
Skończyła się moja cierpliwość,
zaczęło działanie.
Dziś Lolek to nadal Lolek.
Tylko, że dorósł, dojrzał, załapał.
Brnie, idzie, pędzi swoim tempem.
Wreszcie.
Wreszcie jest ruch.
A nie stagnacja.
I uwstecznianie się.
Nie miałam wyjścia, znalazłam dojście.
Terapia taka, śmaka, owaka.
By pomóc.
W tym dorastaniu.
W swoim tempie.
Pomogło.
Czy chciałabym szybciej, więcej, zaraz, teraz, natychmiast?
Nie.
Bo jednak Lolek ma to swoje tempo.
Właściwe tylko jemu.
Dość specyficzne.
Czasem długo dojrzewa.
A ja nie poganiam.
Bo znam Lolka.
Który pierwsze kroki postawił miesiąc po swoich pierwszych urodzinach.
I stop.
Kolejne odważył się zrobić dopiero po 2 miesiącach.
Dojrzał do decyzji by poruszać się w pionie.
Dwa miesiące dojrzewał.
Znam Lolka, który miesiąc przed 2 urodzinami
chwycił w końcu w dłonie flachę z mlekiem.
Pierwszy raz.
I stop.
I dwa kolejne miesiące do ręki tej butli nie wziął.
By w końcu się przemóc, chwycić i pociągnąć.
Mleko.
Samodzielnie.
Z butelki ze smoczkiem.
Bez moje pomocy.
Bo dojrzał.
Znam Lolka, który zafascynowany grającą zabawką,
odnalazł czerwony guzik.
I wcisnął.
Sam.
I zagrało.
Bo Lolek nacisnął tam gdzie trzeba.
I stop.
I następne pół roku ryku,
bo zabawka ma grać,
a nie wiadomo co zrobić, nacisnąć, potrząsnąć, przywalić.
No nie wiadomo.
By po 6 miesiącach po prostu wcisnąć guzik.
Ten sam.
Czerwony.
By dorosnąć do wciśnięcia tego guzika.
Zatem przyznaję, jest coś w tym banalnym musi dorosnąć.
Jest.
Jest coś takiego w Lolku,
co nie pozwala mu lecieć na łeb na szyję.
Co każe mu się wgłębić w temat.
Choćby to miało trwać kilka miechów.
Lolek musi czasem przetrawić.
Przespać się z tym.
Raz, drugi, tysięczny.
Kilka miesięcy temu Lolek dobrowolnie usiadł na nocniku.
I stop.
I nie chce.
Choć zagajam niezobowiązująco, aczkolwiek z nadzieją, co jakiś czas:
- Kochanie, może zrobisz siku do nocnika?
Nie, nie i jeszcze raz nie.
Nie stoję z batem.
Nie zmuszam.
Włosów ze łba swojego nie wyrywam.
Przecież znam Lolka.
Przetwarzanie danych trwa.
czwartek, 26 września 2013
PROSZĘ PAŃSTWA ZACZYNAMY!
Jak co tydzień zajęcia w fundacji.
Grupowe.
Cztery maluchy, cztery mamy, dwie babki co się znają.
I na mamach i na dzieciach.
Farby, potem pianka.
Ochy i achy, że ten co nie dotykał, maluje palcami.
A ta, co jadła piankę, rozsmarowuje ją skrupulatnie po wielkim
arkuszu.
I nie je.
A tamta, którą interesowało tylko malowanie
podała pędzel innej.
Też małej.
Również z autyzmem.
Chi, chi, cha, cha.
Mamy, dzieci, panie.
Prawie jak w klubie.
Dla matek i dzieci.
By matki odetchnęły, by dzieci się rozwinęły,
by panie z odpowiednim wykształceniem dziećmi się zajęły,
by matki mogły poplotkować.
Prawie.
Bo ten, co już maluje palcami, nie cierpi mieć brudnych rąk.
Chce malować, ale te upaćkane ręce, no nie idzie wytrzymać panie dzieju.
Bo ta, co już pianki nie je, chce nią papier smarować,
ale dłonie...
Te dłonie z balastem w postaci klejącej papki.
Nie da się wytrzymać na dłuższą metę.
Z tymi ubabranymi dłońmi.
Bo ta, która się pędzlem podzieliła,
umazała sobie przy okazji przedramię na niebiesko.
O matko, umazała!
Więc ruszają matki gęsiego z pociechami do łazienki na korytarzu.
Bo pociechy chcą tworzyć.
I być równocześnie czyste.
Matki ruszają raz i drugi.
I czwarty.
Myją małe ręce, ręce za chwilę się brudzą, więc matki znów z nimi na korytarz.
- Czy to Krzyś tak płacze?
Pedagog pyta, bo dwoje wróciło, a trzecie jeszcze się czyści.
- Nie, to jakiś chłopiec. Siedzi z rodzicami w hallu.
Informujemy zgodnie z prawdą.
- Aaaa... Dziś dzień diagnoz.
Pani psycholog mówi raczej do siebie niż do nas.
Nikt nie podejmuje tematu.
Koniec malowania, biegania, czołgania się, podskakiwania.
Koniec.
Wychodzimy.
Ubieramy dzieci.
Oni nie patrzą, ale wiem, że się przyglądają.
Ukradkiem.
Ci rodzice małego chłopca, który dalej płacze.
Są spięci.
Zdenerwowani.
Uprzedzają nasze ruchy, zabierają kurtki, szaliki, robią miejsce.
Byśmy mogły ubrać nasze dzieci.
Z autyzmem.
Nie patrzą.
Wiem, że widzą.
Mają szare twarze.
Chłopiec płacze.
Czekają już długo.
My walczymy z kurtkami i butami,
oni uspokajają syna, który nie daje się przekonać do świętego spokoju.
Uspokajają, choć spokoju w nich ani krzty.
- Proszę państwa zaczynamy! Zapraszam!
Odrywają się od ściany na dźwięk głosu niskiego pana.
Poganiają synka.
Puszczają go przodem.
Robimy miejsce, łapiemy niekompletnie ubrane dzieci.
Żeby mogli przejść.
Lolek leci za nimi.
- Chodź kochanie.
Mówię, a Lolek nieruchomieje.
- My idziemy tam.
Pokazuję drzwi.
I Lolek karnie zawraca.
Za tamtą trójką zamykają się inne drzwi.
Za nami takie drzwi też się kiedyś zamknęły.
I mimo, że przekonani byliśmy, że był to trzask na zawsze,
otworzyły się nowe.
Mimo naszego niedowierzania.
Mimo naszej pewności, że to nigdy nie nastąpi
i że będziemy tkwić w zamknięciu na wieki.
Mimo wszystko drogę mamy otwartą.
Już zaczęliśmy nią iść.
Otwieramy kolejne drzwi.
Mimo że inne zamknęły się pewnie na zawsze.
środa, 25 września 2013
CZY LOLEK ZNA SIĘ NA ŻARTACH?
Jak ma się znać, jak dopiero mówić zaczyna?
Ale może...
Raz kozie...
Do biegu gotowi start, kto nie ryzykuje, ten nie jedzie.
- A teraz obetniemy ci język!
Duży wymachuje plastikowymi nożyczkami
z lolkowego zestawu Mały lekarz.
Uśmiecha się.
Ja też.
Będzie zabawa.
Lolek zacznie z piskiem i rechotem uciekać,
my będziemy gonić,
Lolek się będzie opędzał,
my będziemy wyć ze śmiechu,
Lolek będzie wymachiwał rączkami,
a potem dostanie czkawki.
Ze śmiechu.
Bo żart świetny.
Przez następny kwadrans Lolek ucieka,
my gonimy,
Lolek usta rączkami zasłania,
my prawie dostajemy czkawki, bo biegać trzeba,
Lolek wyje.
Ze strachu.
Zdyszani machamy rękami, nogami
i tym czym się da, by dziecko rozbawić.
Dlaczego machamy?
Bo na sypanie kolejnymi świetnymi żartami nie mamy odwagi.
Dziecka szkoda.
poniedziałek, 23 września 2013
MA PRAWO BOLEĆ
Lolek nie jest z kamienia.
Jak przywali kolanem w kant stołu, to ryczy.
Bo boli.
I ja wiem, że boli.
I nigdy nie mówię, że nic się nie stało.
Bo wiem, że boli.
Bo dla Lolka się stało i boli.
Więc i dla mnie się stało.
Bo Lolka boli.
Tu i teraz boli, a to że za chwilę przestanie,
dla Lolka mało istotne jest.
Kolano napitala, łzy leją się strumieniami,
a usta samoistnie wyginają się w podkówkę.
Boli.
Więc przytulam, wycieram policzki, całuję,
kołyszę i mówię, że jestem obok.
Że wiem, że boli.
Że jestem.
Obok.
I kołyszę, i wycieram policzki i nos
i mówię.
Albo nie mówię nic.
Jestem.
Aż przestanie.
I przestaje.
Cud.
Nie mówię, że nie trzeba płakać.
Że już, już nie płacz.
Płacz, ja jestem, aż przestanie.
- Nasze dzieci, zwłaszcza te z zahamowaniem rozwoju mowy,
nie potrafią zasygnalizować źródła bólu.
Brzuch? Domyślisz się po biegunce, zaparciu.
Ucho? Może szarpać, ciągnąć.
Ząb? Ból głowy?
No właśnie.
No właśnie pani pedagog.
Jak się domyślić?
Jak odgadnąć?
Gdy dziecko wyje, krzyczy, piszczy.
A ty nie wiesz o co cho.
Ono wyje, ty nie wiesz.
I też chce ci się wyć.
Stało się.
Różowe rajstopy.
Śliska podłoga.
Galop.
Sru, bęc, trach, ryk.
Ręce, kołysanie, jestem, glut, obok.
- Boi!
Niemożliwe.
Ryk, glut, histeria.
A pomiędzy:
- Boi!
- Boli?
- Kak!
Glut, wytarcie, glut, wytarcie.
- Co cię boli córeczko?
Spazm.
- Noka!
- Noga?
- Kak!
Łzy, łzy, morze łez.
- Kukaj.
Palec nakierowany na stopę w różowych rajstopach.
- Daj, pocałuję.
Stopa nakierowana na mój nos.
Cmok.
- Boli jeszcze?
- Nieeeee...
Glut, uśmiech, glut roztarty po policzku i włosach, uśmiech.
Wiedziałam, że przestanie.
Ale gdy pocałowałam przestało szybciej.
Pocałowałam.
Bo Lolek mi powiedział, gdzie mam pocałować.
Powiedział co go boli.
Pierwszy raz.
sobota, 21 września 2013
CZY LOLEK AŻ TAK BARDZO RÓŻNI SIĘ OD RÓWIEŚNIKÓW?
Bo ja wiem?
Czy tak bardzo?
Wspólnych punktów jest sporo.
1. Ulubiona półeczka w sklepie.
Każde dziecko ją ma.
Tę półeczkę z chipsami.
Czekoladą.
Krówkami, batonikami, orzeszkami w tęczowej polewie.
Moje też.
Od progu przyspiesza.
Nie wyrabia na zakrętach.
By dopaść tej półki.
Jak najprędzej.
Półki z kostkami mydła.
W tęczowych opakowaniach.
Nie, nie krzyczy Mamo, kup! Mamo, ja chcę!
Bo nie umie.
I nie chce krzyczeć.
Chce wąchać.
W skupieniu.
I ciszy.
Po kolei.
Wszystkie.
I biada każdemu, kto mu przeszkodzi.
I biada matce, która do końca rytuału nie wytrwa.
2. Ulubiona zabawka.
Każde dziecko ją ma.
Lalkę, misia, auto.
Będzie ciągnąć za sobą fetysz na dwór, do babci, do przedszkola.
I za diabły nie da sobie odebrać.
Tak jak Lolek.
Nie da sobie wyrwać książeczki o księżniczkach.
Która ma tylko 4 strony.
A na każdej inna piękność.
W kawałkach.
Bo to 2 w 1.
Krótka bajka i puzzle.
Które Lolek układa od rana do wieczora.
Wciąż.
Nie rozstaje się z księżniczkami nawet gdy zasypia.
I biada, gdy któryś element się spośród grubych kart wyrwie.
Na przykład na podłogę.
Biada matce, bo dziecko, które już prawie śpi,
spać natychmiast przestaje.
I szuka.
Elementu.
I układa.
Od nowa.
Po raz milionowy tego tego dnia,
po raz setny tego wieczoru.
3. Ulubione jedzonko.
A jakże.
Każde dziecko ma takie w swoim menu.
Od rana do wieczora jadłoby szynkę.
Z bułeczką.
Albo parówki.
Albo ciastka w czekoladzie.
Albo, tak jak Lolek, biszkopt.
Bez krzty glutenu i cukru.
Za to z cholernie drogim ksylitolem.
Tylko że Lolek nie zje byle jak.
Lolek chce zjeść.
I chce mieć.
Ciasto.
W całości.
Bo jakikolwiek ruch noża całość narusza.
Narusza też poczucie bezpieczeństwa Lolka.
A zjeść by się chciało.
Więc Lolkowi łzy za uszy spływają.
Bo ma upragniony kawałek.
Ale w placku kawałka brakuje.
I Lolek nie może sobie z tym poradzić.
I płacze.
I palcem pokazuje wyczerpanej matce, gdzie ma kroić.
Ta matka to ciasto.
Matka kroi, Lolek zmienia zdanie.
I płacze.
Wzorki, które nożem w biszkopcie czyni matka,
biją na głowę kurpiowskie wycinanki.
A Lolek płacze.
I usiłuje ukrojony fragment do pierwowzoru doczepić.
Chce zjeść ciastko i mieć ciastko.
A matka chce mieć w końcu święty spokój
i tęsknym wzrokiem na tępy nóż spogląda.
I sama jest bliska płaczu.
4. Ulubione jabłuszko.
Nie wiem, czy każde, ale większość dzieci lubi bez skórki.
Lolek ostatnio też.
Trzeba obrać.
Odkroić.
Dać w łapę.
I wtedy Lolek łaskawie sam transportuje do paszczy
fragment jabłka.
O ile.
O ile fragment jest foremny.
Brzegi równe i gładkie.
Pozbawione najbledszej różowej żyłki.
Wtedy owszem.
Do paszczy.
O ile.
O ile w paszczy nie ma już fragmentu poprzedniego.
Bo jeśli matka się pospieszy i przed szereg wyskoczy,
jeśli ukroi kolejną cząstkę zanim tamtą Lolek zje...
To klękajcie narody.
Pojedzone.
Pfeee! Beee! Histeria trudna do opanowania.
Bo jeść się chce, a matka niechluj.
Bo Lolek pedant, a porządek zachwiany.
4. Ulubienie własnej osoby i uwielbienie dla własnej zręczności.
Każdy maluch chce zrobić coś własnymi rękami.
Bez pomocy matki lub ojca.
Chce sam.
Chce wywalić wszystko ze wszystkich szaf.
Sam.
Bo wtedy zabawa najlepsza.
Chce się wysmarować kremem matki,
na który odkładała w skarpetę 3 miesiące.
Sam.
Od stóp do głów.
Chce sam zjeść czerwony barszczyk.
Najlepiej ubrany w białą bluzeczkę od babci.
Taką li i jedynie do kościoła.
Albo na okoliczność wizyty w przychodni.
Chce i na ogół dopina swego.
Lolek też dopina.
Najbardziej lubi samodzielnie jeść kaszę gryczaną.
Bez dodatków.
Ponieważ Lolek zazwyczaj na raz je jeden produkt.
Jak kluski, to nie sos.
Jak kasza, to kotlet won.
A kasza z łyżki spada.
I drobnym makiem pokrywa podłogę.
A Lolek się wścieka.
Bo chce jeść.
Ale w syfie posiłku nie będzie spożywał.
Nie będzie się również schylał.
Przecież je.
Od schylania jest matka, która na kolanach ziarna gryczanej
z puszystego dywanu wybiera.
Bo Lolek nie służba, w kuchni gdzie terakota, jeść nie będzie.
Więc matka z nosem przy ziemi bawi się w psa tropiącego.
Kasza niezły rozrzut ma.
Lolek ma rozrzut potężny.
Lolek je.
Sam.
I porządek musi być przy tym jedzeniu.
Porządny.
A poza tym?
Poza tym czym Lolek różni się od większości rówieśników?
Ma coś, czego większość nie ma.
Autyzm.
Jak to ktoś kiedyś powiedział,
a o czym matka zapomnieć nie może,
bo pamiętliwą bestią jest,
po prostu.
Po prostu ma autyzm.
Skomplikowana sprawa.
I jak na porządnego Lolka przystało,
porządnie skomplikowana.
piątek, 20 września 2013
MIEĆ TO SZCZĘŚCIE I SPOTKAĆ KOPCIUSZKA
Beata.
Pedagog.
Terapeutka Lolka.
Spotykamy się co tydzień w fundacji.
I przez 1.5 godziny biegamy, malujemy, turlamy się,
klaszczemy, smarujemy się pianką.
Do golenia.
I gdy między jedną a drugą zabawą łapiemy oddech,
gadamy.
Rwane te dialogi.
Bo dzieci szybko się nudzą.
A w biegu ciężko się rozmawia.
- Większość rodziców zwraca uwagę na zajęcia stolikowe.
Ja jednak chcę wam pokazać, że warto położyć nacisk na coś innego.
Kontakt. Wspólna zabawa. Przepychanki.
Niby nic, a działa cuda.
Pozwala maluchom budować relacje.
Lubię słowo relacje i kontakt.
Zgadzam się.
Tak.
- Mamy też mają się dobrze bawić.
Gdy ja bawię się świetnie, Lolek bawi się jeszcze lepiej.
I mamy kontakt.
Dobry kontakt.
Zgadzam się.
Tak.
- Nie zapominajcie o sobie. Rodzice są ważni.
Wiem, że to trudne.
Pytałam ostatnio tatę Wojtusia jak mama.
Bo dawno jej nie widziałam.
Odpowiedział, że różnie.
Z synem dobrze, z żoną dobrze.
Z synem źle, z żoną źle...
Wiem, że to trudne.
Trudne.
Zgadzam się.
Tak.
- Ja jestem tylko terapeutką.
To wy najlepiej znacie własne dzieci.
I ich intencje.
Nie zawsze rozpoznam, czy maluch płacze,
bo mu źle, czy wyje, bo nie chce się przystosować do grupy.
Od tego jestem ja.
Mama.
Choć też czasem ciężko rozpoznać.
Ale tak.
Terapeuta czasem powinien zaufać matce.
Zgadzam się.
- Och, ja nie jestem Kaśka, ale chodź ją zawołamy razem.
Idą więc, Beata i Lolek, do sali obok.
Pełnej ludzi.
I Lolek woła Kaaaśkaaaa!!!
A wywołana do tablicy terapeutka bije brawo.
Razem z Beatą.
Razem ze wszystkimi innymi.
- Należy celebrować, chwalić, pokazać, że słowo powoduje reakcję.
Patrzę na Lolka w pąsach, który uśmiecha się z dumą
i tak, zgadzam się.
Tak.
Nie, nie tylko tam można spotkać Beatę.
Nie tylko w fundacji można zamienić kilka słów.
Beata pracuje również z dziećmi i młodzieżą ze znacznym stopniem
upośledzenia intelektualnego.
W ośrodku na obrzeżach miasta.
Tam, gdzie raz w tygodniu mamy zajęcia SI.
Tam, gdzie Lolek ćwiczy, a ja czekam na korytarzu.
Po którym przemyka Beata.
- Popatrz na tablicę informacyjną.
Dziś przedstawienie.
Jutro koncert.
Impreza za imprezą.
Staramy się dostarczyć naszym dzieciom jak najwięcej wrażeń.
One nigdzie nie pójdą, nic nie zobaczą.
Więc my tu, na miejscu...
Pogadałabym dłużej, ale się śpieszę,
muszę się przebrać za Kopciuszka, spektakl za chwilę,
sama rozumiesz.
Rozumiem, że za chwilę.
I że się spieszysz.
Nie rozumiem tylko tego muszę.
Bo widzę, że chcesz.
I to bardzo.
Subskrybuj:
Posty (Atom)