czwartek, 6 grudnia 2012

RODZINNY OBIAD


Nie lubię gotować. Nie umiem gotować.
Jedno z drugim jest ściśle powiązane. Trudno mi dociec, czy pierwsze wypływa z drugiego,
czy na odwrót. Ja + kuchnia = niezły sajgon i nerwy w strzępach.

Czasem jednak nie ma przeproś.
Rodzina się wprasza. Rodzina jest głodna.

Preferuję przepisy proste w obsłudze, z jak najmniejszej liczby składników.
Ze składników, które mogę nabyć w osiedlowym sklepie,
nie trudząc się sprowadzaniem z Andaluzji czy innej Alabamy.
Kolekcjonuję pieczołowicie, strzegę jak oka w głowie.
Mam już trzy. Wypróbowane - strat w ludziach nie było.

KARKÓWKA.

Phi. Kawał mięsa gotować z przyprawami minut 20.
Na wolnym ogniu.
Wystudzić. Trochę trwa, coś około 2-3 godzin.
Powtórnie zagotować, wystudzić. I jeszcze raz.
Gotowe!

Rodzina ma się zjawić w południe.
Wielkie gotowanie rozpoczynam w przeddzień.
Wrzucam mięcho do największego gara. Dodaję resztę dupereli.
Takie tam - majeranek, majonez, czosnek... Zerkam na recepturę.
Wodę z przyprawami zagotować, na wrzątek wrzucić karkówkę.
Wyjmuję karkówkę, płuczę z majonezu i majeranku, wydłubuję czosnek.
Klnę.Gar stawiam na gaz, straty w przyprawach uzupełniam pi razy oko.
Udaje mi się powtórzyć proces dwa razy.
Wstanę sobie raniutko i dokończę!
Obliczam, o której by się zerwać, żeby zdążyć.
O ja naiwna. Lolek serwuje mi pobudkę o piątej. Mogłam nie obliczać.
Z rozwianym włosem miotam się po kuchni, gdy za oknem jeszcze ciemno.
Zdziwiony Duży do kuchni zagląda raz. Wiedziony instynktem samozachowawczym
wszelkie uwagi zachowuje dla siebie. Wycofuje się na z góry upatrzone, bezpieczne pozycje
( do pokoju Lolka ucieka) i nie wychyla nosa dopóki nie skończę.
Mam wątpliwości, czy przepis można zaliczyć do prostych:
Potrawa jednogarnkowa... Wszystkie gary brudne...

Przed przybyciem rodziny testuję danie na Dużym. Nie chce jeść.
Przebąkuje coś o pizzy.
Zmuszam. Je. Sprawdzam po godzinie, czy żyje. Żyje.
Jestem wniebowzięta. Ale szyku obiadem zadam!

Zadaję. Rodzina je w milczeniu.
Cóż, ważne, że je i pod stół nie wypluwa.
Czekam na komplimenta.
Nie doczekuję się.
Nie wytrzymuję i nieśmiało pytam:
Smakowało?
Jeden z odważniejszych odpowiada:
Wolałbym pieczone.
Następnym razem będzie pizza.

PIEROGI.

Skoro nie lubię gotować, czasem nie gotuję.
Duży jest przygotowany na takie ekstremalne sytuacje.
Zaopatruje się wcześniej w dania gotowe, chowa w lodówce
i własną piersią zasłania, bym przypadkiem nie wyżarła jako przekąski.
To jego żelazne zapasy na trudne czasy.

Trudne czasy nastały wczoraj.
Duży wytoczył ciężką artylerię w postaci hermetycznie pakowanych pierogów.
Ruskie będzie jadł.
Nie byłam świnią, odgrzałam, zaserwowałam.
Od czasu, kiedy zrobił mi awanturę, że żarcie podaję, a widelec sam musi sobie upolować
( widelec podałam, Duży położył na talerzu, następnie nawalił na to furę sałatki
i przystąpił do wyrzutów, że nie ma czym jeść, poleciał po drugi,
pierwszy się jego oczom ukazał jak kończył konsumować) sztućce podałam na końcu.
I pieprz. Duży niczego nie zje bez pieprzu.
Oprócz produktów słodkich.
W tym wypadku jednak postąpił niestandardowo.
Spróbował. Zdziwił się. Zaczął posypywać pieprzem. Mina nietęga.
Kochany, jeśli nie są świeże, to im raczej tona pieprzu nie pomoże...
Kochana, są świeże. Tylko słodkie. Pierogi z serem, a pierogi ruskie to jednak różnica...
To dlaczego popieprzyłeś???
Chciałem zabić słodki smak...
Następnie wielkodusznie zaproponował, że się posiłkiem ze mną podzieli.
Nie jem pierogów ze sklepu. Ostatnio w ogóle nie jem pierogów,
bo mi po nich cukier skacze jak konik polny na dopingu.
No a już na hasło słodkie powinnam zwiewać, nomen omen, gdzie pieprz rośnie.
Owoc zakazany smakuje jednak najbardziej.
Uratowałam Dużego. Pierogi zżarłam wszystkie.
Na słodko. Z pieprzem. Genialne w swojej prostocie.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz