sobota, 29 czerwca 2013
LOLEK W SZPITALU, MATKA NA SKRAJU WYTRZYMAŁOŚCI
Szpital.
Nic przyjemnego.
Wyznaczony termin.
Dawno.
Można się wcześniej przygotować.
Ale po co?
- Proszę się zgłosić najpóźniej do 10.
Im wcześniej, tym lepiej.
Żeby córka nie marudziła z głodu,
bo musi być na czczo.
Pobudka o 6.30.
Nic nowego.
Biegi na przełaj po mieszkaniu.
Nie takim znów dużym.
O matko, gdzie jest to?
A tamto?
Matko i córko, sprzątałam ostatnio,
nic nie mogę znaleźć,
po co sprzątałam, już nigdy nie będę sprzątać,
nigdy!
Dobra, wychodzimy.
- Wszystko mamy?
Duży woli się upewnić.
- Wszystko...
Wolę nie wdawać się w szczegóły.
Wszystko.
Tak mi się wydaje.
Nie powiem Dużemu, że to moje domysły.
Lolek wystrojony jak lalka.
Do szpitala jedzie.
Niech szyku zada.
Spieszymy się.
Duży musi do pracy.
Po przyjęciu do szpitala.
Drogę do auta pokonujemy z prędkością światła.
Duży musi wrócić po kluczyki.
Bez tego nie pojedziemy.
Leci na III piętro.
Z prędkością zbliżoną do światła.
Dobra, daleką od prędkości światła, ale spieszy się jak może.
I klnie jak umie.
A umie.
Lolek stoi jako ta lalka.
Z plamą na ślicznych spodenkach.
I na bodziaku.
Wiatr hula, dziecko zasikane prawie po pachy.
Szlag.
Nie mam czasu ciągnąć zasikańca z powrotem.
Wywalam zawartość torby na środku parkingu.
Talerz, suszarka, pluszowy osiołek.
Są! Legginsy!
O! Bluzka!
Nie pasuje. Nic to.
Ważne, że suche.
Przebiorę w samochodzie.
Na kocu.
Stop.
Nie ma koca.
Telefon do Dużego, który już stoi w zasięgu wzroku.
Z kluczykami.
Nie zrażam się.
Kontynuuję rozmowę przez telefon.
- Koc! Jeszcze koc!
Duży rzuca kluczami i wraca.
Na III piętro.
Prędkość światła ma w nosie.
Przebieram Lolka.
Który przestaje wyglądać jak lalka,
zaczyna natomiast przypominać dziecko wojny.
Nic to.
Jedziemy do szpitala, a nie na konkurs piękności.
Na izbę przyjęć docieramy spoceni jak dzikie świnie.
Ja dźwigam Lolka, który odmawia używania kończyn
na okoliczność chodzenia,
Duży sapie ciągnąc torbę, 2 koce, dwie torby pomniejsze
i osiołka, który złośliwie wymyka się całą drogę
spod ojcowskiej umęczonej pachy.
Trafiamy na oddział.
Wywiad.
Duży wypycha pierś do przodu, on będzie udzielał.
Tego wywiadu.
Ja mam tylko trzymać dziecko przy zakładaniu wenflonu.
Tylko.
Po dwóch pytaniach Duży wymięka.
Wcinam się więc i odpowiadam na pytania pielęgniarki.
Z prędkością światła.
Kątem oka widzę w zabiegowym Dużego.
Jest bliski zawału.
Kłują mu córkę.
Kłują profesjonalnie, uspokajają jak mogą.
- Nie będzie bolało, o popatrz, założymy motylka,
a tu przeleciał ptaszek...
Dużemu to nie pomaga, jest blady jak ściana,
Lolek za to dzielny, płacze tylko chwilę.
Koniec wywiadu, koniec kłucia.
Zaraz zwolni się łóżko, mamy czekać.
Po trzech godzinach na korytarzu
zaczyna mnie trafiać szlag.
Łóżko wolne.
Czeka.
Czekamy my.
I nic.
Po czwartej interwencji coś się zaczyna dziać.
Nowa pościel, nowe łóżeczko, mniejsze,
dla maluchów.
Z wysokimi barierkami.
Coby młodziutki pacjent na łeb nie wypadł.
Na błyszczące linoleum.
Duży leci na sygnale do wyjścia.
Nie ukrywa ulgi.
- Przepraszam, córka miała mieć robione testy metaboliczne.
Jest problem. Nie nasiusia do pojemnika,
a przyklejenie woreczka mija się z celem.
Dziecko ruchliwe, marne szanse, że coś da się złapać.
Tłumaczę pielęgniarce zatrzymanej cudem na korytarzu.
- Dobrze, że pani przypomina.
Mocz możemy wysłać tylko dziś i to do 13.
A już południe.
Zapraszam do zabiegowego.
Założymy cewnik.
Matko kochana...
Lolek wijący się na leżance.
Ja nad nim.
Trzymam głowę.
Dwie pielęgniarki przyciskają ręce i małe nogi.
Morze łez.
Jestem dzielna i nie płaczę.
Pielęgniarki są boskie i cała mrożąca krew w moich żyłach
"operacja" trwa chwilę.
Lolek z przejęcia i bólu dostaje gorączki.
Ja mam stan podgorączkowy z wściekłości,
bo rezonans stoi pod znakiem zapytania.
-Ostatni posiłek o północy.
Zdanie pani doktor.
- Druga, druga trzydzieści. Najpójźniej.
Potem nic. Nawet wody.
Opinia anestezjologa.
- Sześć godzin przed rezonansem nie karmić,
nie poić.
Starsza, doświadczona pielęgniarka instruuje.
Już wiem, że postąpię wg jej wersji.
Nie ma bata, Lolek rozedrze japę o mleko w nocy.
Będę musiała dać.
Tylko wcześniej policzę szybko na palcach
ile godzin dzieli nas od badania.
A badanie o 11.30 następnego dnia.
O matko...
Nobla temu, kto wymyślił spacerówkę na oddziale.
Neurologicznym.
Szpitalną.
Anektujemy pierwszego dnia
i z rąk nie wypuszczamy do wypisu.
Lolek zakręcony w koc i zatkany smokiem
usypia w wózku wożony po szpitalnych korytarzach.
Przenoszę do łóżeczka.
Żyła na czole pulsuje mi z wysiłku,
gdy usiłuję bezszelestnie podnieść metalową barierkę.
Głośny rumor nie budzi Lolka.
Oddycham z ulgą.
Kładę się na dostawionej leżance.
Jestem zmęczona.
Nie mogę zasnąć.
O drugiej Lolek zaczyna się wiercić.
O 2.20 już ryczy.
Zgubił smoczek.
Nie mogę znaleźć.
Włażę pod łóżko.
Szukam.
Nie ma.
Nie mam zapasowego.
Gdy mówiłam Dużemu, że mamy wszystko, bezczelnie kłamałam.
Znajduję w załamaniu pościeli.
Po 15 minutach.
Lolek siedzi, oczy jak spodki, spać ani myśli.
Pokazuje na leżankę.
Będzie spał z mamą.
Chodź więc córko kochana, zmieścimy się,
utulę cię w mych ramionach i będę kochać jak swoją.
Córka nie chce się tulić.
Chce ryczeć.
Na leżance.
Dobrze, wróćmy do łóżeczka.
Chcesz?
Energiczne kiwnięcie głowy na tak.
Wracamy.
Ryk.
Palec skierowany na łózko obok.
Wolne.
No to hop!
Nieeee!!!!!!!!!!!
Trzecia.
Ostatni dzwonek.
15 kilo na biodro i heja do dyżurki.
- Mogę dać mleko?
A w moich oczach obłęd.
A na buzi Lolka podkowa jak stąd do Afganistanu.
- Tak. Ale potem już nic.
Nie wyobrażam sobie tego potem,
na razie pragnę zatkać wyjącego Lolka.
Mlekiem.
I spać.
Spać.
Spać.
Lecę do kuchni.
Blisko nie mam.
Wracam.
Nie, pielęgniarka nie ma klucza, w kuchni jest salowa,
pewnie śpi, walić w drzwi mam.
Nie mam czym walić, ręce mam do ziemi,
Lolek powoli, aczkolwiek systematycznie, zwiększa wagę,
mam wrażenie, że dźwigam już kilogramów trzydzieści.
Zaspana salowa otwiera.
Znaczy się kopałam w drzwi z odpowiednim wyczuciem.
Jeszcze tylko kucnąć przy lodówce.
Z balastem w postaci dziecięcia,'które za żadne skarby odstawić się nie da,
przelać mleko ryżowe z kartonu, zakręcić, phi,
pocałować w lolkowy nos celem pocieszenia,
wyprostować się, pobujać się przy mikrofali,
prawie zagotować mleko,
pokiwać się przy zlewie nad strumieniem zimnej wody,
żeby flachę schłodzić,
syczeć nieprzerwanie do córki łkającej na rękach,
moich do ziemi rękach, ciiii, już, już, zaraz będzie mleczko,
zaraz pójdziemy spać,
dotrzeć resztką sił do sali i zatkać z ulgą rozwrzeszczanego łakomczucha.
Uf.
Trzecia trzydzieści.
Spać!
Nieeee!!!
Cztery łyki, nie będę piła!
Nie będę spała!
Sama nie będę spała!
Palec pokazuje materac.
Ładuj się matka!
Sprawdzam szybko spód łóżeczka.
Niemowlęce.
Ciekawe do ilu kilo.
Ja + Lolek, hmmm...
Raz kozie śmierć.
Włażę.
Wysoko.
Trudno. Dam radę.
Spać się chce.
Jak jasna cholera.
Jestem córko kochana, pójdź w me ramiona!
Córka nie chce.
Ryk.
Złażę.
Pot po tyłku.
Czwarta.
Nosz ludzie kochani...
Schylam się nad Lolkiem i głaszczę po policzku.
Bingo.
Lolek przymyka oczy.
Ale nie zasypia.
O nie!
Stoję więc zgięta wpół z wypiętymi czterema literami
i podejrzanym trzeszczeniem w kręgosłupie.
I głaszczę.
Lolek nieruchomieje.
Ja się chcę ruszyć, ale nie mogę.
Bo kręgosłup.
Boli.
Prostuję się mozolnie.
Bo spać się chce.
Czwarta trzydzieści.
Wślizguję się kocim ruchem pod kołdrę.
Sprężyny leżanki reagują głośnym zgrzytem.
Lolek się budzi.
I w ryk.
Jestem na skraju.
Zginam się, głaszczę, usypiam.
Uf.
Spać.
Piąta czterdzieści - mierzenie temperatury.
Dajcie mi broń!
Strzelać będę do ciężkiej anielci!
Strzela pielęgniarka z termometru w kształcie pistoletu.
Wiem już, że od dziś to mój ulubiony kształt.
Lolek się nie budzi.
Ja nie mogę już zasnąć.
Maruda wstaje o siódmej.
Z rykiem.
No przecież.
Bo jeść się chce.
Rozczochrany włos jeży mi się na głowie.
Bo rezonans przed południem.
Przyjdzie mi osiwieć.
I zwariować.
Kto ustala taką godzinę, wiedząc, że dziecko ma dwa lata i cztery miesiące,
nie mówi, ma autyzm, nie jest w stanie zrozumieć, że musi być na czczo?!
Targają mną mordercze instynkta.
I pęcherz mną targa.
Pełny.
Toaleta dla dorosłych daleko.
Lolek wyje i palcem pokazuje na otwartą buzię.
Staram się uspokoić.
Z przepełnionym pęcherzem, oczami na wierzchu.
I skutkiem zerowym.
Gdy już mam wziąć pod pachę zaglucone dziecko
i powlec się do ubikacji,
wkracza salowa.
Podłogę myć będzie.
Mamy się nie ruszać dopóki nie wyschnie.
Myła o dziewiątej wieczorem.
Widocznie do 7.20 zdążyła się usyfić we wszystkich kątach.
Lolek płacze wniebogłosy z palcem w buzi,
ja bliska płaczu jestem i nogi zaciskam.
Nadciąga babcia.
Wybawca mój kochany!
Wysikam się!
Kocham życie!
Lolek wchodzi w fazę "mama i tylko mama",
babcia tkwi bezużytecznie w kącie.
Zaczynam się desperacko zastanawiać, czy nie założyć pampersa Lolka.
Lolek wyje.
Do rezonansu 3 i pół godziny.
Po godzinach trzech jestem cudem wysikana,
twarz mą obleka seledyn,
z deka mi niedobrze,
serce ściśnięte żalem, bo dziecko głodne,
zachrypnięte od płaczu,
Obydwie jesteśmy na skraju.
Wytrzymałości.
Jest!
Jedenasta!
Podstawiono karetkę!
Jedziemy.
Lolek zapomina o głodzie i śpiewa na całe gardło:
- Ijooo ijoooo!!!
I dobrze śpiewa, bo przecież tak "robi" karetka.
Uspokajam, tulę, zaraz dojedziemy, zaraz badanie, zaraz...
Gryzę się w język w ostatnim momencie,
nie powiedziałam jedzenie, nie wypowiedziałam niebezpiecznego
słowa obiad, jestem super.
Uf.
- Jesteście na końcu kolejki.
Pozapisywano po 2 pacjentów na jedną godzinę.
Pospacerujcie sobie.
Po co mi pistolet?
Gołymi rękoma mordować będę.
Robię z siebie wariata, torebkę przetrząsam w poszukiwaniu czegoś,
co choć w znikomym stopniu zainteresowałoby Lolka.
Który wyje, histeryzuje, spazmom się oddaje.
I na buzię pokazuje...
Dwunasta dwadzieścia.
Wchodzimy.
Lolek usypia momentalnie.
Wychodzę na korytarz.
Czekam.
Nie boję się.
Lekarze wiedzą co robią.
Przeżyłam noc, przeżyłam te kilka paskudnych godzin.
Wszystko będzie dobrze.
Nie zaprzątam sobie tym głowy.
Grzebię w telefonie.
- Zapraszamy mamę Lolka.
Pędzę.
Już po.
Lolek śpi.
Czekamy na karetkę.
Nie ma tak dobrze.
Rezonans w innym budynku niż oddział neurologiczny.
Głaszczę małą rączkę.
Patrzę na przymknięte powieki.
Uśmiecham się.
Wchodzi pani w niebieskim kitlu.
Pytam od niechcenia:
- A kiedy mogę się dowiedzieć jak wyszło badanie?
Wiem, że wyszło dobrze, ale warto zapytać.
Tak rutynowo.
- Proszę zapukać do tamtego gabinetu.
Pani doktor opisuje wyniki.
Powie pani co i jak.
Pukam.
Pytam spokojnie.
- Z pani córeczką wszystko w porządku.
Zamykam drzwi, a ręce mi się trzęsą.
Nie mogę opanować łez.
To nieprawda, że się nie przejmowałam.
Ja o tym nie wiedziałam.
Przejmowałam się tak, że nawet o tym nie myślałam.
Wracam do pomieszczenia, gdzie śpi Lolek.
Ryczę jak bóbr.
Pierwszy raz płaczę ze szczęścia.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Najpierw się zmęczyłam czytając później popłakałam Bużki dla was wszystko to nic przy takim wyniku nie ?
OdpowiedzUsuńMama Niki
przy takim wyniku reszta to pikuś :)
UsuńWzruszyłam się...i bardzo się cieszę, że wszystko w porządku.
OdpowiedzUsuńK.
Super ze wyniki rezonansu w porzadku,dobrze ze juz za wami.Trzymamy kciuki za reszte.
OdpowiedzUsuńM d.
Uff:)bardzo się cieszę!!! Teraz tylko lepiej może być!
OdpowiedzUsuńUff:)bardzo się cieszę!!! Teraz tylko lepiej może być!
OdpowiedzUsuńwyniki testów metabolicznych po 8.07 (wtedy wraca z urlopu nasza neurolog która przyjęła Lolka na oddział)- dygam. wizyta w poradni genetycznej na początku sierpnia - dygam jeszcze bardziej. eeg nam nie zrobiono, mamy się umawiać z neurolog jak wypocznie. dygam oczywiście. ja to ostatnio rozdygana jestem jak konik polny na dopingu :P
Usuń