niedziela, 2 grudnia 2012

NIE CIERPIĘ WESEL


Skoro nie znoszę, to nie chodzę.
Na trzech jednak byłam. Nijak się wyłgać nie mogłam.

WESELE NR 1

Czasy zamierzchłe. Ślub bliskiej koleżanki z pracy.
Szef dał wolne i na drogę pobłogosławił.
Sukienki pożyczyłam dwie. I jeden kombinezon.
Ten ostatni najbardziej przypadł mi do gustu. W ostatniej chwili rodzona matka odwiodła mnie od pomysłu wystąpienia w tej szałowej kreacji:
Pomyśl sobie jakie cię męki czekają przy każdej wizycie w toalecie.
Racja. Pójdę w kiecce. Liliowej, zwiewnej, po kostki.
W dzień wesela okazało się, że ma plamę.
Postanowiłam więc olśnić wszystkich małą czarną.
Do dziś sama sobie jestem wdzięczna, że nie wpadłam na genialny pomysł,
by ciało białą, tiulową suknią przyozdobić. Było to wszakże możliwe.
Na wesele szłam pierwszy raz.
Debiut pełną gębą.

Czekamy przed salą przyozdobioną setkami balonów. Para młoda pozuje gdzieś w plenerze do zdjęć.
Zaczyna kropić. Wchodzimy.Możemy usiąść. Nie znam nikogo. Oprócz pary młodej.
Która w plenerze. Rozglądam się uważnie, wybieram miejsca z najlepszym widokiem.
Siadam. Wstaję przywołana do porządku sykiem jakiejś kobiety
To są krzesła młodej i młodego!
Z żalem rezygnuję z najlepszego widoku.
Wstydzę się do końca imprezy.

WESELE NR 2

Okoliczności nie sprzyjają. Lolek ma się pojawić na świecie za 2 miesiące.
Lolek jest już duży. Jego domek, czyli mój brzuch, też.
Rodzina się żeni. Duży ma wieźć rodzinę.
Zaaferowany ozdabianiem lymuzyny zapomina o zapewnieniu mi transportu.
Biorę sprawy w swoje ręce i przedstawiam mu trzy wyjścia z sytuacji.
Ma wybrać najlepsze.
1. Biegnę kołysząc się wdzięcznie na boki (bo brzuch) przed autem i przez megafon radośnie zawiadamiam całe miasto Z drogi śledzie, młoda para jedzie!
2. Jadę z nimi. Wtulam się to w pannę młodą, to do piersi przyciskam pana młodego powtarzając kojąco Jakoś to będzie.
3. Pakuję się do taksówki i pod kościół zajeżdżam z piskiem opon robiąc konkurencję Dużemu.
Duży godzi się na wersję trzecią. Bez pisku opon i ostrego hamowania, ku mojej rozpaczy.

Ciul z tańcami. I tak nie lubię.
Lubię za to jeść. A nie bardzo mogę. Słodka jestem. Mam cukrzycę. Choroba jasna.
Siedzę więc wściekła kilkanaście godzin gapiąc się na patery pełne ciast różnorodnych, ociekających lukrem, cukrem i innymi duperelami.
Wpatruję się intensywnie w winogrona i sałatki okraszone tonami majonezu.
Gębę mam pełną śliny, wzrok szaleńca.
Wodę piję litrami.
Niedobrze mi od tej wody.
Każdy z gości za punkt honoru stawia sobie podejście do ciężarnej i wyrażenie troski,
czy ciężarna się dobrze czuje, czy ciężarna się dobrze bawi. I w końcu, czy ciężarna już wie, co urodzi, chłopca, czy dziewczynkę.
Pierwszym dwudziestu osobom odpowiadam z uśmiechem.
Przy następnych dwudziestu już się nie uśmiecham, ale do chamstwa mi daleko.
Kolejnych trzydziestu gości postanawiam informować na piśmie.
Szukam w torebce długopisu, by wypisać na serwetce odpowiedzi.Czuję się świetnie. Bawię się jeszcze lepiej. Dziewczynka. Szukam kleju, żeby ją sobie na czole przymocować.

Gdy jestem pewna, że każdy z weselników spełnił obywatelski obowiązek bawienia ciężarnej rozmową, zjawia się on. Podchmielony staruszek. Przeoczył wcześniej moją skromną osobę.
Teraz z tłumu wyłuskał. Teraz będzie nadrabiał.

Oooo! Jjjjaaak zdrrróweeeczko szaneownej paniii???
Yyy, chłopak czy dzieewuszszszka?
Zaaaabawaaa na sto dwaaa, prawda? 
Dobrze się pani baaawiii? 

Wyrwał mnie z transu. Akurat zastanawiałam się, czy nie zanurzyć całego łba wraz z połową biustu  w fontannie z czekolady. Chrzanić dietę.
Zdobyłam się na odpowiedź. Byle odszedł. Fontannę mi zasłaniał.
Zdrowie ok. Dziewczynka. Dziękuję, zajebiście.

WESELE NR 3

Lolek ma pół roku. Ja pół roku usiłuję się pozbyć ciążowych kilogramów.
Przy wyborze sukienki dostaję zaćmienia.
Wybieram obcisłą, z dekoltem do pępka.
Obiektywizm, który opuścił mnie podczas kupna, odzyskuję w domu.
Trudno, majtki wyszczuplające i pończochy samonośne dorzucę do kompletu, ukryją to i owo.
Wesele w Metropolii. Pakujemy się. Ruszamy w drogę.
Lolek pierwszy raz ma zostać pod opieką babci. Dwa dni.
To będą najbardziej nerwowe dwa dni w życiu babci.

Docieramy do hotelu.
15 min walczę z kartą, by otworzyć drzwi. Jakby nie można było przy staromodnych kluczach pozostać.
Kolejne pół godziny spędzam w łazience. To nie kąpiel zajmuje mi tyle czasu.
Ja się tyle czasu zastanawiam co mam nacisnąć bądź przekręcić, żeby ta cholerna woda zaczęła w końcu lecieć.
Zakładam pończochy. Tam gdzie obcisnęły wszystko gra. Przestaje grać, tam gdzie się kończą, mniej więcej w połowie ud. Wszystko nadprogramowe wylewa się ze zdwojoną siłą.
Zdejmuję. Majtki wyszczuplające zakładam.
Powtórka z rozrywki. Zdejmuję.
Zakładam rajstopy i zwykłe figi. Modlę się, by mnie nikt na weselu nie zapytał kiedy rodzę.

Nie mogę się doczekać przyjęcia. Nie mogę się doczekać ekskluzywnego poczęstunku.
Egzotycznego menu. Lubię jeść.

Kilka godzin później z żądzą mordu w oczach kończę mój jakże wykwintny posiłek.
Na złość kucharzom nie jadam mięsa.
Kucharze w odwecie raczą mnie garstką ryżu z jedną pieczarką pokrojoną na trzydzieści trzy części.
Obficie sypią ziołami. Jakimi, tego nie są w stanie określić najstarsi Indianie.
Dobijam się trzema korniszonami. Udaje mi się również uprzedzić sąsiadkę, dość natarczywie odepchnąć jej widelec znad półmiska i zdobyć dwa ostatnie grzybki w occie.
Ciasta mało. Na osobnym stole. Tłum się przy nim kłębi. Tłum się za chwilę o te ciastka zacznie bić.
Życie mi miłe. Rezygnuję.

Na pytanie świeżo upieczonego małżonka kiedy w końcu my, kiedy w końcu wesele,
kiedy biały welon i te sprawy, odpowiadam krótko, zwięźle i klarownie.
Nigdy!!!
Ton mojego głosu jest na tyle przekonujący, że dalej nie ciągniemy rozmowy.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz