niedziela, 23 grudnia 2012
NAJLEPSZA MATKA NA ŚWIECIE
Początek ciąży.
Panika. Nigdy nie miałam do czynienia z małymi dziećmi.
Co to będzie? Rwę włosy z głowy.
Będziesz najlepszą matką na świecie.
Z pełnym przekonaniem pociesza mnie Duży.
Kiedy pociesza mnie po raz setny,
zaczynam nieśmiało przyznawać mu rację.
Zaczynam twierdzić z pełnym przekonaniem,
że tak będzie.
Przygotowuję się. Czytam, oglądam, słucham dobrych rad.
Dokonuję selekcji, układam własny plan na życie z małym człowiekiem.
Gdy do porodu zostaje miesiąc, ja już jestem
najlepszą matką pod słońcem.
1. Moje dziecko nie będzie używało smoczka.
Zadbam o zgryz od pierwszego dnia.
2. Moje dziecko nie będzie oglądało telewizji.
Będę mu czytać. Od pierwszego dnia.
3. Moje dziecko nie będzie jadło słodyczy.
Będę suszyć owoce w promieniach słońca. Dla zdrowia.
4. Moje dziecko nie będzie jadło papek ze słoików.
Sama będę gotować. Smaki dzieciństwa i te sprawy.
Jakoś nauczę się obsługiwać blender...
I gotować...
5. Do posiłków nie będę dodawać cukru. Samo zło.
Solić też nie będę. Smaki natury i takie tam.
6. Moje dziecko nie pozna co to kaszka błyskawiczna.
Ze sklepu. Fuj. Niech żyje kasza jaglana! Bez soli, broń Boże.
7. Moje dziecko zamiast chrupek będzie podgryzać surową marchewkę.
Jak już będzie miało czym.
8. Nie będę mojego dziecka nosić na rękach.
Niech się nie przyzwyczaja. Szczęśliwa matka,
to matka, która nie chodzi zgięta w pół i nie klnie, że ją kręgosłup napitala.
9. Nie będę usypiać mojego dziecka bujając w ramionach.
Bo się przyzwyczai i za diabły do 18. urodzin nie oduczę.
A kręgosłup mam tylko jeden.
Rok później:
Lolek ze smokiem w dziobie gapi się na świnki trzy jak sroka w kość.
W zasadzie na bajkę o świnkach. W telewizji.
Bodziak ufaflany zupą ze słoika. Tudzież kawałkami mokrego biszkopta.
Pełnego cukru.
Micha pełna kaszy jaglanej w smaku nie podobnej w zupełności do niczego,
a już najmniej do czegoś jadalnego, obok na stole nietknięta. Syf.
Surowa marchew zabija.
Chrupki walają się po dywanie. Potem pozbieram.
Nie będę dziecku bajki zasłaniać.
Kasza jednak kusi. Samo zdrowie.
Jak zmusić Lolka, żeby przełknął choć dwie łyżki?
Dosładzam. Syf. Solę. Syf nad syfami.
Wieczorną kaszkę błyskawiczną (ze sklepu, gdzieżby inaczej) sama wmuszam
w moje dziecko. Zatkać ma bandytkę na całą noc.
W momencie, gdy moje dziecko, duże od urodzenia dziecko,
osiąga chlubną wagę dwunastu kilo, przypominam sobie
jaką byłam wspaniałą matką. Kiedy byłam w ciąży, oczywiście.
Z zakamarków podświadomości wyciągam z niemałym trudem,
układany onegdaj plan. Skupiam się na punkcie nr 9.
Nie będę mojego dziecka bujać w ramionach.
12 kilogramów, chyba już czas przestać...
Za cholerę do jej osiemnastki nie dociągnę.
Postanawiam działać.
Lolek ziewa.
Tu cię mam! Wezmę na ręce tylko na chwilę. Do łóżeczka zaniosę.
Śpij słodko córko ukochana, pa!
Córka ukochana ani myśli. Ryk, histeria, bańki nosem.
Biorę na chwilę i odkładam.
Powtórka z rozrywki.
Biorę, odkładam.
Bez zmian.
Gdy już się bawimy ósmy raz w odkładanie, wyjmowanie, wycieranie łez,
dochodzę do wniosku, że nie tędy droga.
Literaturą się wspomogę.
Mam! Jest metoda!
Położyć, wyjść, być odpornym na ryk przez 3 minuty.
Wrócić, pogłaskać, wyjść, opierać się całym ciałem przed powrotem
zanim upłynie minut pięć.
Następnie przeczekać ryk siedmiominutowy.
Tresować dziecko w ten sposób tydzień,
nie ma bata, po upływie 7 dni będzie zasypiać samodzielnie.
Jedna uwaga.
Na czas tresury wybrać okres, kiedy ojciec dziecięcia reprezentujący przecież słabszą płeć,
będzie pracował na nocną zmianę. Albo lepiej, wyjedzie w delegację.
Na siedem dni.
Bo twardym trzeba być, nie miętkim, dziecku w żaden sposób nie ulegać.
Jeśli się jest córeczką tatusia, to z tatusiem można zrobić wszystko.
Twardzielem zazwyczaj jest matka.
Dziecko może i wygląda niewinnie, ale swoje wie.
I doskonale wie, czego chce.
A chce na ręce.
Trzy minuty? Pięć?
Przecież to chwila. Phi.
Mając na względzie miękkie serce Dużego, naukę
samodzielnego zasypiania zaczynam w dzień.
Odkładam. Wychodzę.
Lolek ryczy. Lolek wyje. Lolek się zanosi rozdzierającym płaczem.
W drżącej dłoni trzymam zegarek.
Po godzinie sprawdzam czas.
Upływają 2 minuty...
Po kolejnych 30 sekundach wpadam jak tajfun do pokoju.
Tulę zapłakanego Lolka.
Mimo najszczerszych chęci nie biorę na ręce.
Ja, twardziel.
Wychodzę. Zimny pot mnie zalewa na myśl
o niekończących się 5 minutach przeraźliwego łkania.
Po 2 minutach łkam razem z Lolkiem.
Po trzech trzymam swe dziecko w ramionach
i bujam ile wlezie.
Gdy Duży wraca z pracy, opowiadam mu z bólem serca o swojej porażce.
I z bólem kręgosłupa.
Phi, 5 minut, też mi wieczność. Ja położę Lolka wieczorem.
Zobaczysz jak to się robi w Czikago!
Duży jest pełny zapału. Duży jest przekonany, że da radę.
On, twardziel.
Patrzę na niego z politowaniem.
Wieczorem mina mu zrzednie. Jestem o tym święcie przekonana.
Wybija dwudziesta. Lolkowa pora spania.
Siedzę i doczekać się nie mogę operacji sen w wykonaniu Dużego.
Duży bierze Lolka na ręce. Niesie do łóżeczka w drugim pokoju.
Wraca po minucie.
Cisza aż dzwoni.
Dlaczego ona nie płacze? No dlaczego nie płacze?!
Pójdę sprawdzić, czy oddycha!
Duży chwyta mnie za bluzkę w ostatniej chwili, gdy jedną nogą
jestem w przedpokoju.
Daj spokój. Zaraz tam pójdę. Jeszcze 5 minut.
5 minut tradycyjnie wlecze mi się w nieskończoność.
Duży w końcu rusza.
Wraca.
Patrzę na niego pełna napięcia.
Śpi.
Rzuca od niechcenia i bierze do ręki gazetę.
Jak gdyby nigdy nic.
Gębę mam rozdziawioną jeszcze przez kilka minut. Zdaje się, że przez pięć.
Zamykam ją dopiero na dźwięk głosu Dużego:
Stało się coś? Bo tak ci jakoś mina zrzedła...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz