poniedziałek, 22 kwietnia 2013
TE SAME MYŚLI
Przeczytałam pewien artykuł.
TEN artykuł.
Skupiłam się na mamie Jerzyka.
Na jej myślach.
Refleksjach.
Odczuciach.
Będących moimi myślami.
Moimi słowami.
Refleksjami.
Gorzkimi.
Bardzo dobrze ją rozumiem.
Mamę Jerzyka.
Bardzo.
Lolek, podobnie jak Jerzyk, z dnia na dzień
zaczął się wycofywać.
Oddalać.
Zamykać.
Ponad rok temu.
Przestał reagować na imię.
Drętwiał w moich ramionach.
Drętwiał na myśl, że ma czegoś dotknąć.
Pobrudzić się.
Otrzeć się o źdźbło trawy.
Czy piach.
Przestał robić pa pa.
W nosie miał brawo.
Uciekał wzrokiem.
Nie reagował.
Na mnie.
Na Dużego.
Na babcię.
Nie obchodziło go to, że ktoś obcy wszedł do pokoju.
Że do wózka zaglądają inne dzieci.
Lolka nie obchodziły inne dzieci.
Pieski.
Kotki.
Ptaszki.
Lolek nie drgnął, gdy podczas spaceru nad wodą
obok spacerówki przeszedł koń.
Wielki jak słoń.
Tak. Wraz z diagnozą przychodzi mobilizacja.
By zrobić wszystko, ale to wszystko, co można.
By zrobić to, czego się nie da zrobić.
By robić cokolwiek.
Cokolwiek, co może pomóc.
Nie śmieję się z rodziców, którzy ciągną dziecko do egzorcysty.
Znów się zgadzam.
Desperacja jest tak ogromna, że w żadnej skali się nie mieści.
Moja jest wielka.
Nie na tyle jednak, by jajko przelewać, czy złe duchy wypędzać.
W przeciwieństwie do Dużego.
Który wynalazł znachorkę.
Na Podlasiu.
Czasem słyszę jak tłumaczy Lolkowi:
Pojedziemy do szeptuchy i będziesz zdrowa, córeczko.
I rozumiem Dużego.
I bardzo mi szkoda.
Dużego.
Siki do Ameryki...
Gdyby było nas stać, to byśmy wysłali.
Wysyłalibyśmy i sto razy.
Bo desperacja.
Bo a nuż...
Reakcja rodziny.
Podobna.
Wiesz, nic nie mówię znajomym.
Wiesz, nie chcę udawanego współczucia.
Opowiadam jak Lolek się wspaniale rozwija.
Ten wspaniale rozwijający się Lolek w końcu odwiedzi babcię.
W końcu wyjdzie na spacer.
I w końcu usłyszy od którejś ze znajomych babci:
Powiedz, kochanie, jak masz na imię?
A ja zastanawiam się, co wtedy powie babcia.
Owszem. Słyszałam, że jestem dzielna.
Że inni by nie umieli.
Umieliby.
Tylko nie zdają sobie sprawy.
I mają do tego prawo.
Bo mają zdrowe dzieci.
I oby tak zostało.
Ja też patrzę jak dzieci jeżdżą na rowerkach.
Patrzę na te starsze z wielkimi tornistrami w drodze do szkoły.
I będę patrzeć.
Będę musiała patrzeć.
Dopóki żyję.
I boli to patrzenie.
Cholernie.
Chciałabym usłyszeć Mama pić!
Chciałabym.
Niewyobrażalnie.
Nie chodzę w worku pokutnym.
Farbuję włosy.
Maluję paznokcie.
Nakładam krem pod oczy.
Dbam, by Lolek wyglądał schludnie.
Ot, matka.
Ot, dziecko.
Na pierwszy rzut oka nasza dwójka
nie różni się szczególnie od innych mam.
Od innych dzieci.
Chciałabym mieć dzień wolnego.
Odpocząć.
Poczuć brak napięcia.
Odmóżdżyć się.
Od chwili narodzin Lolka byłam raz na weselu.
Raz na spotkaniu ze znajomą.
Dwa tygodnie w szpitalu.
Tyle czasu spędziłam bez Lolka.
Przez dwa lata.
Mama Jerzyka dojrzewała 8 lat.
Do uświadomienia sobie, że cała ta szarpanina niczemu dobremu nie służy.
Że czas odpuścić.
Pogodzić się.
Zaakceptować.
Ja wiem od miesiąca.
Nie zamierzam odpuszczać.
Zamierzam zaakceptować.
Ale nie odpuszczać.
W przeciwieństwie do mamy Jerzyka,
widzę postępy Lolka.
Małe.
Powolne.
Ale są.
Dlatego będę walczyć.
Ile się da.
By te małe kroczki zamieniły się w kroki milowe.
I nie będę kochać mniej, jeśli się nie zamienią.
I nie musi mi nikt na jakimś szkoleniu tego uświadamiać.
Czekam na pierwsze słowo, nie po to,
by w końcu naprawdę pokochać.
Bo ja kocham naprawdę.
Czekam, by Lolek zaczął mówić,
by było mu łatwiej.
W życiu.
Bo pragnę jego szczęścia najbardziej na świecie.
Bo z każdym dniem kocham coraz bardziej.
Mimo że każdego dnia wydaje mi się,
że bardziej kochać już nie można.
I wiem, że w tym kochaniu,
w tym coraz większym kochaniu,
niczym nie różnię się od innych matek.
Czy to zdrowych, czy chorych dzieci.
I wreszcie zgadzam się z mamą Jerzyka,
że miłość, która jest udziałem rodziców niepełnosprawnych dzieci,
jest czerwona.
Boli aż do krwi.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz