sobota, 9 marca 2013

BO JA TO BYM CHCIAŁA BYĆ WYJECHANA


Czas spędzony z dzieckiem to piękny czas.
To chwile, które nie wrócą.
To urlop wychowawczy od czapy zwany urlopem.
Który ciągnie się bez końca.
W czterech ścianach.
W ograniczonej przestrzeni placu zabaw.
W gąszczu osiedlowych alejek.
Wciąż tych samych.

Wziąć urlop.
Od urlopu.
Wyjechać.
Samemu.
Bez dziecka. Bez faceta.
Na jakiś czas. Piękny czas.
Łapać chwile, które już nie wrócą.
Naładować baterie i wrócić z zapasem energii na następny rok.

Ale najpierw spakować małą walizeczkę.
Zmieścić w niej suknię balową.
Która po wyjęciu będzie idealnie wyprasowana.
Zmieścić lokówkę, prostownicę, suszarkę i inne dupsy do włosów.
Bo na urlopie trzeba ładnie wyglądać.
Bo po zejściu z pokładu statku pasażerskiego
trzeba mieć fryz idealny.
Zmieścić cztery kosmetyczki,
firmowe obuwie sportowe, trzy pary szpilek,
wygodny dres z logo znanego projektanta,
elegancką garsonkę, 10 kompletów koronkowej bielizny,
kombinezon narciarski wraz z nartami,
toczek, bryczesy, szpicrutę. I buty do konnej jazdy.
Bo trzeba być przygotowanym na wszelkie ewentualności.
Bo urlop z założenia ma tryskać atrakcjami wszelakimi.
Bo żeby wyjechać potrzebna jest mała walizeczka na kółeczkach.
Żeby to wszystko pomieściła.
Nie da się?
Bzdura!
Widziałam na filmach. Da się!

Opalać się na pokładzie statku.
Puszczać oko do obłędnie przystojnego kapitana.
Starać się nie wybić oka parasolką z drinka.
Prężyć umiarkowanie umięśnione ciało.
Ciało nad wyraz jędrne.
Ciało połyskujące oliwkową opalenizną.
Spokojnie czekać na cel podróży.
Bo czekają narty, szpicruta i suknia balowa.
Ośnieżone szczyty i palmy.
Rozkoszować się oczekiwaniem.
A w przerwach puszczać oko.

Albo nie.
Wrzucić do plecaka co popadnie.
Iść na żywioł.
Ruszyć w otwarte ramiona matki natury.
Wylegiwać się na zalanej słońcem polanie.
Na zielonym mchu, który już nie może być bardziej zielony.
Podziwiać przemykające sarny.
Wraz z młodymi.
Brudzić palce sokiem czarnych jagód.
Delektować się poziomkami prosto z krzaka.
Wąchać aksamitne kapelusze borowików.
Wciągać prosto do płuc rześkie leśne powietrze.
Pachnące igliwiem.
Odurzające sosnowym aromatem.

Albo nie. Nie jedziemy dziś do babci na obiad.
Pojedziemy do meblowego. Szafy nie mamy.
Muszę gdzieś garnitury trzymać.
Duży równocześnie myśli na głos, rzuca propozycję i nie wymaga odpowiedzi.
Nie zdaje sobie sprawy, że to telepatia.
Że marzyłam o wyjeździe.
I że nie był to wyjazd do babci.
Uśmiecham się pod nosem.
Miłość to magia.
Duży odgaduje moje pragnienia szóstym zmysłem.
Duży modyfikuje moje pragnienia. Żeby mi ułatwić.
Nie muszę się pakować. Ani w plecak,ani w walizeczkę.
Nie muszę dźwigać nart.
Nie będę narażona na ślepotę z powodu niewłaściwego użycia
parasolki w drinku.
Nie spadnę z konia i żeber nie połamię.
Nie będę w popłochu szukać wybielacza by sprać sok z jagód
z najlepszej bluzki. Bo i tak nie zejdzie.
Nie zatruję się grzybami.
Nie zarażę się chorobą weneryczną od obłędnego kapitana.
Nie będę się musiała wciskać w gorset sukni balowej.
Bo i tak się nie wcisnę.

Co myślisz o szafie sosnowej?
Duży tuż przed wyjściem wertuje szybko katalog.
To nie może być prawda.
On nie może być czarodziejem.
A jednak jest.
Za chwilę wyjdziemy.
Za chwilę pojedziemy.
Za moment wejdziemy do meblowego.
I będziemy się odurzać sosnowym aromatem do utraty tchu.
Dokładnie tak, jak chciałam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz