wtorek, 4 grudnia 2012
W SZPITALU TEŻ SIĘ MOŻNA DOBRZE BAWIĆ
O ile się ma doborowe towarzystwo. Miałam to szczęście.
Wołami by mnie tam nie zaciągnęli. A jednak.
Siostra Dużego mnie zawlokła.
Waga w dół na łeb, na szyję, picie, siusianie, spanie.
Cukrzyca jak byk. Wyniki badań wołające o pomstę do nieba.
Śpiączka może mnie dopaść w każdej chwili.
Nieee, znowu? W ciąży się z tym świństwem męczyłam, wykonałam chyba limit?
Nie wykonałam. Znalazłam się w skromnym gronie kobiet, do których choroba po urodzeniu dziecka wraca jak bumerang. Wolałabym się znaleźć w jeszcze skromniejszym gronie tych, którzy wygrali w lotto.
Cóż, jak się nie ma co się lubi, to się lubi, to co ma.
Jedziemy.
Schylam głowę by z przerażeniem zauważyć plamę po lolkowej zupie na moich najlepszych dżinsach.
Siostra Dużego mało z pasów nie wyskakuje:
Co ci jest? Nie mdlej, tylko mi tu nie mdlej!!! Drze się rozdzierająco.
Patrz na drogę, jeszcze żyję!!! Teraz z kolei wydzieram się ja.
Docieramy do budynku. Gąszcz korytarzy i zaułków. Wykorzystując ponadprzeciętną inteligencję rejestrację znajdujemy w mig. Drzwi z mlecznego szkła zdobione złotymi literami nie wybijają nas z rytmu.
Wita nas misspolonia. Obok missjuniwersum.
Nie widzimy w tym nic niezwykłego.
Mówię grzecznie dzień dobry i wypalam, że oto jestem, zwarta i gotowa, można mnie zacząć naprawiać.
Macham przed oczami uczestniczki tapmadl skierowaniem na cito.
Uczestniczka patrzy drwiąco i zaczyna mówić. Głośno i wyraźnie,
zapewne, żebym zrozumiała, powtarzać nie zamierza.
Nie leczymy tu cukrzycy. Gdyby pani chciała skorygować nos albo powiększyć biust,
to serdecznie zapraszamy. To jest klinika chirurgii plastycznej. Dzierżawimy lokal.
Uciekamy.
We właściwej rejestracji czujemy się jak w domu. Pani z założenia niemiła,
aczkolwiek cierpliwa.
Spokojnie czeka, aż wyplączę dowód ubezpieczenia z torebki.
Łatwo nie jest, w ostatniej chwili przed wyjazdem z domu wepchnęłam tam sztućce.
Teraz szarpię się z widelcem. I talerzykiem.
Przygotowana do życia szpitalnego bowiem jestem.
Trafiam na oddział.
Doborowe towarzystwo już tam jest. Klepie zdrowaśki.
Średnia wieku lat siedemdziesiąt pięć.
Będzie się działo.
Duży dzwoni i zapewnia, że jakoś przez 3 dni z Lolkiem da radę wytrwać. I z moją mamą.
Ostatnie zdanie wypowiada cokolwiek niepewnie.
Po godzinie oddzwaniam i komunikuję Dużemu, że będzie musiał wytrwać dwa tygodnie.
Świat Dużego wali się w gruzy.
Leżę i zieję nienawiścią do wszystkiego i wszystkich.
Żarcie syf. Kuleżanki z sali nie spełniają kryteriów wiekowych.
Lekarze nie potrafią leczyć, a pielęgniarki wkłuwać się w żyłę zakładając wenflon.
Delikatnie rzecz ujmując jestem na NIE.
Staruszki kończą odmawiać różaniec. Jak się później okazuje, nie na długo.
W przerwie postanawiają oddać się ulubionej szpitalnej rozrywce. Rozpoczyna się licytacja.
Ja mam cukrzycę, osteoporozę, a w lipcu miałam udar!
Proszę pani (lekceważąco) ja jestem po trzech zawałach i nie widzę na jedno oko!
A ja miałam transfuzję jelit!!! ( cooooo???)
Zaczynam żałować, że nie przywiozła mnie karetka, że nie zapadłam
po drodze w śpiączkę, a na izbie przyjęć nie zwymiotowałam na lekarza.
Na przeciw mojego łóżka leży pani X. Korpulentna ( eufemizm) sześćdziesięciolatka,
korzenie romskie.
Namiętnie rozmawia przez telefon, głos niesie się po wszystkich piętrach.
Dzwonek - skoczna cygańska muzyczka. Bardzo głośna. Szlag.
Ilość odwiedzających członków rodziny nie do ogarnięcia.
Bardzo mili. Bardzo głośni. Szlag.
Po prawej stronie pani Y, lat siedemdziesiąt sześć. Ale nie wyglądam, prawda?
( tu zalotne spojrzenie)No gdzieżby...
Pani Y z zapałem opowiada o czekającej ją kolonoskopii. Czad.
I o tym, jak zamierza przeczyścić jelita. Czad razy trzy.
Ma wypić w przeciągu 3 godzin 3 litry wody z rozpuszczonym lekiem ułatwiającym wypróżnienie.
Z przekąsem radzę, by 3 litry płynu wzięła ze sobą do toalety. Żeby zdążyć za potrzebą.
Pani Y omija przekąs, radę bierze do serca, a ja kolejne 2 godziny dobijam się do kibla.
Pani X w tym czasie zdejmuje górną część piżamki ( 102 kg żywej wagi),
z pewną nonszalancją informuje pozostałe pacjentki, że staników nienawidzi i nie nosi.
Następnie zaczyna wietrzyć. Jak to co? Biust wietrzy!
Ręka mi drży, gdy na wysokości wzroku trzymam książkę i mocno się staram,
by mój wzrok przypadkiem nie padł na obfite kształty pani X.
Drzwi do sali cały czas stoją otworem...
Wystawiając bufet pani X tubalnym głosem ostrzega:
Tylko proszę, broń Boże, nie otwierać okien! O zdrowie się boję! Zapalenie płuc mam!
Pół godziny potem rzuca w przestrzeń, że wybiera się zapalić przed szpital.
Pali namiętnie do końca pobytu. Do końca pobytu nie pozwala otwierać okien.
Zjawia się pani Z. Nowa.
Lekarz przeprowadza wywiad.
Panie doktorze, co to będzie, tak mnie boli noga! Czuję coś jakby prund. Skąd to się bierze?
Lekarz klepie się po kręgosłupie i mówi:
Stąd. Tu jest prądownia.
Chcę być miła, przedstawiam się pani Z, pokazuję gdzie jest łazienka, tłumaczę, że zabiegowy tuż, tuż, za rogiem.
Pani Z nie docenia. Ona już tu leżała! 5 razy!
Godzinę potem panią Z do sali wprowadza pielęgniarka.
Mówiłam, tłumaczyłam, kaplica jest na I piętrze. Po co pani do piwnicy windą wjeżdżała?
Zgubiła się weteranka, patrzcie państwo.
Po tygodniu wściekłość mija.
Moją szafkę zdobi obrusik w ludowe wzorki, pod głową mam własną poduszkę,
rozkład szpitala znam jak własną kieszeń. Lubię lekarzy. Nikt jeszcze nie mówił o mnie
z taką częstotliwością per krucha, drobna, delikatna. Ba! Uwielbiam ich.
Kocham pielęgniarki. Wołają na mnie Młoda. Kochane.
Posiłki wyśmienite, nosem wciągam i na talerze sąsiadek się łakomie oglądam.
Moja mama codziennie przyprowadza Lolka pod szpital.
Biegam ( trochę mnie poniesło), chodzę i cieszę się każdą chwilą spędzoną z córka.
Córka mnie olewa i cieszy się, że w jednym miejscu może być tak dużo samochodów.
Moja mama się wczuwa i na pożegnanie każe Lolkowi machać babci. Czyli mnie.
Duży w domu głową w ścianę wali i prosi bogów bym w końcu wróciła.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz